58. #”Ja jestem Ja! Ty to Ja! On to Ja! Wy to Ja!” - CZY NA PEWNO?

W ten niezobowiązujący sposób mija kolejnych kilka godzin podróży –  zwłaszcza, gdy w tle gra muzyka – jej mamy pod dostatkiem. Zabraliśmy spore zapasy płytek. Dobrze, że auto ma otwór na krążki CD. Niestety nie ma już klapki na kasety. Tak się składa, że jesteśmy świrniętymi zbieraczami starych sprzętów. Dziekciu ma kilkanaście kaseciaków oraz całą szafę Maxelli i TDK-ów, część w oryginalnych foliach, nigdy nie otwierana. O sobie nie będę wspominał. Jednak o czymś trzeba rozmawiać, a o wspomnieniach muzyczno-sprzętowych możemy gadać godzinami.

I znowu wychodzi na nasze. Oldskul rządzi! Wyobrażacie sobie przejechanie setek kilometrów bez ulubionej muzy? Bez rocka? Toż to lepiej od razu przyjebać czołowo w redrocka. Niby teraz to wszystko wydaje się takie proste. Włączasz aplikację, streaming i grasz co tylko chcesz. Nieprawdaż?
Takiego wała!

Bo przecież jesteśmy na Dzikim Zachodzie! Gdzie nie ma żadnego streamingu, żadnego Internetu, nie ma nic. Jest tylko nasza przezorność i zapobiegliwość, połączone z życiowym doświadczeniem. Nawet, jeśli jakiś zasięg czasem się pojawi, w pobliżu nielicznych wiosek – gdzie energia elektryczną czerpią z wiatraków – to i tak nasz amerykański telefon leży w szczątkach. Może służyć tylko za grzechotkę – zabawkę dla grzechotników. 

Większość życia poświęciliśmy słuchaniu muzyki, wyszukiwaniu smaczków, śledzeniu audycji radiowych, zbieraniu płyt – temu wszystkiemu, czego już raczej nikt ani nie rozumie, ani nie ceni. Jesteśmy nudni i sentymentalnie przewidywalni. Ale nikt nam nie jest w stanie tego zabronić i tego się trzymamy. Jesteśmy gatunkiem na wymarciu. Dinozaurami, których już nikt nie potrzebuje i nikt nie będzie naśladował.
I jest nam z tym zajebiście. 
– To my jesteśmy OBCY. Nie ONI, nie TAMCI, nie WY.

Mamy swoją pasję. Doktor Hackenbush śpiewał Moją pasją jest zabijanie. Zabijanie ludzi siekierą. Nasza pasja jest mniej groźna – choć potrafi być inwazyjna – zwłaszcza gdy podkręci się gałki wzmacniaczy. Sąsiedzi coś o tym wiedzą.

I w takich właśnie – być może dla Was nudnych i przydługich momentach możemy sobie powspominać stare, niby niedobre – lecz pełne marzeń czasy. Dajcie nam się wygadać! Jeśli oczekujecie historii ekstremalnych, to chwilę musicie poczekać. Nie wszystko na raz.

Nie musimy nic koloryzować, gdyż dobrze wiemy jak było. Pamiętamy historie zdobywania sprzętów grających marki Unitra…. Przenosimy się na ulicę Freta na Starówce, przed firmowy sklep, wprost do kilometrowej kolejki z zapisami i listą społeczną. Ludzie stoją – niezależnie od pogody – spragnieni kawałka techniki: wzmacniacza, magnetofonu, gramofonu. A tymczasem nie wiadomo nic: ani co, ani kiedy rzucą dostawę. Lecz cokolwiek by to nie było – to i tak trzeba brać! Przecież później można sprzedać na Perskim lub wymienić na coś innego. W taki to sposób zdobywam pierwszy – poważny na wtedy, niepoważny na teraz – gramofon Bernard, stoi do dziś, jako zabytek. I nawet gra.

Dorastamy w czasach szalonej ewolucji sprzętowej, w dekadzie Gierka, który próbuje doścignąć zachód. Zjednoczenie Unitra kupuje licencje na fajne, japońskie, francuskie lub niemieckie urządzenia, czasem wymyśla własne patenty lub po chamsku papuguje zachodnie modele, koncentrując się raczej na wzornictwie, niż jakości. Ale komu to wtedy przeszkadza? Grunt, że gra i to znacznie lepiej niż stare gomułkowskie Bambino. 

– U mnie muzyczne początki to oczywiście radio, przede wszystkim Lato z Radiem. A w telewizji Studio 2 i Studio Gama, gdzie zapraszano zagraniczne gwiazdy – Abbę, Eruption i 10CC. Pamiętam też festiwale muzyczne, zwłaszcza Sopot, gdzie wystąpił Boney M. Chyba pierwszy wielki przebój jaki mi się zapisał w głowie to Tyle słońca w całym mieście Anny Jantar. Akurat wyjechaliśmy z ojcem nad morze, do Stegny. Budowano wtedy Port Północny, wszędzie można było znaleźć bursztyny – jantary. Mieszkaliśmy w poniemieckiej willi z drewnianym gankiem. I w radiu ciągle leciała ta melodia, a ja się pytałem gdzie ten cień z piosenki? Ponieważ było tak gorąco. Okazało się, że Jantar śpiewała “dzień”, a nie “cień” i miałem już wytłumaczenie skąd takie upały. Potem, sam wielokrotnie jeździłem z rodziną do Stegny i starałem się odtworzyć tamte ścieżki i miejsca. To było gdzieś przy drodze, pomiędzy Stegną i Sztutowem. Takie mam przebłyski.

Jednak, prawdziwa przygoda, zaczyna się wraz z pojawieniem się magnetofonów kasetowych Kasprzaka na licencji Grundiga. To była autentyczna  rewolucja, gdy tranzystorowy, przenośny rejestrator dźwięku trafił pod polskie strzechy.  

– Ojciec przyniósł taki z pracy, załatwił od kolegi, bez żadnej instrukcji, z jedną kasetą marki… “Made in Hong Kong”. I co z tym zrobić? Nie było kogo spytać jak to działa, więc siedzieliśmy, wciskając guziki. A jak coś nagrać? Dopiero jednoczesne wciśnięcie dwóch klawiszy dało oczekiwany rezultat. Wiadomo już było, jak zarejestrować – przez wbudowany mikrofon (mono) dziecięce wrzaski lub domową awanturę. Ale jak nagrać przeboje Lata z Radiem? Na przykład “Łanłej Tiket”, “U Napalona Blanka” albo “Dżon Kamizy”? Liczyła się inwencja i kombinacje. Przystawialiśmy mikrofon do głośnika starego radia Telefunken, odbierającego tylko długie i średnie fale. Dawało to pewne efekty, ale obarczone błędem. Podczas nagrywania w mieszkaniu wymagana była kompletna cisza, a byle przesunięcie mebla u sąsiadów wywoływało  frustracje i… zgrzyt zapisany na taśmie. Oczywiście przeszliśmy etap Karela Gotta oraz “Sanof Dżamajka” (to musiała być piękna wyspa!). Uczyłem się nawet języka Africa Simone, śpiewając Ramaya.

A potem są wczasy w eNeRDe (ej, młodzi nie szukajcie na Google Mapach – nie ma), mieszkanie u eNeRDowskiej rodziny Müller, której mąż i ojciec – groźny Kapitan – był ważnym żołnierzem eNeRDowskiej armii. Pierwsze piweczko mieszane z oranżadą z marakui – czyli smaku nieznanego w kraju PeeReL. Podobnie nieznanego, jak dźwięki Radia RIAS BERLIN. Radio Rias nadawało z innego kraju, który nazywał się eNeReF, a dokładniej – wprost z tak zwanego Berlina Zachodniego. Te dwa kraje eNeRDe i eNeReF bardzo się nienawidziły, pomimo, że ich mieszkańcy mówili tym samym językiem, a kiedyś byli jednym narodem, a nawet jedną rzeszą.


– Dlaczego się zawiesiłeś?

– A jak myślisz?


– W każdym razie, kontynuując – Radio Rias, sponsorowane przez Amerykanów, było dla eNeRDowców tym, czym dla mieszkańców PeeReLu  Radio Wolna Europa lub Radio Luxembourg: dla jednych oazą wolności i jutrzenką nadziei, sygnałem z innego, lepszego kosmicznego wymiaru. A dla innych – trucizną, głosem karła reakcji i wrogą propagandą. Kapitan Müller, prywatnie “przyszywany” Onkel Manfred dostawał piany na sam dźwięk tego radia. A gdy w niezdarnych rozmowach na migi, padło hasło Solidarność, po raz pierwszy miałem okazję wysłuchać na żywo prawdziwie spontanicznego, wyrazistego i wrzaskliwego  przemówienia – niemalże jak z pewnych bawarskich wystąpień – włącznie z burzliwą gestykulacją, wymachiwaniem pięściami i powtarzającym się słowem RAUS! Wielu eNeRDowskich słów wtedy nie znałem, ale to jedno – owszem, bo występowało w serialu o dzielnych Czterech Pancernych, psie Szariku i równie dzielnym Czołgu Rudy. To m.in. załoga tego czołgu spowodowała, że powstały dwa wymienione powyżej państwa. I gdy Kapitan Manfred Müller tak się darł, przychodziła jego przemiła i wesoła Frau – Tante Charlotte i ciepłym, romantycznym głosem, wprost z najgłębszych zakamarków poezji Goethego i Schillera uspokajała potwora. I Kapitan Müller znowu stawał się sympatycznym Wujkiem Manfredem.

– Czyli miłość ZAWSZE ZWYCIĘŻA?

– Tak! Odwiedziłem ich po latach. Wzruszające, romantyczne przeżycie.

 

– Wracając do muzyki, Radio Rias Berlin było zagłuszane przez władze eNeRDe i udawało się go  słuchać, tylko przy odpowiednim dostrojeniu anteny radioodbiornika – w czym przecież byłem już mistrzem. Nie interesowały mnie audycje słowne, których i tak nie rozumiałem. Czekałem na muzykę. Na inną muzykę. Taką, jakiej nie nadawano w Lecie z Radiem w kraju PeeReL. Familie Müller prosiła mnie, by przypadkiem – u nich w domu – nie włączać Radia Rias, bo eNeRDowskie ściany miały wielkie uszy, a za tymi uszami stały “grosse Probleme”. Ale gdy wychodzili z domu, to przekorna PeeReLowska natura brała górę i dostrajała tranzystor do zachodnio-berlińskiej częstotliwości, gdzie – podczas tamtych wakacji – królowała jedna piosenka, powtarzana kilka razy dziennie. Oczywiście nie miałem pojęcia, jaki jest jej tytuł ani jak się nazywał zespół. Potem, piosenka zniknęła na lata, gdyż ani w PeeReLu, ani w nowej Polsce, nie stała się popularna. Lecz tak głęboko wryła się w mej pamięci, że kiedy przypadkiem gdzieś ją usłyszałem – oszalałem i jednocześnie zbaraniałem, ponieważ okazało się, że wykonawcą jest słynna punkowa kapela. Poczułem, jakbym ZDERZYŁ albo STARŁ się z całą moją przeszłością.

– Czyli? Co to za kapela?

– Powiedziałem przecież – po angielsku ZDERZENIE, albo STARCIE! Na dodatek kapela znana doskonale, z licznych późniejszych, tak zwanych hitów. A dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Ponieważ to jedno nagranie, jest całkiem inne, od pozostałej twórczości zespołu. Zagrane na skrzypcach i zaśpiewane przez innego wokalistę, Tymona Dogga.

– Przecież mówiłeś, że nie lubisz skrzypiec…

– Klasycznych nie bardzo. A rockowe?! Elektryczne?!… całe ELO z Jeffem Lynne, Ultravox z Billym Currie, The Waterboys, smyczki tworzące klimat muzyki totalnej, zwanej przecież mainstream rockiem – UWIELBIAM! 

– No to dawaj…

 

– Ta piosenka ma wiele wymiarów. Po pierwsze: kojarzy się z gorącym latem 1981, które – jak się wkrótce okazało – było ostatnim, w takiej beztroskiej formule, gdyż zimą generał wyłączył Teleranek i mieliśmy przymusowe  wakacje. W lecie 1981 gorąco było nie tylko w moim małym świecie, ale także w całym PeeReLu oraz w relacjach z innymi KaDeeLami (tego też nie szukajcie na mapie Googla), które zaczęły się nas bać lub przyglądać, jak na  jakieś kuriozum…

…Drugi wymiar, to oczywiście ten muzyczny. Dla mnie – jest to najlepiej skomponowany i najlepiej zaśpiewany utwór TEGO zespołu – bo przez profesjonalnego muzyka, multiinstrumentalistę – Tymona Dogga, dysponujacego haryzmatycznym, nowofalowym głosem i jednocześnie folkowym zaśpiewem. To było prawdziwe STARCIE z ich podstawowym wokalistą Joe Strummerem, który śpiewał – jak śpiewał i grał – jak grał: po prostu i po punkowemu. Ale tylko dzięki temu powstał ów szalony kawałek. Ot taki folk-punk! 
Oczywiście, może Ci się nie spodobać mój wybór, możesz mieć własne zdanie, ale mam to w dupie. NA TYM POLEGA MUZYKA. To zlepek dźwięków, czasem słów, ale przede wszystkim osobistych odczuć i wspomnień. 
– Tak.

– Nie ważne, że nawet sam zespół nie umieszczał tej piosenki na żadnych składankach typu: The Essential, czy The Best of… a opublikował ją tylko na albumie Sandinista. Singiel z tą piosenką sprowadziłem aż z Japonii, firmowany nazwiskiem wokalisty – a nie zespołu! To było, jak znalezienie ostatniego, brakującego puzzla w układance z miliona elementów. Wpadł gdzieś w kąt i się zapodział. A teraz się odnalazł! Każdy z nas ma własną listę przebojów…
…A na koniec najśmieszniejszy smaczek. Jeśli wpiszesz tytuł tej piosenki i nazwę zespołu do najpopularniejszej wyszukiwarki internetowej na świecie, to otrzymasz tekst zupełnie innej piosenki. Nawet sobie zrobiłem print screena.

deep fake

– Komputer! Możesz Pan pisać co tylko chcesz… Kretyński, fejkowy cyfrowy świat. Nie wiadomo co jest prawdą a co fałszem. Sam się zapętlił od nadmiaru informacji. No dawaj już…!

Come with me, I won’t hide
We’re going on a ride
We meet each day, use time to see
While we’re young and almost free
I’ve got to lose this skin I’m imprisoned in
I’ve got to lose this skin I’m imprisoned in

(fragm. Lose This Skin, aut.: Tymon Dogg)

Chodź ze mną już, bo co tu kryć
To będzie jazda, jak dotąd nic!
Każdy nasz dzień, spotkany czas,
Gdy nadal młodość i wolność w nas.
Czas zgubić skórę, co więzi mnie!
Czas zgubić skórę, co więzi mnie!

– I ostatni już wymiar, teraźniejszy. Ta piosenka jest nadal aktualna. Tu i teraz. Czyli znów się zapętliło. Teraz gadaj, jak było u Ciebie…

– U mnie?

– A jest tu jeszcze ktoś inny?

– OK. Najśmieszniejsze jest to, że poważna muzyczna historia zbiega się… z Demonem. 

– Czyli też jest zapętlona?

– No, ale oczywiście zaczęło się od Grundiga RB3200 i Elvisa Presleya, nagranego z telewizora, z filmu Acapulco…

– O widzisz, jednak są sprawy o których nigdy nie mówiłeś.

– Możliwe.

– Więc teraz mi wszystko wyśpiewasz.

– Ja ci zawsze wszystko wyśpiewam.

– Skąd się wziął? Miałeś wersję z wbudowanym radiem?

– Chyba z Pewexu. Chociaż nie mam dowodów. To był radiomagnetofon z  zestawem kaset EMI. Takich hujowych, z najniższej półki z Pewexu, chociaż na RB3200 wystarczały. Wszyscy jechaliśmy tą samą taksówką.

 

– Tymczasem u mnie – rodzice kupili podłużne radio Unitra Giewont, znane ze wszystkich ośrodków wczasowych – gdy Polskie Radio zaczęło nadawać na falach UKF, co prawda nadal mono, ale już bez szumów. Pamiętasz te kombinacje z anteną w żelbetowym bloku? Podłączanie drutu do kaloryfera i pionu grzewczego? 

– Efekt był piorunujący o ile – nomen omen – akurat nie pojawiła się burza. 

– Taaaa, kiedyś czekałem z magnetofonem, przy radiu, gdy Piotr Kaczkowski miał puszczać pierwszą płytę The The, włączyłem nagrywanie i nagle Sruuuuuuuu – burza! Załamka i katastrofa. 

– Pamiętam, przegrywałeś potem ode mnie. Na Sadybie nie grzmiało.

– Tak. Już wtedy byliśmy przezorni. Nagrywanie w dwóch lokalizacjach –  podwójne zabezpieczenie. Twoja siostra znalazła ostatnio w starych dokumentach napisaną przeze mnie kartkę “Mistrzu Kochany & Królu Złoty, nagraj mi płytę The The (Matt Johnson) Soul Mining (+tytuły utworów) > Pr. III 17:03, 18:30. Niniejszą tabliczkę ustawić na telewizorze! A tylko spróbuj zapomnieć….” i rysunek miecza samurajskiego i jego możliwości.

– Znalazła taką kartkę? Niemożliwe!? To prawdopodobnie pierwszy w Polsce udokumentowany przypadek zastosowania procedury “double check” w takiej sytuacji. I nawet zadziałało!

– Tak, ale to już było później. Trzymając się chronologii, bodajże w 1982 roku ojciec przytargał szpulowy magnetofon Unitra ZK140-T. Również na licencji Grundiga. Oczywiście ciężko było zdobyć taśmy szpulowe, ale raz do osiedlowego sklepu z proszkami do prania i artykułami wszelkiej maści AGD, rzucili ruskie taśmy – wyjątkowo tanie. Byłem w siódmym niebie, nakupiłem ich całą masę. Na jednej takiej szpuli mieściła się bodajże godzina muzyki. Ale to  właśnie wtedy zaczęły się pierwsze eksperymenty z rozszerzaniem czasoprzestrzeni.

– No tak! Eksperymenty! W ogóle!

 

– Okazało się, że dźwięk można było nagrać na obu stronach taśmy, a dodatkowo taki magnetofon miał aż dwie oddzielne ścieżki. Czyli z jednej godzinnej taśmy udało się wykrzesać aż cztery godziny muzyki, dlatego nagrywałem jak leci. Wszystkie listy przebojów, całe audycje Beksińskiego – Romantyków Muzyki Rockowej, audycje Niedźwiedzkiego, Manna, Chojnackiego i innych czarodziejów oraz oczywiście Nie Tylko dla Orłów.

– I co się z tym stało?

– Zeszyt z zapisywanymi notowaniami Listy Przebojów Trójki mam do dziś. Taśmy i szpulowca oddałem Janejowi. W końcu Beer Boys nagrywaliśmy i montowaliśmy na tym właśnie pudle.

– No tak, rozumiem. Prawdziwe taśmy prawdy. A co do radia – tak! Właśnie my jesteśmy przykładami stworzeń radiowych. Radio było dla nas wszystkim! Audycje autorskie, nieprzerywane nachalnymi reklamami, tylko głos prowadzącego i muza. Żadnych playlist, ułożonych pod dyktando wytwórni muzycznych, żadnych ograniczeń, że piosenka na antenie może trwać maksymalnie trzy minuty…

 

– Radio w czasach komuny było dla nas prawdziwą OAZĄ WOLNOŚCI. A teraz? 

– Teraz – czasy niby wolnościowe – a wszyscy zniewoleni przez wielki biznes, powiązania. Nadawcy radiowi zapętleni w różne zależności: od kasy reklamodawców i wytwórni. Czy klasyczna stacja radiowa może pozwolić sobie na odtworzenie całej płyty? Bez przerwy? 

– Rock progresywny obecnie nie miałby racji bytu. Jeden utwór trwał kilkanaście minut. Teraz w radiu? NIEREALNE. 

– Co z tego, że wtedy była cenzura? W szarym i smutnym budynku na Mysiej 2. Piosenki zagraniczne i tak przez nią przechodziły, no może z małymi wyjątkami – jak Rasputin Boney M, gdy zakaz przyszedł z Moskwy. A w przypadku polskich piosenek – były różne sposoby na wydymanie cenzora. A obecnie? Teraz to dopiero jest cenzura – układów i układzików.

 

– Taaaa…. To WY zostaliście wydymani! Yhmmm. Tak, do WAS mówimy!

– Nie da rady walczyć z wiatrakami. Za dużo ich. Można się co najwyżej pod nimi odlać… To wszystko.

– Zatrzymaj się na chwileczkę! 

– Jeśli ktoś zapyta, czym w tamtych czasach, zajmowały się nastolatki, to właśnie tym: na naszych oczach tworzyła się polska rockowa scena muzyczna. Pierwszy koncert Oddziału Zamkniętego odbył się pod naszym sklepem spożywczym, na Nałęczowskiej na Stegnach i to było coś! A za granicą dopiero powstawały kawałki uznane teraz za evergreeny, które chłonęliśmy jak wysuszone i spragnione wody gąbki. Jak chłonie się dziki wiatr na Westernie. Wild wind.

Pamiętasz kiedy udało mi się kupić wspaniały, płaski magnetofon Unitra Finezja, z dwoma wycieraczkami VU-meters? Robiony na wzór Technicsa lub Akai.
Pielgrzymki wpadały do Ciebie, by oglądać to cudo, jak jakiś święty obrazek. 
He he, dopóki po 11 miesiącach się nie zepsuł. I to tak skutecznie, że dwie naprawy w serwisie nie pomogły. Należał mi się zwrot pełnej wpłaty i możliwość kupna czegoś nowego z pominięciem kolejki. System – jaki był, taki był – ale miał też swoje zasady. I wtedy, pojawiła się na rynku, duża wieża Unitra ZM-9000 z oddzielnym magnetofonem, wzmacniaczem i tunerem radiowym. Udało się ją zdobyć w wersji eksportowej, z jugosłowiańskimi napisami. To był szczyt muzycznych marzeń. A Twoja mama załatwiła po znajomościach kolumny Unitra Tonsil Alton 70 i już można było rządzić światem.
Warto mieć swój świat, w którym można rządzić. 

No a potem przyszło czyste zbieractwo, polowanie na płyty, jazdy po mieście – od Tonpressu, przez Polskie Nagrania, Helicon, w soboty Perski, w niedziele bazar na stadionie Skry. Ostatnio gadałem z takim kolesiem, u którego kupowałem Ci kasety. Ma ich tysiące i teraz sprzedaje. Zapytałem go po jakiego grzyba dublował tytuły? Ze względu na inne wydawnictwo, czyli tak jak my – gdzie mamy np. kilkanaście różnych egzemplarzy Vienny Ultravoxu? Czy jakiś inny powód? 
Ciekawe co odpowiedział?
Że jako nawiedzony zbieracz łykał co było do kupienia i do pudła. Z zachłanności i chęci posiadania. Wielu nawet nie słuchał. A teraz leczy się z tego nieco, ale i tak łapie się ciągle na tym, czy może by coś jeszcze dokupić. Że to choroba, uzależnienie, można je trochę kontrolować, wyleczyć się nie da.
Ech, jak ja to rozumiem.
Ja w połowie lat 70 mieszkałem na Pradze i chodziłem z tatą na spacery do parku Skaryszewskiego. Często dochodziliśmy do Ronda Waszyngtona, do knajpy na rogu. Jak przyjechałem do Polski w 1996 roku – jeszcze tam była. Tam – ja jadłem lody, a stary walił kilka luf. I z tej knajpy pamiętam Do zakochania jeden krok i Kawiarenki. W tamtym czasie muzyka stanowiła raczej odległe tło. Liczyły się kapsle, resoraki i oczywiście osiedlowe granie w gałę. Bardzo ważną rolę spełniał rower. Grochów, okolice Dworca Wschodniego – mam obcykane. Potem w 1978-80 mieszkałem w Ankarze, w Ambasadzie PRL. Również tam najważniejsza była piłeczka. Na żwirowym, małym, prowizorycznym boisku coś mi przeskoczyło w głowie. Zacząłem kiwać wszystkich Turkòw, Francuzów, Algierczyków, Grekòw i jednego Żyda. Strzelałem whuj bramek. Słowem:  zostałem gwiazdorem szkolnym. Nie wiem jak, nie wiem skąd. Po prostu coś mi przeskoczyło w głowie i zacząłem naprawde grać. W meczach Turcja-Reszta świata napierdalałem aż miło.
A muza?
Wtedy na topie był Boney M i Dschinghis Khan. Po powrocie pojawił się  Grundig i Sun of Jamaica, ale to dalej tylko tło. Z Grundigiem związana jest ciekawostka. W czasie kiedy nagrałem z TV Presleya, robole ze spółdzielni zakładali nowe rury w mieszkaniach i pamiętam, jak nie mogli wyjść z podziwu, że piosenkę można nagrać i odtwarzać na życzenie. PeeReL kurwa! Przełom czyli rewolucja nastąpiła po usłyszeniu gdzieś na wakacjach ’81 Hold on tight. To był prawdziwy game changer. Od tego nagrania muzyka zaczęła znaczyć coś znacznie więcej. Później był Twilight, Ticket to the Moon i Here is the News. Tak dowiedziałem się o istnieniu ELO i płycie Time. Problem był taki, że ciągle bardziej zajmowała mnie gra w piłkę i podwórko, a nie słuchanie radia i wyszukiwanie audycji.
Wiadomo! Podwórko było najważniejsze!
Nagrywanie dalej było dziełem przypadku. Nie udało się trafić na żadną piosenkę z Time. Wtedy nawet nie wiedziałem o istnieniu stereo.
Stereo to mieliśmy w domu, ojciec krzyczał z jednej strony, mama z drugiej, że znowu dwóje i uwagi w dzienniczku.
Jak u większości kumpli wiosna ‘82 to LP3. Dla wszystkich przeskok do innej galaktyki. Zaczęło się regularne nagrywanie. Świadome, zaplanowane. Z istnienia stereo dalej nie zdawałem sobie sprawy.
Wtedy, na przerwach w szkole gadaliśmy głównie o notowaniach na liście, kto się piął do góry, a kto spadał. Chociaż bliżej wakacji oszaleliśmy na punkcie Mundialu w Hiszpanii. To było istne szaleństwo, ojciec walił taboretem w podłogę, ludzie wrzeszczeli z okien. 
Oczywiście! Wszystkie kapsle zmieniły koszulki na kadrę Piechniczka. Ale na jesieni ‘82, w ósmej klasie usłyszałem w Trójce Hymn. Jak obuchem w łeb. Świat się wywrócił do góry nogami. W imieniny w 1983 odwiedził nas jakiś młody gość, nie więcej niż 25 lat. Jakiś kuzyn. I przyniósł mi w prezencie kasetę BASF typ LH. Żółtą, z czerwonym paskiem. To było cudo z innego, lepszego świata. Jak alien technology. Rozpakowałem z pachnącej folii dopiero po kilku dniach. A kilka miesięcy potem, mój darczyńca popełnił samobójstwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tym samym czasie, ukazała się płyta Secret Messages ELO. Nie pamiętam jak, ale chyba przez jakąś zamianę wszedłem w posiadanie vinyla. Już wtedy kumplowałem się z Inżynierem. Pomaszerowałem do niego, żeby mi przegrał płytę na kasetę na swoim sprzęcie. I tam u niego nastąpiła TRANSFORMACJA. Wyszedłem od niego skołowany jak po ¾, ale wiedzialem do czego będę w życiu dążył, chociaż jeszcze wtedy nie miał Akaja. Oczywiście – Secret Messages – nagrałem na żółtego BASFa.
Tego, którego mi pokazywałeś?
Takiego samego, po latach sobie takiego odkupiłem. Zresztą jak wiesz, to nie tylko jego.
Hmm, cała szafa… Niebezpiecznym świrem jesteś. ŚMY.

Po przesłuchaniu kasety wyszło, że nagrywanie na Grundigu i na kasetach po 40 centów kompletnie mija się z sensem. Zyskałem nowy cel w życiu, nową energię. Tylko jak do tego dojść? Marzenie spełniło się dokładnie po dwóch latach. Dwa lata snów i modlitw w kościele o sprzęt stereo… Który – teraz uważaj – odkupiliśmy od jakiś znajomych… Demona. Ci z zatoki świń mieli inne możliwości.
No tak, każdemu po równo, każdemu według potrzeb. PRAWIE.
Mama zapłaciła za wzmacniacz i deck – taki srebrny, Unitry. Coś, co było dla normalnego człowieka nieosiągalne. Rozsiadła się w fotelu i mówi “No to zagraj coś synuś….”
Mama, ale do tego to jeszcze kolumny są potrzebne…. „Chcesz mi powiedzieć, że tyle pieniędzy, tyle starań i to nie gra?!” – Wtedy wybuchła ze złości…
Twoja siostra mi opowiadała, że musiała siedzieć z literkami z kalkomanii i opisywać kasety. A gdy wracałeś z meczów Legii, od razu było wiadomo, czy wygrali czy nie. Jeśli przegrali – trzaskałeś drzwiami i nawet się nie przywitałeś. I wtedy od razu leciał głośno The Cure albo Sisters of Mercy. A jak wychodziłeś na mecz, to kazałeś siostrze nagrywać kawałki z Listy Trójki – ale tylko to, co szło w górę, bo puszczali w całości. Ona nie umiała ocenić co to znaczy, jak Niedźwiedź mówił z “piętnastego na osiemnaste” i nagrywała na chybił trafił… I awantura gotowa.

Lata 90-te zepsuły całą magię. Wiadomo: nowe dziesięciolecie, nowe możliwości. No i całkiem nowa rzeczywistość – szczególnie w Polsce. Pojawiła się TRANSFORMACJA pełną gębą – ustrojowa, gospodarcza, a prywatnie – wejście w tzw. dorosłe życie – na własny rachunek (brrrrrr). Czyli transformacja sposobu myślenia. O ile samo hasło było nam znane – z japońskiej kreskówki “Załoga Dżi” (pisało się chyba G, albo jakoś tak) – i wiązało się z pozytywną zmianą bohaterów w superbohaterów, o tyle w skali krajowej, a nawet globalnej, transformacja niosła wielką niewiadomą. Chociaż w społeczeństwie nastroje były raczej pozytywne, gdyż faktycznie: MARZENIA zmieniały się w NADZIEJE. 

Transformacji uległa również muzyka. Rock był w odwrocie, na listach przebojów zastąpił go POP, którego wszystkoznacząca, krótka, trzyznakowa, a tylko dwuliterowa nazwa nie wzbudziła naszej sympatii. Do samego rocka wepchnął się grunge. Umarł new romantic. Zginęło czyste, klasyczne disco, chociaż w  Polsce dokonano przedziwnej transformacji dodając do tej nazwy drugi człon, którego z oczywistych – higienicznych względów – tutaj nie wymienimy.

Transformacji podlegała również kwestia sprzętowa. Pewexy otworzyły swe wrota, by za chwilę przetransformować się w bankruta. Również poszczególne zacne marki sprzętowe, poszły z duchem czasu: Pioneer, JVC, Sony, Akai, Hitachi i inne – zmieniły się tak, jak muzyka: z charakternego ROCKa w nijakiego POPa. Wszystko stało się pop. Popularne i plastikowe. 

Jakiś pozytyw? Taki, że można było sobie kupić wieżę z logo Technicsa, która – jak się okazywało – oprócz loga, nie miała już w środku Technicsa, tylko gówno. Nie przetrwała nawet swojej dekady, podczas gdy jej protoplaści z lat 70-tych i 80-tych – wykonani z porządnych komponentów – grają do dziś. I to jak grają! 

Drugim pozytywem, jaki nasuwa się do głowy (a raczej na nią) był walkman. W poprzedniej dekadzie dostępny dla wybrańców – teraz już powszechny. Walkman pozwalał na zabranie muzyki na drogę i to rzeczywiście stanowiło pewną transformację. 

Walkman umożliwił na przykład kilkunastogodzinną podróż pociągami  osobowymi – z przesiadkami – do Rzepina, a potem autostopem do granicy w Świecku, ku lepszemu światu, w rytm wesołej muzyki, nagranej na jedynej zabranej wtedy kasecie magnetofonowej, która w wyniku intensywnego używania, została wyeksploatowana praktycznie aż do czystej taśmy. Na okładce tej kasety widniała nazwa formacji:  Formacya Nieżywych Schabvf, tytuł: Wiązanka Melodii Młodzieżowych. Jako że udało się tę płytę przesłuchać wielokrotnie, stojąc w korytarzu pociągu, bez szansy na miejscówkę – można było nauczyć się na pamięć tekstów i poczuć jej absurdalną atmosferę – zwłaszcza, gdy stało się bliżej kibla w PKP. 

– Dlatego, ta wesoła płyta, stała się takim moim prywatnym symbolem transformacji. Zielonym jak kolor okładki i jednocześnie, jak kolor nadziei w drodze na zachód. Lecz potem… potem, w tej transformacji, różni Superbohaterowie zostali odarci z cudownych uniformów. Nawet wspomniany zespół dokonał zmiany, uciekając z nowofalowego, fantazyjnie-pastiszowego klimatu do plastikowej szmiry. Ale to zrozumiałe. Z pierwszego nie dało się raczej wyżyć. A na drugim – można było wtedy sporo ujechać. 

Trzeba posłuchać tej płyty w oryginalnej wersji. Nie w żadnych tam – nowszych, “lepszych” (w cudzysłowie) aranżacjach, które dostępne są na popularnych portalach. Bo transformacja uznała, że wszystko co nowe ma być lepsze i słuszniejsze, a stare to do śmietnika. 

– Podobny los – intensywnego zgrania do cna – spotkał kasetę Tata Kazika 1, którą przypadkowo kupiłem w kiosku na Dworcu Centralnym, również w drodze na zachód – na kilkudniowy wyjazd do Berlina: kiedyś miasta marzeń, potem miasta będącego symbolem nadziei i transformacji. Te wszystkie podróże do Berlinów – wschodniego i zachodniego, uczestnictwo przy obalaniu muru, potem wyjazdy do wspólnego Berlina (chociaż nadal podzielonego) i na końcu – do tego obecnego, odartego z superbohaterskich barw – to temat na oddzielną opowieść. W każdym razie: Tata Kazika –  słuchany na okrągło przez kilka dni – w pustym, zimnym mieszkaniu, w starej, ceglanej kamienicy przy Potsdamer Platz – dawał ciepło i swojskie wsparcie. 


– Więcej pozytywów z lat 90-tych chyba nie pamiętam. Za wszystkie serdecznie… i tak dalej….
Jasne! “Nasze czasy” to w zasadzie 70-80. Ale kogo to jeszcze obchodzi?

Spis treści