Szybko i sprawnie załatwiamy formalności – zarówno te w recepcji, jak i te pozostałe i w ten sposób pokrzepieni – możemy ruszać w miasto. Zapadł już zmrok, włączyły się uliczne latarnie i rozświetliły witryny. Idziemy przed siebie, gdyż prowadzi nas przeznaczenie. Nie musimy się o nic martwić. Mijamy knajpę w stylu indiańskiego wigwamu, drugą w stylu wiktoriańskim – obie już zamknięte. Słońce zachodzi tu dosyć późno i dawno minęła już Pora na Telesfora. Ale idziemy pewnie. Gdyż pewnie za chwilę…
– Jest! Restauracja!
– Ciekawa nazwa… Trails End – Koniec Szlaku.
– A widzisz?! Finiszujemy!
Rustykalne, stylowe wnętrze. Szybka i profesjonalna obsługa. Dobra kuchnia, a nawet lokalne piwo – całkiem całkiem, żadne tam kukurydziane popłuczyny.
– Dobry wybór!
– A mieliśmy inny? Tak los zdecydował.
Powoli, błogo sobie finiszujemy, z ciekawości lustrując lokalne zwyczaje. Na stoły wjeżdżają ogromne porcje mięsiwa, serwowane z kowbojską fantazją. Pod jedną ze ścian siedzi kowbojska rodzinka. On Kowboj – w kremowym stetsonie, Ona Kowbojka – w ozdobnej fedorze, One Kowbojątka – w mniejszych kapeluszach. Do posiłku kapeluszy kowbojskich się nie zdejmuje. Wszyscy pozostali: czapki z głów!
My – długodystansowcy, wychowani na Wyścigu Pokoju – przyzwyczajeni jesteśmy do długich, wyczerpujących finiszów, więc kowbojski koniec szlaku traktujemy jedynie jako lotną premię.
– Wracamy na metę?
– Chyba do mety…
– Wiem co mówię! Do mety jeszcze kawał drogi. A teraz na metę!
Po powrocie do pokoju urządzamy dzikozachodnie kino. Kilka szybkich ruchów, a prześcieradło trafia na kij od szczotki. Kolejne trzy ruchy i już wisi pod sufitem, z jednej strony opierając się o framugę, z drugiej o karnisz od łazienki. Rzutnik ląduje na walizce, walizka na krześle, krzesło wciśnięte między łóżka. Trzeba uważać, aby nie potrącić, np. otwierając lodówkę.
– Co gramy dzisiaj?
– To co zwykle!
– A do oglądania?
– Znasz “Życie na Gorąco”?
– Nie, chyba nie… Może coś słyszałem…
– Cooooooo??? Człowieku! Przecież to POZYCJA OBOWIĄZKOWA. Sztandarowy serial PeeReL, pochłonął cały budżet państwa. To zapewne przez niego brakowało w sklepach jedzenia.
Za to w filmie? Było wszystko!: prywatne samoloty, najlepsze bryki z lat 70-tych, kolorowe drinki i podróże filmowej ekipy po całym świecie. Była też niedobra, hitlerowska Organizacja W i jej brzydki szef – Doktor Gebhardt. A w kontrze – dobry polski dziennikarz, czyli czarujący i ratujący świat Redaktor Maj, niczym James Bond znad Wisły.
– Jak mogłeś nie oglądać? Skandal! A teraz najważniejsze: ten film to niejako kontynuacja Klossa! Zrealizowany przez tę samą ekipę w Zespole Filmowym Iluzjon.
– No co ty gadasz? Serio?
– I jeszcze trzy wisienki na torcie: muzyka – Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Reżyseria – Andrzej Konic. A scenariusz?
– Nieeeee? Nie mów?
– Tak! Andrzej Zbych*.
– Och!
– Jeśli MY napiszemy kiedyś jakiś scenariusz, to też pod pseudonimem. W hołdzie i ku czci Mistrzów!
– To prawda. Na szczęście mamy ich wszystkie autografy. Zdążyłeś!
– Zdążyliśmy.
– No dobra odpalaj!
– No dobra ty też odpalaj!
– Tylko ten wentylator cholernie warczy, nic nie słychać.
– Wyłącz go!
– Jest zsynchronizowany z obwodem elektrycznym. Wspólnym dla całego pokoju. Jak zgaszę światło to i on się wyłączy. Ale wtedy wyłączy się wszystko. Również film.
– Zablokuj go ręcznikiem, nie takie rzeczy….
Niestety, każdy obwód kiedyś się wyłącza, każdy film urywa. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Los i przeznaczenie.
*Kim był Andrzej Zbych? – Nie będziemy tłumaczyć kwestii oczywistych. Nie wiesz? To sobie poszukaj.
*Ciekawe czy jest w tym wymiarze ktoś, kto pamięta kolejkę do nowego sklepiku muzycznego w suterenie, w Warszawie na ul. Słupeckiej, gdzie premierowo miała się ukazać płyta Perfectu LIVE, wydana przez nowopowstałą wytwórnię Savitor, sygnowana numerem SV001. Doskonała płyta koncertowa, z przepiękną, zieloną okładką projektu Edwarda Lutczyna. Przesłuchana potem milion razy. A zwłaszcza ostatni utwór na stronie A) Nieme Kino – z gwizdem na końcu. MAGIA!