22. #Wchodzimy na obroty

 – Jak tam, jesteś jeszcze śpiący?
– Daję radę, jako tako.
– No to wejdźmy do tego kiosku na rogu…
Rety! Raj!


Powoli, wieczorem zamykają się wszystkie sklepy, przygasają wystawy, ruch na ulicach rzednie. Zupełnie jak na morzu po zmroku – większość łódek zacumowała już w portach. Zagubione w ciemności statki potrzebują nawigacji. Dlatego tak chętnie korzystają ze świateł latarni morskich. W San Francisco nocą rozświetlają się neony niewielkich, najczęściej narożnych kiosków. Będą nas prowadzić do celu. Wyznaczać naszą trasę. Od jednej latarni morskiej – do następnej. Byle tylko się nie zgubić. Nie wpaść na skały, gdzie każdy wilk morski czuje się nieswojo i wysycha. 

Kioski w San Francisco są doskonale wyposażone i mają to, co jest niezbędne do długiego rejsu. Przede wszystkim mają tequilę porcjowaną w tak zwanych małpkach. Można też kupić wszelkiego rodzaju zakąski, przekąski, kanapki lub zapiekanki. Po prostu jest wszystko. Wszystko jest.
– Zmęczenie ustąpiło!
Pierwsza poprawka działa! Płyniemy dalej!


Jakiś czas i kilka bójnięć później…
– A zasadniczo to dokąd my idziemy?
– Zapytaj o Cat Club, w Downtown! Masz tutaj zapisane, jakiś 1190 Folsom Street.


@Zasada nr 7
: zachowaj ograniczaj zaufanie i dystans. Do wszystkiego. W ogóle i wogle. W przyszłości okaże się, że również dystans społeczny, ale na razie nie ma takich kwestii, nikt o czymś takim nawet nie śni. Podchodzimy więc do przypadkowego przechodnia i pytamy o adres. Zasada nr 7 właśnie się krystalizuje. Jeszcze jej nie ma, ale za chwilę powstanie. Zapytaj mieszkańca “Ameryki Północnej” o cokolwiek. Na przykład zapytaj lokalsa, gdzie w pobliżu jest to, czy tamto. Będzie bardzo miły, sympatyczny i… infantylnie bezradny. Całkowicie nieogarnięty. Nie mający pojęcia o niczym, o otaczającym go świecie. Może –  gdybyśmy go zapytali, czy ma spodnie na dupie? Z trudem znalazłby odpowiedź, sięgając ręką poniżej pępka. Ale zapytać o drogę w jego mieście? To przekracza możliwości percepcji. I tak będzie dziesiątki razy podczas tej podróży. To nie jest przypadek. Stąd ta obserwacja urasta do rangi zasady. Zasady są najważniejsze! Zachowujemy więc dystans do tego, co ten człowiek mówi.


Facet mówi, że coś kiedyś prawdopodobnie, w trybie przypuszczającym, chyba słyszał i że być może… stąd do Downtown – to jakieś półtorej godziny drogi. Jeszcze możemy przeliczyć to na minuty, choć już z pewnym trudem i otrzymujemy wynik 90. Ale my idziemy już przecież od jakiegoś czasu. To znaczy płyniemy. A ponadto jak powszechnie wiadomo: szczęśliwcy czasu nie liczą. Więc zachowujemy podwójny dystans do tych wskazówek i bierzemy kurs na następną latarnię morską. Dziekciu udaje, że przynajmniej zna azymut, chociaż ten facet wskazywał zupełnie inny. Docieramy więc do jakiejś szerszej ulicy. Jest przystanek. Czyli jeździ tędy autobus. 
– O! I to jest słuszna koncepcja. 


Na przystanku siedzi potężna murzynka, to znaczy afroamerykanka o niejasnej karnacji. Chyba się boi. Podtrzymując ściany przystanku – gdyż stał dość  niestabilnie – pytamy o drogę. Najlepiej autobusem – oczywiście: zgodnie z właśnie poznaną zasadą nr 7, która każe wpuszczać wiadomości jednym uchem, a wypuszczać drugim. To chyba JASNE, że kobieta o niczym nie ma pojęcia. Na szczęście w tym momencie podjeżdża jakiś autobus. 
Wsiąść do busa, byle jakiego, nie dbać o bagaż nie dbać o bilet – coś nam kołacze w głowie – jakby z naszych czasów. A że nasze czasy są dla nas święte, więc wsiadamy.  


Pytamy kierowcę:
– Dokąd autobus ten zmierza? – Lecz facet burczy coś, niezbyt zrozumiale… Ale przecież to nie my mamy problemy z analizą mowy?! To pewnie on ma krzywy zgryz. Próbujemy trafić do biletomatu albo jakiegoś cholernego kasownika. Coś tam grzebiemy, choć wiadomo, że są to próby, z góry skazane na niepowodzenie. To wszystko jest teraz zbyt trudne, zbyt śmieszne. Ale są to tzw. działania na alibi i mogą zostać wykorzystane, jako okoliczność łagodząca – w przypadku kontroli. Grunt, że poruszamy się do przodu! Kuźwa… do czasu.

Kierowca krzyczy, że kasownik nie działa, bo jego kurs właśnie się kończy i on zjeżdża do bazy. Nic go nie obchodzi, że nasz kurs trwa i bazę dopiero co opuściliśmy.
– Wysiadać! – Aha, co przejechaliśmy – to nasze. A to, że nie wiemy ile tego naszego i gdzie jesteśmy? To nie ma przecież żadnego znaczenia. Bo z każdym krokiem jest coraz weselej. 

A jeśli – drogi czytelniku – zechcesz nam pomóc i naiwnie zaproponujesz, że przecież wystarczyłoby w takim momencie wyciągnąć telefon komórkowy, włączyć nawigację, lokalizację, aplikację i tak dalej… to znaczy, że nieuważnie czytałeś początek. Proponujemy więc, abyś cofnął się na most. OK?


Brniemy więc dalej przed siebie, bo oto znów widać światła narożnej latarni. Pokrzepieni tym widokiem i w ogóle, odzyskujemy kolejne siły. Jakby ktoś nam dodał nowe życia. Tequila? Tak! Nieodkryte jej właściwości to nie mrzonka. To fakt. Jest coraz lepiej ale i coraz gorzej, ponieważ ulica wznosi się pionowo w górę. Można być jak Steve McQueen – fajowo! Ale jadąc samochodem. Teraz, gdy trzeba te pieprzone góry pokonywać pieszo, nie jest już tak kolorowo i śmiesznie. Z perspektywy piechura te górki są naprawdę strome i wysokie –  aczkolwiek, pardon, nam nadal jest wesoło, może nawet bardziej, gdy idziemy całą szerokością ulicy. To stara traperska metoda chodzenia pod górę szlaczkiem, od brzegu – do brzegu! By zniwelować stromiznę, dzięki czemu łatwiej pokonać każde wzniesienie, każdą przeszkodę. Na morzu też trzeba odpowiednio manewrować, by pokonać sztorm i nie przewrócić łodzi, ale w tym wypadku – dziobem do fali. Jaki z tego wniosek? Że w życiu trzeba się ustawić tak, aby było dobrze! 

Co jednak zrobić gdy na ulicy, ze szczelną uliczną zabudową pojawia się skutek chmielopochodny, uboczny? Trzeba się gdzieś wdrapać, wcisnąć w jakieś zakamarki, przeniknąć gdzieś w tajny przesmyk, rozwiązać problem, podnieść głowę, wyostrzyć wzrok i po raz kolejny tego dnia zawołać….
– O kurwa! zobacz!


Przez ten przypadkowo odkryty przesmyk, dowiadujemy się, w jakim miejscu mniej-więcej jesteśmy. Jesteśmy na szczycie. Oczywiście i dosłownie i w przenośni. Bo wszystko co tu się dzieje jest jakąś przenośnią i nieprzypadkowym przypadkiem – w planie bez planu.  

Rzeczywiście – doszliśmy gdzieś bardzo wysoko, pod nami rozpościera się zaiste niesamowity widok: wprost na czarną fototapetę i rozświetlone na jej tle miasto. Drobniutkie białe lampeczki tworzą choinkowe kształty – a przecież to… fantastycznie oświetlone pylony mostu do Oakland! Tamtego – nie tego mostu. Ale przynajmniej, dzięki temu widokowi, łapiemy współrzędne! Czyli to nie był przypadek, że wtedy nań zabłądziliśmy, poznaliśmy go. Tak musiało być, przydał się…
– Idziemy w dobrą stronę!


Do centrum pozostaje nam jasna długa prosta. Utrwalamy ten widok na matrycy mózgu. Dzięki temu, po długich poszukiwaniach, odtwarzając przygody, uda się zlokalizować na mapie prawdopodobną trasę naszego rejsu. Inaczej nie byłoby to możliwe. To nieprzypadek.


Tymczasem łamiemy zasadę nr 3, bowiem zakupione w poprzedniej kiosko-latarni zapasy właśnie się kończą. A kto nie smaruje, ten nie idzie. W zasięgu wzroku nie ma żadnej lampki, żadnego punktu nawigacyjnego, po prostu dramat. Za to, tuż przed nami, wyrasta ciemna, duża postać. Czy można powiedzieć, że jest to murzyn? I na dodatek w liberii?! Ale jak powiedzieć inaczej? Ta scena jest tak nieprawdopodobna, tak absurdalna, że nie powstydziłby się jej sam Mistrz Tarantino, gdyby kręcił komedie. Wpadamy wprost w wielkie ramiona wielkiego Afroamerykanina.
– Helou maj frend! – Dalsze słowa nie są konieczne. Wszyscy trzej tarzamy się ze śmiechu.


Okazuje się, że nasz nowy przyjaciel pracuje – w niedostępnym dla zwykłych śmiertelników – luksusowym klubie i na chwilę wyszedł się przewietrzyć. No i zderzył się z przyziemną rzeczywistością. Zderzył się z nami. Widać, że jako concierge miał nie tylko doświadczenie w rozpoznawaniu potrzeb swoich luksusowych klientów, ale po prostu posiadł odpowiednie doświadczenie życiowe. I bez zbędnego gadania zaprasza nas do środka. 
– Czy możemy wejść… z tym? – Dziekciu pokazuje resztkę zapasów.
– Niestety, to niemożliwe.
– OK, no problem, daj nam momencik. Też spróbujesz?

 
Już po chwili lewitujemy po wyściełanych miękką wykładziną schodkach, by dopłynąć do pustego, pięknego, wykończonego mahoniem, baru, za którym czeka barmanka, ubrana w podobną liberię, jak nasz świeżo poznany kumpel.
– No to Sianowna Paniusia pozwoly, poprosimy NAJuprzejmiej jak tylko moziemy… o dwie tequile! Tak, oczywiście ze wszystkimi ą-ę dodatkamy, jesteśmy przecież niesziemranymi, bardzo kulteralnymi, a być może nawet wyjątkowymi gośćmy tego klubu. Ja oridżin z Powyśla, a maj Buddy z Pragi, dokładnie z ulycy Mińskiej.


Tym razem paliwa wystarcza do samiuśkiego centrum. Tutaj ulice są już jasno oświetlone, szerokie i…. pięknie zarzygane oraz zajęte przez tabuny
zalegających na chodniku ciał. Nie znali zasad? Jak można doprowadzić się do takiego stanu? Stanu Zjednoczonego z ulicznym brukiem. Wszak to główna ulica miasta: Market Street! Przy niej znajdują się luksusowe domy towarowe. Kawałek dalej – aleja przecina słynny Union Square – z pętlą tramwaju linowego Powell Street i następnie  dzielnicę finansową, by zakończyć swój bieg w porcie, przy wodach zatoki. Tam, gdzie my zaczęliśmy naszą miejską przygodę pod sztandarem wolności. Jak widać na załączonym obrazku – wielu już ją zakończyło. Skutecznie i ostatecznie. Ale ten obrazek pojawia się dopiero w nocy. Za dnia nie ma po nim śladu. W dzień wszystko jest kolorowe, wesołe, roześmiane i bogate. Dwa różne światy. Wkraczamy do tego drugiego. Po drodze łapiemy jeszcze jakiś bar – obrzydliwą i cuchnącą olejem fastfoodownię. Na szczęście mają również kibel. 

 

Aaaaby skorzystać z kibla trzeba kupić… fried chicken (smażone kurczaki). Trudno, co zrobić. Widocznie były nam pisane… (gdyby ktoś uważnie czytał tekst Queen).

Spis treści