10. #W krainie klonowych deszczowców

Utarło się powiedzenie, że Vancouver to jedno z najpiękniej widokowo położonych miast na ziemi. Że jak się podchodzi do lądowania, to lepiej siedzieć z lewej strony, bo ładniej widać. Że widać góry i ocean i zatokę i wyspy. Że panorama zatyka dech w piersiach. Że… O ILE COKOLWIEK WIDAĆ. Tymczasem widać tylko mgłę, chmury i zacinający deszcz. Oczywiście całkiem się tym nie przejmuję, bo kto by się przejmował jakimiś głupotami, gdy w planie bez planu są poważne sprawy. Pierwsza poważna sprawa, to spotkanie z Dziekciem, po raz pierwszy na jego terenie.

Dziekciu trafił do Kanady około 30 lat temu, oczywiście przypadkiem. No bo jakże by inaczej? Po prostu nie chciał przyjąć darmowego biletu rozdawanego przez smutnych panów w zielonych mundurach i białych hełmach z napisem WSW* (*Wojskowa Służba Wewnętrzna). Jak widać – bilet biletowi nierówny. Teraz płaci grube pieniądze za “tickety” na jakieś koncerty, a wtedy nie chciał przyjąć darmowego biletu, który gwarantował dużo więcej wrażeń. 

Dlaczego Kanada? Ponieważ USA go nie chciało, a Australia spóźniła się o JEDEN dzień. A decyzje trzeba było wtedy podejmować szybko. I to tak zwane życiowe decyzje. Przez to, wszystkie inne, późniejsze decyzje automatycznie nabrały niższej rangi i stały się mniej istotne. W Kanadzie trafił do Vancouver i od razu przekonał się, że Kanada wcale nie pachnie żywicą. Na początku co prawda bardzo obiecująco pachniała nadzieją i może nawet dawała poczucie wolności, zwłaszcza gdy uciekło się z szaro-burej niewoli PeeReLu. No ale potem… Tak! To dobre słowo. Potem głównie pachniała potem…

Potem – przypadkiem – musiał nauczyć się rzeczy, o których nigdy wcześniej nie marzył. Ale może jeszcze wtedy wierzył w tak zwany American Dream, że z wysiłkiem i wylanym potem można go spełnić. Potem wierzył już mniej, potem przypadkiem poznał w Kanadzie żonę, potem żyli długo i szczęśliwie…. A potem nie wierzył już w nic.

(Tu zostawiam wolne miejsce, bo jak będzie chciał to coś wpisze. Ma dostęp do pliku, ma komputer, może pisać co tylko chce. Może potwierdzać lub nie zaprzeczać. Ale również może milczeć, bo o czym tu gadać?)

 

……………………………… ………………………………

A potem znów zaczął marzyć o wolności. A potem… to znaczy teraz…

A potem… to znaczy teraz… 

– Oto jestem! – Wylądowałem, by te marzenia wreszcie zrealizować i wyzwolić Ciebie i siebie, nas. Na chwilę, na zawsze. Od tej chwili już nic nie będzie takie samo. Niby wyświechtany frazes, ale jakiegoś trzeba użyć. Gówniarze mówią gamechanger.

– Cześć! – padamy sobie w ramiona. Coś odbiera mowę, zresztą o czym tu gadać? Rozumiemy się bez słów, a przez najbliższy czas tylko udoskonalimy tę umiejętność. Słowa są zbędne. Obaj przecież wyznajemy świętą zasadę: nieważne co się gada, ważne co się robi. Przejdźmy więc do czynów i do rockandrolla, czyli do muzyki. Akurat ona grać musi.


Spokojnie, badamy teren. Jeszcze daleko do wejścia na obroty. Ale powolutku, po troszeczku…

– Pij!

– Co to?

– Fireball. Lokalna whisky.


W krwiobieg wnika wybornie… W taki deszczowy, szaro-zimny dzień. Konkretna wysokooktanowa mieszanka przyjemnej słodyczy i czegoś ostrego. Stawiam na chilli z jakimś syropem (pewnie tym klonowym, od którego tu wszystko dookoła się lepi), a tymczasem to zwykły cynamon. Kto by się spodziewał? Może ta Kanada ma więcej niespodzianek? Zobaczymy. O ile oczywiście będzie coś widać.


Na razie na ziemię spadły wszystkie chmury, z całego nieba i oblepiły ją gęstą mazią. Syropem klonowym w wersji szaroburej light.
– Zobacz, tu jest plaża, nad zatoką, tu przychodziliśmy z kumplami na melanż. Spędziłem tu całe lata 90-te.
Aha, nic nie widać. Daj jeszcze tego cynamonu, może się poprawi.
– Tu na brzegach są wille, które kosztują pierdyliard!


Rzeczywiście, przebijają się jakieś kontury, ale uwagę przyciąga inny, trochę niesamowity, trochę upiorny widok. Z gęstej mgły na zatoce, co chwilę wyłaniają się wielkie, podłużne cygara frachtowców, co sprawia nierzeczywiste wrażenie, spotęgowane przez załamania szarości na obłokach pary. Z jej tła odcinają się czerwono-rdzawe kadłuby statków. Karykaturalny, wodny taniec widmowych kolosów, porykujących głosem nawołujących się waleni, które przecież żyją w tych wodach. Ale z drugiej strony dochodzą inne dźwięki. Czy słyszeliście kiedyś syreny we mgle?

Spis treści