41. #Barstow - pierdolnięcie mocy

Puszczają hamulce, głośny pisk rozrywa uszy, w powietrzu unosi się gęsty dym. Gumy opon – palone na gorącym od słońca asfalcie – pozostawiają dwa zwęglone ślady. Przecinają namalowany na jezdni, biały znak: Route 66. Jesteśmy na właściwym szlaku.

Dojeżdżamy do Barstow. Małej dziury wychlastanej pustynnymi wiatrami i zjaranej od piekielnego upału. Nie sposób przejechać z zachodu na wschód, by nie natknąć się na tę wiochę. To taki dzikozachodni hub, przekierowujący podróżnych pomiędzy San Francisco, Los Angeles, San Diego, Wielkim Kanionem, Las Vegas i… przeszłością. 

 

Główna ulica nazywa się po prostu Main Street i liczy się tylko ona – jak w każdym poważnym miasteczku w Westernie. Kiedyś miała numer ROUTE 66. Dlatego od samego wjazdu czujemy się tu doskonale. Przeżywamy swoiste deja vu. Całą tę dziurę można od razu ogarnąć wzrokiem. Bardzo nam to pasuje. Zwalniamy stalowego rumaka, popuszczamy wodze fantazji i powolutku suniemy naprzód. Nikt nie zwraca na nas uwagi, bo nie jesteśmy tu obcy. Hmmmm… Jak to? 

Przy Main Street vel Route 66 zlokalizowane są wszystkie godne uwagi miejsca. Wspaniałe obskurne motele, jeszcze wspanialsze i jeszcze bardziej obskurne speluny, a także sklepy, które spokojnie można nazwać lumpeksami. Dlaczego? Zobaczycie. 

 

 

 

 

Wiemy, dokąd się kierować. To miejsce oferuje noclegi dla podróżnych, a jego nazwa nie jest może zbyt wyszukana, ale mówi sama za siebie i określa charakter tej wyjątkowej lokalizacji. Wjeżdżamy na parking Motelu Route 66. Owszem, w Barstow jest wiele moteli, ale tylko jeden, ten jedyny, ma swój portal. Jaki portal?

– No, do przeszłości!  

 

Wszystko tu się zgadza. Parkujemy obok pick-upa Dodge Serii B z lat czterdziestych, masakrycznie odrapanego z zielonego lakieru. Parterowe budynki tworzą literę U, zamykając przestrzeń parkingu. U jak westernowa podkowa. Logiczne! Na jego środku, drewniana wieża dźwiga wiatrak i wielką, blaszaną beczkę z wodą. Trzy boki motelowych pawilonów mieszczą kilkanaście pokoi, a pomiędzy nimi, w tych samych, szeregowych ciągach, znajdują się otwarte, stare garaże. Kryją w sobie prawdziwe skarby. Na przykład odlotowego kremowego Dodge Royal Lancer – jednego z ogromnych skrzydlaków z lat pięćdziesiątych. A obok – dystrybutory paliwa z zabytkowej stacji benzynowej Chevron. Jest też ogromne gwiaździste logo Texaco ze starego warsztatu, a także kilka innych, historycznych pojazdów, w tym zardzewiały Cadillac, czerwony, sportowy Mustang i jakieś inne modele. Nie brakuje pomniejszych gadżetów, takich jak koła od wozów drabiniastych, skrzynie podróżne, rozwalony automat do pierwszych, puszkowych napojów. Precjoza, o których marzy każdy facet i których nienawidzi każda żona. 

 

W środkowym skrzydle, pod masztem z amerykańską flagą, wciśnięta jest dziupla recepcji, z małym okienkiem, wychodzącym na parking. Na zewnątrz palą się trzy czerwone neony – powyginane ze świetlówek. Żadne tam nowoczesne ledy, tylko stare, napakowane szlachetnym gazem jarzeniówy. Jedna z napisem MOTEL, pod nią VACANCY i obok OPEN. Czyli zawsze otwarte i zawsze z wolnymi miejscami. Przynajmniej dla nas. 

 

Ciasne wnętrze dziupli, ledwo mieszczącej dwoje ludzi, jest jeszcze bardziej zajebiste niż wszystko na zewnątrz. Wykorzystano każdy milimetr ścian, by poprzyczepiać stare tablice rejestracyjne, mapy, naklejki, banknoty, historyczne loga, znaczki, kubki, maskotki, chorągiewki, pocztówki i licho wie co jeszcze. Aby to wszystko przeanalizować i dotknąć z namaszczeniem każdego artefaktu, trzeba by spędzić kilka godzin na tych dwóch  metrach kwadratowych. Tu czas zatrzymał się w miejscu. Nic nie zmieniło się od czasu prawdziwej Route 66, przemianowanej później na jakiś inny numer, całkowicie wyrwany z dupy, bodajże CA-15, gdyż “stanowy system numeracji szos został zoptymalizowany i dopasowany do nowoczesnych standardów”. 

– Fuck them! – Powiedziałby Johnny Depp.

 

W każdym razie mamy przed sobą, nad sobą i pod sobą mnóstwo oryginalnych tabliczek Route 66. Za kontuarem recepcji stoi malutki człowieczek o kawowym kolorze skóry, ubrany w kraciastą koszulę i bejsbolową czapeczkę, która skrywa siwe włosy. Dziwny akcent od razu zdradza azjatyckie, prawdopodobnie hinduskie pochodzenie. Nawiązujemy rozmowę. 

Przyjechaliśmy z Vancouver…

– O! kiedyś byłem w Vancouver, wiele lat temu i jeszcze co nieco kojarzę.

 

Człowieczek zwraca uwagę na nasze identyczne, białe koszulki i pyta, czy jestesmy braćmi? 

– W pewnym sensie tak.

– To koszulki z przeszłości, z grafiką Ultravox.

– Niestety tego nie kojarzę.

 

Dostajemy klucz do pokoju, po prawej stronie od recepcji. Trzeba tylko przeparkować samochód, na miejsce przy naszych drzwiach i wnieść do środka podstawowe bagaże, które natychmiast lądują w lodówce. Potem można przenieść zwykłe bagaże, wybrać łóżka, rozgościć się i sięgnąć do lodówki.

– No to zapinamy pasy.

– Gotowi na pierdolnięcie?

– Na zdrowie!

 

Podwójne szarpnięcie mocy kumuluje energię, która przez chwilę wiruje po pokoju. Na suficie przygasa żarówka, a przez okno widać, że czerwone neony przy recepcji blakną i nerwowo migają. Przedpotopowy, podokienny klimatyzator warczy złowróżbnie, dusi się, by w końcu gwałtownie wyrzucić falę gorącego powietrza. A ta, szukając na swej drodze odpowiedniego celu, trafia na stojącą vis a vis lodówkę i uderza weń z całą skumulowaną mocą. Gwałtownie otwiera skrzypiące, ciężkie drzwi starodawnej chłodziarki. Patrzymy po sobie, uśmiech zastyga na ustach, razem rzucamy niekontrolowane spojrzenie do wnętrza zaatakowanego urządzenia. Czy coś się tam czai? Coś pulsuje wewnątrz lodówki? I nagle to coś ściąga i kurczy przestrzeń pokoju, wsysa do swojej głębi, przewraca szkło….

Nic się nie dzieje. Cisza…

 

 

Powoli otwieramy oczy… 

– Jesteś?

– Co się stało?

– O kurde…

Niby wszystko jest w porządku, na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, tylko…

– Dlaczego leżysz w moim łóżku?

– Nie wiem. A ty w moim.

Coś jest nie tak!

– Rzeczywiście…

Trzeba otworzyć drzwi i nieśmiało wyjrzeć na dwór. 

– Spróbujmy wyjść na zewnątrz  

– Motel stoi?

– Jest jakoś dziwnie. Cicho. Sam zobacz.

Chwiejnym krokiem posuwamy się w kierunku recepcji… Cadillac na swoim miejscu, Dodge pick-up również.

– Czy on przypadkiem nie jest bardziej zielony? 

– Że niby mniej odrapany? 

Przez okienko recepcji widać malutkiego hindusa w niebieskiej czapeczce. Stoi jak stał.  Pochylony nad ladą skrzętnie wypełnia jakieś papiery, a następnie przesuwa datę na wiszącym na ścianie kalendarzu ze znakiem Route 66.

– Widzisz to?

– Niby co?

– Datę do cholery!!!

I oto wszystko się prostuje, wzrok przekazuje obraz do mózgu, a ten parując,  analizuje otrzymany sygnał. Nieuchronnie dociera do jaźni ta przedziwna i pokrętna myśl. Budzi się niewypowiedziane, najgłębiej skrywane marzenie, że oto staje się to, na co zawsze czekaliśmy. Modliliśmy się. Wyliśmy do księżyca, zaciskając pięści i kciuki, by kiedyś się udało. Choć na chwilę, chociaż na próbę. Czyżby się spełniło? Bo jak nie teraz, to gdzie i kiedy?

– Czyli jesteśmy młodsi?

– Mnie się kręci w głowie, nic nie kojarzę.

– Skupmy się i zsynchronizujmy zegarki. 

Chodźmy na główną ulicę.

– W poszukiwaniu tego zaginionego czasu?

– Nie, ale może się czegoś dowiemy.

Main Street – tak jak jeszcze niedawno – nadal jest pusta. Podobnie jak wcześniej – nikt się nie przechadza, nikt nie spaceruje. Ulica jest dość szeroka, a przejeżdżające samochody można policzyć na palcach jednej ręki. Suną sobie monotonnie, przecinając gorące, przedwieczorne powietrze. Nic się nie dzieje. Chociaż jeden z samochodów szczególnie przykuwa naszą uwagę. Przed chwilą wjechał do miasteczka, zatrzymał się niepewnie, na tle czerwonej łuny zachodzącego słońca. Na chwilę stanął, jakby badał nieznany teren, a teraz zbliża się bardzo powoli w naszym kierunku. W środku majaczą dwie postacie. Rozglądają się badawczo na boki, czegoś szukając. Od razu widać, że nie są stąd. Widać też, że oni…

– że ONI…

– Że ONI to MY!

Kryj się! Nie mogą nas zauważyć!

 

Pojazd jeszcze bardziej zwalnia i skręca do przydrożnego baru, po drugiej stronie ulicy. Typowej amerykańskiej fastfoodowni, z dużymi oknami i ławkami obitymi czerwonym skajem, niczym w kolejowych wagonach trzeciej klasy. Skradamy się za nimi, to znaczy za nami, zachowując bezpieczny odstęp.

– Co oni się tak cieszą?

– Nie oni. My.

– No właśnie, my.

– Przyjechali na Dziki Zachód.

– śmy! 

Tamci dwaj, wchodzą radośnie do środka, zamawiają – zamawiamy coś przy samoobsługowym kontuarze, nalewają – nalewamy do jednego dużego kubka jakiś hujowy amerykański napój z automatu i zajmują – zajmujemy swój przedział, siadając na popękanych od starości ławkach. Po chwili dostają /-my dwie wielkie buły hambuksów. 

Stojąc schowani za drzewami – dokładnie widzimy przez wielkie okna całe wnętrze baru. Tamci dwaj najwyraźniej się wydurniają – wydurniamy, robiąc głupie miny do aparatu fotograficznego. W końcu są o dwa lata młodsi! Obaj noszą – nosimy takie same, czerwone koszulki z dobrze znaną grafiką z okładki płyty Siekiery “Nowa Aleksandria” i z daleka wyglądają /-my jak bracia. Oprócz tego mają – mamy na barkach o dwa kiloroczne ciężary życiowego gówna mniej i w głowie całe dwa lata świetlne więcej pierwiastka zwanego w kosmosie Spontanem*

 

*Spontan wytwarzany jest wyłącznie w Systema Solares, na Planecie zwanej Terra z korzenia rośliny określanej jako Agave angustofilia subsp. tequilana

– I co teraz będzie? – Idziemy za nimi! No tak, za nami. Kurwa jak to brzmi. To się nazywa schizofrenia czasoprzestrzenna? I na dodatek rozszerzona!
– Jak myślisz, dokąd teraz?
– Spróbujmy przeniknąć w ich umysły. To nie powinno być trudne. Przecież to nasze umysły!
– Być może skierują się do tego najbliższego lumpeksu?

W miejsce słów “być może”, wstaw słowa “z pewnością”.

Zajmijmy więc strategiczne pozycje obserwacyjne.

 

Podczas gdy my siedzimy niemalże obsrani z wrażenia i strachu, za rogiem budynku, tamci my zmierzają pewnie i przewidywalnie w stronę wielkiego sklepu ze starociami. To dla nich – dla nas prawdziwy raj. Gdyby można było znaleźć portal do przenoszenia przedmiotów w inne miejsca, kupilibyśmy całe to ogromne wnętrze i przetransportowali wprost do domu.

– Weszli!

 

Przyklejamy się jak pijawki do brudnej szyby i próbujemy wychwycić szczegóły.

– Tamci już odlecieli, zobacz, mają atak!

– Wcale się nie dziwię.

 

Już na pierwszy rzut oka widać że złapali Fazę* numer 1.

*Faza to paranaukowe określenie natężenia humoru w czasie i – wbrew pozorom – nie stanowi skomplikowanego algorytmu. Poziom fazowania określamy od zera do dwóch, a potocznie, w zaokrągleniu, mówimy wyłącznie o dwóch kolejnych poziomach. Życie bez fazy to zero. To stan hibernacji, nudy i codziennej nijakości. Zero się nie liczy. Jedynka, to już jest coś! Już można łapać się za boki. Osiągnięcie “jedynki” w dobrym towarzystwie nie stanowi większego problemu. Natomiast rzadko kiedy udaje się dobić do dwójki. Dwójka to maksymalna cyfra fazowania na skali. To już jest konkret. Dwójka gwarantuje spore jebnięcie humoru i zakwasy w okolicach mięśni brzucha.

 Z zaciekawieniem, a niejako z zazdrością, zaglądamy do wnętrza sklepu, przez kółka wytarte w brudnej witrynie.   – Zobacz tego kretyna na fotelu dentystycznym!
– Ale czadowy fotel! Taki, jak u nas w podstawówce!
– Ten drugi debil wyrwie mu zęba starymi obcęgami?
– Nie, już pobiegł dalej, siedzi w środku karoserii Forda.

W lumpeksie w Barstow jest dosłownie wszystko. Miliony starych przedmiotów – wszelkiej maści i zastosowania. Narzędzia: rolnicze i warsztatowe. Szklane kulki i porcelanowe figurki. Drewniane rzeźby i pamiątki indiańskie. Dowolny przedmiot i kształt ze znakiem Route 66? Bez problemu! Na przykład zardzewiała taczka lub łopata, tablica rejestracyjna, znak drogowy lub dziurawe wiadro. Wszystko sygnowane numerem drogi. A coś na bal przebierańców? Maska Frankensteina lub cały King-Kong? Też się znajdą! Znaczki pocztowe lub metalowe przypinki. Wyszywanki i wycinanki. Lampki, świeczki i książeczki. Blaszane zegarki, pierzaste koguciki, baloniki na druciku. Motyle drewniane, koniki bujane. Cukrowe waty. I z piernika chaty. I to też!
– A wiesz, co jest tu najważniejsze?
– Oczywiście! Tu nie ma żadnej sztuki chińskiego ścierwa, pieprzonych ersatzów, podrabianego oszustwa i pozoranctwa. Tylko amerykańskie oryginały. 
– My to wiemy i ONI też się właśnie zorientowali.

Jakiś długi, bliżej nieokreślony czas później.

– Znaleźli dział muzyczny.

– No to mamy spokój. O której zamykają?

– Pewnie po zmroku. Tutaj, na Dzikim Zachodzie, życie toczy się jeszcze zgodnie z cyklami przyrody.

– Wróćmy więc za godzinkę, jak już będą ich wyrzucać.

15 minut po zachodzie

 

– Wychodzą!

– Zobacz, coś kupili. Kupa towaru. Wymachują płytami! Dwa winyle. Ty masz lepszy wzrok…

– Roy Orbison “Mystery Girl” i E.L.O. “Xanadu”, ten z Olivią Newton-John.

– Doskonały wybór! Znaleźć takie płyty w takim miejscu – bezcenne!

– Żegnają się ze sprzedawczynią, że jutro tu wrócą…

– Nie wrócą. Po takim obrocie nikomu nie będzie się chciało rano wstawać, by otwierać kramik.

– Cholera, idą do samochodu. Zaraz stracimy ich z oczu.

– Może to i dobrze? Niech jadą swoją drogą.

– Tak, lepiej się na nich nie natknąć. Licho wie, co by się wydarzyło. Jakieś sprzężenie czasoprzestrzeni? Konflikt osobowości? Kosmiczna awaria następstwa czasu? 

– Chyba coś znacznie gorszego. 

– Czarna dziura? Pacyfik tu dopłynie? Tsunami? Aż do Barstow?

– Lepiej nie sprawdzać.

– Dobra, odjechali, jadą do końca wioski… Skręcają na stację benzynową… Albo będą tankować, albo…

– Pytać się o drogę?

– Myślisz, że niczego się nie nauczyli?

Chwilę później

 

– Wracają! Znowu się rozglądają!

– Szukają noclegu. Przecież jest już późno.

– Niedobrze.

– Dlaczego?

– Bo mają ten sam gust co my. Te same potrzeby i oczekiwania. Te same plany bez planu i prowadzi ich ten sam nieprzypadkowy przypadek. Zobaczysz, że wybiorą nasz motel.

– Czyli leżymy? 

– Niekoniecznie! Nie zapominaj, że to my jesteśmy w dupie. Jesteśmy w ich czasie, wpakowaliśmy się z butami w ich historię. Musimy się z tego wymiksować. 

– Wjeżdżają na nasz parking! A co będzie jak dostaną nasz pokój?

– Musimy zaufać przeznaczeniu – Zmieniamy punkt obserwacyjny, chowając się za samochodami.

– Idą do recepcji, za chwilę Hindus opowie im o Vancouver i że są jak bracia.

– Już, są! 

– Ufff, idą na lewo.

– Zauważyli szafę grającą! Za chwilę pewnie będą wsadzać tam te winyle.

– Poczekaj niech wyjmą bagaże…

– Widzę, że są dobrze wyposażeni, ho ho ho.

– No i gra muzyka!

Anything you want, you got it
Anything you need, you got it

(You got it, Roy Orbison, aut. Roy Orbison, Tom Petty, Jeff Lynn)

Wszystko czego chcesz, dostajesz! 
Czego tylko pragniesz, dostajesz!

– Mają to co chcieli?

– Raczej to, na co się porwali i odważyli.

Zamknęli się w pokoju.

Myślisz, że czytają książki?

Chodź pod ich okno, musimy trzymać rękę na pulsie czasu – Tamci MY na szczęście nie zaciągnęli zasłon i zostawili uchylony lufcik, więc na zewnątrz słychać to, co dzieje się w środku pokoju, naszych drugich tożsamości. Zdublowanych alter ego. 

Oni coś kombinują, zobacz! 

O kurcze, ty wyciągasz jakiś sprzęt! 

Widzę! Za to ty dbasz o program rozrywkowy. 

Wziąłeś na wyjazd projektor? Będzie kino? 

No! Czuję, że może być… i to niezłe.

Rety, zaczyna się! Stawka większa niż życie! 

Na stole?

I na projektorze! Wyświetlają na ścianie! Ale będą akcje. Nie mogę, zaraz nie wyrobię! Kloss w Barstow! Chyba sam będę miał atak! 

Cicho, bo jeszcze nas usłyszą! – Z trudem połykamy chichot, starając śmiać się do wewnątrz, podczas gdy z wnętrza pokoju dochodzą odgłosy coraz bardziej zaawansowanej walki z wrogiem, a każda scena z udziałem Klossa i Brunnera kwitowana jest histerycznym vel historycznym rechotem.

Znają nasz adres na Śliskiej… Musimy powiadomić centralę! – słychać z głośnika w pokoju. 

Tamci już mają niezłą fazę, włączam fazometr*, to zmierzę. 

*Fazometr to małe, przenośne urządzenie lub aplikacja na telefon komórkowy – do sprawdzania natężenia fazy humoru, używa mikrofonu i miernika VU ze wskazówką i biało-czerwoną skalą. Tak, jak w starych wzmacniaczach hi-fi.

– Ocho, jest nieźle – celuję fazometr w stronę lufcika – już doszli do dwójki. Faza 2 na wskaźniku!
– Miało być kino, jest kino.

W tym momencie na ścianie, czyli ekranie, pojawia się scena, w której schowani w bunkrze Kloss i Brunner, trzymając kieliszki szampana, wznoszą toasty:
– Za zwycięstwo!
– Za Wunderwaffe!  

A ci drudzy my, w pokoju, wpadają w głośne, dławione spazmy.

– O kurde on się dusi! To znaczy ty się tam dusisz! – przerażony pokazuję na krztuszącego się i z trudem łapiącego oddech drugiego Dziekcia, choć z drugiej strony sam trzęsę się ze śmiechu. – I jeszcze fazometr! Kurwa! przekroczył dwójkę i idzie w górę! Na czerwone pole! Faza trzy!

Urządzenie niebezpiecznie nagrzewa się i brzęczy, a wskazówka natężenia osiąga  opór i obija się o prawą ściankę wskaźnika. Gdyby ktoś, na starym wzmacniaczu, w taki sposób przekręcił gałkę głośności, natychmiast spaliłby końcówkę mocy albo zjarał kolumny…  
– Zaraz nie wytrzyma!
– On czy fazometr?
– Wkraczamy?
Nie! bo będzie katastrofa! 
Wykręcę bezpieczniki nad drzwiami, a ty jednocześnie wyłączysz fazometr, na trzy… dwa… jeden… Już! 
Ale pierdzielnęło! – W środku zapada cisza… – Odczekajmy chwilkę.
Nadal nic. Albo padli, albo się udusili….
śmy.
Wchodzimy.

Dziwne uczucie, jakbyśmy wyszli z siebie i stanęli obok. Czy tak wygląda śmierć kliniczna? Na łóżkach leżą nasze nieprzytomne ciała, a my chodzimy po pokoju.
Posłuchaj, tam musiała nastąpić jakaś sekwencja zdarzeń, która uruchomiła portal czasowy.
Czyli trzeba ją teraz odwrócić?
Dokładnie tak! Jak to było?
Najpierw opróżniliśmy schłodzone bagaże, potem coś się zepsuło w klimatyzatorze, poszło ciepło…
Otworzyła się lodówka… Poprzewracało szkło…
I obudziliśmy się nie na swoich łóżkach! Dobra działamy!
Ustaw lodówkę – dokładnie naprzeciwko klimatyzatora.
Zobacz, całkiem opróżniona!
Szkła też już nie trzeba przewracać….
He he he!
Dobra, teraz ich przenosimy. Za ręce i nogi!
Łap tego pierwszego debila. Hop!
Dawaj na tamto łóżko, 
A teraz tego drugiego. Siup!
OK, zrobione.
Co teraz? 
Teraz jebnij w ten wentylator! Może się zepsuje!
Z woleja? Jak na boisku w Wilanowie?
Byle szczerze!

Jebud!

– Spierdalamy!

Wypadamy z pokoju po lewej stronie recepcji, mijamy szafę grającą i okienko, przez które widzimy śpiącego nad papierami małego człowieczka w bejsbolowej czapce. Czerwone neony naprzemiennie mrugają i impulsywnie przygasają, a z ich starterów wybijają fontanny malutkich, kłujących iskierek, tryskając dookoła migoczącą poświatą, niczym z choinkowych, zimnych ogni. Biegniemy w prawo, wzdłuż garaży ze Skrzydlakiem i Mustangiem. W końcu zdyszani dopadamy naszego pokoju.

– No dobra, teraz ostatni element odwróconej sekwencji… – Która to zasada?

– Dawaj szybciej, bo się zrobi kwas.

(…)

Udało się?

– Coś na pewno.

– Bylebyśmy nie wysłali się w czasy hipisów.

– Albo Winnetou!

– Normalnie nie mogę… ahahahahaha!

– Buhahahahaha! – Znowu mamy fazę!

– I już wiem co oni… tamci będą mówić rano…

– Co?

– Kiedy i dlaczego zamienili się łóżkami!

– I nigdy nie zgadną dlaczego!

– Przenigdy!

– Myślisz, że ich jeszcze kiedyś spotkamy?

– Sądzę, że nie raz! Przecież cały czas się cofamy. Żyjemy przeszłością.

 

– Co robimy? Dokąd teraz jedziemy? Może do Texasu? 

– Do Dallas? Teoretycznie damy radę!

– Tylko jak trafić do 1963 roku?

Spis treści