124. #Wszystko to już było

…Biegnę, chociaż nie muszę. Spieszę się, lecz nikt i nic mnie nie goni. Gdybym wtedy to wiedział… na pewno szedłbym powoli, delektował się każdym krokiem. Wracam z budy. Za moimi plecami przegubowy Ikarus, z piskliwym sapaniem hydrauliki, próbuje ruszyć z przystanku swe opasłe kształty. 

…Mam do wyboru dłuższą drogę przez kładkę lub szybki przeskok przez trzy pasy ruchu, następnie przez rozdzielający jezdnię trawnik, żółtą barierkę i kolejne trzy pasy. Gdybym wtedy wiedział, zawsze chodziłbym kładką, aby iść jak najdłużej, jak najwolniej. 

…Rozglądam się, czy nie nadjeżdża niebieska suka, z równie niebieskim, sterczącym, szklanym kogutem i doczepionymi do niego megafonami. Jeśli mignie na drzwiach białym napisem MO – już będzie za późno. Dziś jej nie widać. Czasami potrafią się skryć za szpalerem wysokich topoli, okalających ulicę. Ale tych wiekowych drzew, z roku na rok jest coraz mniej, wykruszają się. Trudno jednak sobie wyobrazić, że wkrótce nie będzie ich wcale. Tak, jak niebieskich suk z napisem MO. Po prostu nie mieści się to w głowie. 

…Można biec dalej. Lniany, poszarzały od intensywnego używania, żeglarski worek, przewieszony niedbale przez ramię, wcale nie ciąży, a schowane w nim książki i zeszyty nie mają dla mnie zbyt wielkiej wagi. 

…Wpadam na osiedlową uliczkę. Przeskakuję między Maluchami, Dużymi Fiatami, Syrenkami i Polonezami, które wczepiły się w każde wolne miejsce wzdłuż krawężnika. Po lewej mam narożny kiosk ruchu. Wzrokiem szybko taksuję wystawę, czy nie pojawił się nowy numer Non Stopu. Pomimo gazetowego wydania –  na papierze bez jakiejkolwiek jakości – ma on ogromny ciężar gatunkowy. Zawarta w nim wiedza znaczy i waży więcej, niż wszystkie szkolne podręczniki. Dzisiaj większość z Was brzydziłaby się użyć takiego papieru do spuszczenia w kiblu, wtedy był bardzo poszukiwany. Oprócz świetnych, muzycznych artykułów, ktoś wpadł nawet na pomysł, aby drukować na nim zdjęcia. Oczywiście czarno-białe. Gdyż wszystko było czarno-białe. Albo czarne albo białe – zerojedynkowe. Ale przynajmniej nie było to NIJAKIE. 

…Lecę dalej. Mijam pierwszy rząd wielkopłytowych czteropiętrowców. Mieszka tam moja przyszła żona. Teraz mówi, że czasami mnie nawet widziała, gdy tak sobie leciałem, z tym workiem.

…Przefruwam przez trawnik, omijam trzepak, śmietnik i tekturową budę warzywniaka, najwyżej później wrócę po oranżadę. 

…Dopadam do swojego adresu, przy ulicy o dźwięcznie brzmiącej i dość egzotycznej nazwie – choć wtedy odległej, jak inne galaktyki. 

…Szarpię drzwi od klatki schodowej – ciężkie, oszklone, w stalowej ramie. Wtedy nikt jeszcze nie wybijał szyb, to przyszło dopiero po transformacji. Wnętrze klatki jest swojskie i przyjazne, a nawet całkiem zadbane. Nawet do klatki można się przyzwyczaić. Zresztą nazewnictwo jest kwestią umowną. Prawda? Klatki tworzą blok. Klatka, pomimo, że jest wąska, daje wybór. Z prawej strony ma schody prowadzące na dół: do wózkarni i piwnicy –  można tamtędy, pod ziemią, przejść do następnych klatek, nie wychodząc na zewnątrz. Wiele spraw toczy się wtedy w podziemiu, a piwnica stanowi prawdziwe ułatwienie kontaktów społecznych. Zwłaszcza gdy z czasem zostają odkryte – przechowywane tam – szklane, pękate kształty.

…Wybieram jednak schody na górę, do mojego nieba. Podskakuję po lastrykowych stopniach. Dla ujednolicenia, takie same, kamienne płyty, zamontowano na wszystkich, podokiennych, blokowych parapetach. Lastrykowy beton to najpopularniejszy materiał budowlany w kraju PeeReL: uniwersalny i wielofunkcyjny, aż do grobowej deski, to znaczy lastrykowej płyty. Liczę stopnie. Jeden, dwa, trzy, hop, hop, hop, siedem, osiem. Zawsze tyle samo, lecz nie tak samo. Oto parter: dwa mieszkania sąsiadów. Zwrot na pięcie o 180 stopni, kolejnych osiem stopni do półpiętra. Pokonywane co dwa – dają cztery skoki. Raz, dwa, trzy, cztery… To taka gra. Gdy nie ma innych gier. Jedna ręka jedzie po olejnej lamperii klatki, druga obija pręty metalowej barierki. Jeszcze tylko kolejna ósemka, tym razem w systemie 3-2-3 i jesteśmy w domu.

…Przekręcam klucze w  dwóch zamkach – w jednym podklamkowym, ustandaryzowanym dla całej blokowej populacji i drugim – zdobytym na wolnym rynku, czyli – że niby lepszym. Prywaciarskim.

…Pośpiesznie otwieram standardowe drzwi z płyty pilśniowej, czyli najsłabszy element żelbetowo-lastrykowej konstrukcji. Na upartego można je wyważyć kopniakiem, bo to jeszcze nie ten czas, gdy zaczęły pojawiać się produkty antywłamaniowe. Kto by się chciał włamywać do środka? Po co? Wszyscy mniej więcej mamy podobnie, czyli jeden wielki brak. MaMY – to samo, zaczynaMY – tak samo. 

…Wchodzę do wnętrza naszego M*. eM jak Azyl, Schron atomowy, Baza. Nie na tą literę? eM jak… 

…Wiem! M jak Marzenie! Jak Magia!

*Są różne eM: M2, M3, M4 lub M5 – gdzie cyfra oznacza sumę pomieszczeń: tak zwanych pokoi i kuchni. eM otrzymuje się z przydziału od Systemu, w zależności od zasług lub sprytu albo liczby napisanych podań, kilometrów wydeptanych korytarzy lub tak zwanych dusz do zameldowania. Znane są przypadki meldowania martwych dusz, by tylko dostać wyższą cyfrę w eM. eM jest jak ostateczny, wyśniony CEL egzystencji w kraju PeeReL. Prywatny, aczkolwiek nie własny, tylko spółdzielczy, ale jednak cel. Cel niewielki jak cela. Cela w klatce. Klatka w bloku. Powtórzmy: CELA – KLATKA – BLOK. Brzmi znajomo? Jest rok 1984. Hmmm? Orwell? 

Jeśli coś się komuś pejoratywnie kojarzy, może sobie mówić szumnie i nowocześnie: zamiast bloku – rezydencja, zamiast eM lub celi – apartament, gdyż nomenklatura jest nadal kwestią umowną. To czysta dialektyka. Już lepiej?! No! To fajnie! 

– My jednak lubimy nazywać rzeczy po imieniu.

…Obejmuję wzrokiem ciasny przedpokój. Wnętrze celi jest sympatyczne, a jej urządzenie zależy li tylko od inwencji Mieszkańca, aczkolwiek nie właściciela. Właścicielem eM jest System. Użytkownicy eM to Mieszkańcy, czyli członkowie spółdzielni mieszkaniowej. eM jest jak audycja radiowa Mini-Max: Minimum – komfortu i wolnej powierzchni, Maximum – sposobów jej wykorzystania i wszelkich, racjonalizatorskich pomysłów. eM – również jak Meblościanka, czyli regał wykonany z podłej płyty paździerzowej, choć pokrytej pięknym, drewnopodobnym fornirem – na wysoki połysk. Praktyczny i pakowny mebel, sięgający od podłogi aż pod sufit, mieszczący w sobie przeróżne szuflady, szafę ubraniową, półki: odkryte i zamykane, pawlacze oraz obowiązkowy barek. Typowy wytwór kraju PeeReL. W środku paździerz, na zewnątrz czemuś-podobna picówa i błysk na cacy! 

…Czym prędzej wnikam do swojego pokoju. Ściany obwieszone plakatami,  rysunkami i przeróżnymi konstrukcjami, choćby samolotów. Na szczycie meblościanki kolekcja zagranicznych, kolorowych puszek po napojach, których smaku nie dane nam było skosztować. WTEDY. Ale każdy kumpel zbiera takie puszki, wymieniane na inne gadżety, prospekty albo naklejki – ponieważ wyglądają bogato i importowo – wprost zza żelaznej kurtyny. Takie zbieranie wyraża nasze marzenia i tęsknotę za innym, lepszym światem WTEDY. To było zupełnie inne kolekcjonerstwo, niż zbieranie przez dzieciaki papierków po lodach – z nudy, mody i dobrobytu – DZISIAJ. Lniany, szkolny worek dostaje sążnistego kopa i frunie w kąt. Poleży sobie do rana, gdy zabrzmi głos, że już pora wstawać do szkoły. Że CZAS nakręcać nową, CZASOWĄ pętelkę. Ale teraz, tymCZASEM, na gramofonie obraca się aktualne kółko: krążek. Czarny, winylowy. Gra. Jeden, potem drugi i kolejny… Maanam, Republika, Oddział, Lombard, Dżem… CZAS mija z szybkością 33 obrotów na minutę. CZASEM przyspiesza do 45. Chwilo trwaj.

– Bo w życiu piękne są… la la la!

Spis treści