45. #Gdyby nie te słowa... [1]

> nie byłoby samochodowego wygłupu z Colorado.

Zabrawszy klapki idę do rzeki. Teraz, poruszając się bez rozumu, jest już znacznie lżej. Wejście do rzeki jest oczyszczające i zbawienne. To taka baaardzo stara tradycja. 
– I co tam? Bo muszę odbyć pokutę…
– Świetna woda! Rewelacja!
Posłuchaj mnie! Muszę ci coś powiedzieć…
Wskakuj! nie gadaj!
Nie mamy już samochodu…
Jak to?

Koniec laby, trzeba ogarnąć tematy. O ile w San Francisco – bez samochodu – można się było doskonale obejść, to – na środku pustyni Mojave – będzie trudniej. Dziekciu jednak nie dowierza. Idzie przodem. Ciekawe co sobie myśli?

Samochód nie opadłszy. Jak stanąwszy, tak stawszy. 
– Co teraz będzie?
Nie wiem.
Trzeba gdzieś zadzwonić.
Ale nie mamy telefonu.
To trzeba gdzieś iść, szukać pomocy…
Pokaż mi kluczyki – nadal nie wierzy i myśli, że coś wskóra.
Silnik się zagotowawszy, osiadłszy na podłodze, wbiwszy w glebę, koła zakopawszy. On nie bywszy terenowy.
Terenowy? Ja ci pokażę terenowe – Dziekciu zaczyna wymieniać modele, które poradziłby sobie w takiej sytuacji…. 
Aha.

Zaczynam się rozglądać. Po prawej stronie, nad rzeką, stoją pokaźne wille, ale otoczone wysokim murem. Niezbyt to gościnne.
– Tam po lewej są jakieś pierdolniki (czytaj: amerykańskie tekturowe domki), chodźmy tam, póki nie wyparujemy.
Oszalałeś? Jesteśmy na Dzikim Zachodzie! Wejdziesz do kogoś na posesję to cię zastrzeli bez pytania!
Wpierwie strielajem patom sprasziwajem?
Dokładnie tak! Tylko z obrzyna, a nie z kałacha.
Trudno. Ja idę.

Idę. Dziekciu w końcu też rusza, ale daleko z tyłu. Zachowawszy odstęp zasięgu celnego strzału z rzeczonej dwururki lub colta. Przy M-16 i tak nie miałby szans, ale pierdolnik nie wygląda na zamożny. Broń automatyczna nie jest tania. Wchodzę przez bramę z podniesionymi rękami:
Helou? Czy jest tam ktoś? – nie ma nikogo.

Podchodzę na ganek. Ręce nadal w górze, dłonie wyciągnięte. Tak, jak uczą na kursach dobrych zamiarów i względnego zachowania.
– Dzień dobry, czy jest ktoś w domu? – powtarzam coraz głośniej. Pukam do drzwi. Raz, drugi, trzeci.

I w końcu pojawia się ruch, wychodzi starsza kobieta.
– Potrzebujemy wsparcia, mamy problem z samochodem i zepsuty telefon. Czy mogłaby pani zadzwonić po pomoc drogową?

Staruszka woła córkę, więc całą kwestię trzeba powtórzyć. Widząc, że nie będzie strzelaniny, zjawia się również Dziekciu. Dalsze historia toczy się sprawnie i szybko. Telefon do Centrum Neptuna, opis sytuacji, podanie numeru karty kredytowej, czekanie na przyjazd pomocy. Dobrzy ludzie częstują nas zimną wodą i gorącym miejscem do siedzenia na tarasie, z tyłu domu. Jest ich tam więcej, dziadek i babcia też. Spędzają czas w iście amerykańskim stylu, przed wystawionym na dwór telewizorem, beznamiętnie gapiąc się w reklamy i wiadomości CNN. O dziwo, nie relacjonują tam naszych przygód. JESZCZE? 

To zaiste wspaniała scena przyrodnicza: możliwość obserwacji osobników w ich naturalnym środowisku. Telewizor – reklamy – serial – wiadomości – reklamy – jedzenie – miarowe poruszanie żuchwami w rytm reklam. Przyglądamy się temu z troską, bynajmniej nie chcąc urazić naszych wybawicieli (dziękujemy!). Trudno powiedzieć, jakie cechy osobnicze przeważają w tej scenie, choć nasuwają się propozycje:
Może to jakieś dysfunkcje, ograniczenia? 
Nie, to raczej wszechogarniające zobojętnienie. Na wszystko, na otaczający świat. Mają wy-je-ba-ne. Mózgi zalane telewizyjną pulpą. To nie jest Pulp Fiction. To Pulp Real.

Tymczasem nasz program przenosi się z ekranu telewizora na podwórko i zamienia w reality show. Gromadzą się już pierwsi gapie. Albo sami poczuli sensację, albo nasi nowi znajomi skrzyknęli swoich znajomych, a przecież wiadomo, że na Dzikim Zachodzie: przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Nie będziemy więc sprzedawać wejściówek i kasować przybyłych za oglądanie niecodziennego eventu. 

Niebawem zjawia się dobrze wyposażony oddział w postaci dwóch TERENOWYCH półciężarówek – jedna z dźwigiem i wyciągarką, druga z platformą do przewożenia bezużytecznych gratów.
– Zobacz, tak wygląda samochód terenowy – drwi Dziekciu i wychwala zalety podrasowanych Fordów Ranger Raptorów, z podniesionymi zawieszeniami.

Cała akcja nie trwa długo. Zaczepiwszy liny, uruchomiwszy wyciągarkę, wyciągnąwszy naszego na drogę. Cena? Nie więcej niż za 2 bilety do parku rozrywki. Poziom atrakcji? Bez porównania! A ponadto:
– Jeden do zera dla mnie!

Auto złapawszy poziom – elektronika się uspokoiwszy. Silnik działa! Nie widać żadnych innych uszkodzeń, oprócz radosnych śladów w psychice. Można ruszać w drogę.
Ale dokąd?
Pojedźcie na kąpielisko do Needles! – podpowiada sympatyczny grubcio z pomocy drogowej – tutaj to same kamulce! A tam macie parking i elegancką plażę.
Oooo!? Ciekawe. Dobra, jedziemy. Dzięki!

Niniejszym – w naszym planie bez planu – przechodzimy na tryb przypuszczająco-warunkowy dzikozachodni. Gdyby nie COŚ, to COŚ INNEGO by się nie wydarzyło. Trasa układa się sama. I o to przecież chodziło.

Spis treści