105. #Koniec szlaku - początek

Szybko i sprawnie załatwiamy formalności – zarówno te w recepcji, jak i te pozostałe i w ten sposób pokrzepieni – możemy ruszać w miasto. Zapadł już zmrok,  włączyły się uliczne latarnie i rozświetliły witryny. Idziemy przed siebie, gdyż prowadzi nas przeznaczenie. Nie musimy się o nic martwić. Mijamy knajpę w stylu indiańskiego wigwamu, drugą w stylu wiktoriańskim – obie już zamknięte. Słońce zachodzi tu dosyć późno i dawno minęła już Pora na Telesfora. Ale idziemy pewnie. Gdyż pewnie za chwilę…
– Jest! Restauracja! 
– Ciekawa nazwa… Trails End – Koniec Szlaku. 
– A widzisz?! Finiszujemy!

Rustykalne, stylowe wnętrze. Szybka i profesjonalna obsługa. Dobra kuchnia, a nawet lokalne piwo – całkiem całkiem, żadne tam kukurydziane popłuczyny. 
– Dobry wybór!
– A mieliśmy inny? Tak los zdecydował.

Powoli, błogo sobie finiszujemy, z ciekawości lustrując lokalne zwyczaje. Na stoły wjeżdżają ogromne porcje mięsiwa, serwowane z kowbojską fantazją. Pod jedną ze ścian siedzi kowbojska rodzinka. On Kowboj – w kremowym stetsonie, Ona Kowbojka – w ozdobnej fedorze, One Kowbojątka – w mniejszych kapeluszach. Do posiłku kapeluszy kowbojskich się nie zdejmuje. Wszyscy pozostali: czapki z głów!

My – długodystansowcy, wychowani na Wyścigu Pokoju – przyzwyczajeni jesteśmy do długich, wyczerpujących finiszów, więc kowbojski koniec szlaku traktujemy jedynie jako lotną premię. 
– Wracamy na metę?
– Chyba do mety…
– Wiem co mówię! Do mety jeszcze kawał drogi. A teraz na metę!

Po powrocie do pokoju urządzamy dzikozachodnie kino. Kilka szybkich ruchów, a prześcieradło trafia na kij od szczotki. Kolejne trzy ruchy i już wisi pod sufitem, z jednej strony opierając się o framugę, z drugiej o karnisz od łazienki. Rzutnik ląduje na walizce, walizka na krześle, krzesło wciśnięte między łóżka. Trzeba uważać, aby nie potrącić, np. otwierając lodówkę. 
– Co gramy dzisiaj?
To co zwykle! 
A do oglądania? 
Znasz “Życie na Gorąco”?
Nie, chyba nie… Może coś słyszałem…
Cooooooo??? Człowieku! Przecież to POZYCJA OBOWIĄZKOWA. Sztandarowy serial PeeReL, pochłonął cały budżet państwa. To zapewne przez niego brakowało w sklepach jedzenia. 

Za to w filmie? Było wszystko!: prywatne samoloty, najlepsze bryki z lat 70-tych, kolorowe drinki i podróże filmowej ekipy po całym świecie. Była też niedobra, hitlerowska Organizacja W i jej brzydki szef – Doktor Gebhardt. A w kontrze – dobry polski dziennikarz, czyli czarujący i ratujący świat Redaktor Maj, niczym James Bond znad Wisły. 
– Jak mogłeś nie oglądać? Skandal! A teraz najważniejsze: ten film to niejako kontynuacja Klossa! Zrealizowany przez tę samą ekipę w Zespole Filmowym Iluzjon.
No co ty gadasz? Serio?
I jeszcze trzy wisienki na torcie: muzyka – Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Reżyseria – Andrzej Konic. A scenariusz?
Nieeeee? Nie mów?
Tak! Andrzej Zbych*. 
Och!
Jeśli MY napiszemy kiedyś jakiś scenariusz, to też pod pseudonimem. W hołdzie i ku czci Mistrzów!
To prawda. Na szczęście mamy ich wszystkie autografy. Zdążyłeś!
Zdążyliśmy.
No dobra odpalaj!
No dobra ty też odpalaj!
Tylko ten wentylator cholernie warczy, nic nie słychać.
Wyłącz go!
Jest zsynchronizowany z obwodem elektrycznym. Wspólnym dla całego pokoju. Jak zgaszę światło to i on się wyłączy. Ale wtedy wyłączy się wszystko. Również film. 
Zablokuj go ręcznikiem, nie takie rzeczy….

Niestety, każdy obwód kiedyś się wyłącza, każdy film urywa. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Los i przeznaczenie.

*Kim był Andrzej Zbych? – Nie będziemy tłumaczyć kwestii oczywistych. Nie wiesz? To sobie poszukaj.

*Ciekawe czy jest w tym wymiarze ktoś, kto pamięta kolejkę do nowego sklepiku muzycznego w suterenie, w Warszawie na ul. Słupeckiej, gdzie premierowo miała się ukazać płyta Perfectu LIVE, wydana przez nowopowstałą wytwórnię Savitor, sygnowana numerem SV001. Doskonała płyta koncertowa, z przepiękną, zieloną okładką projektu Edwarda Lutczyna. Przesłuchana potem milion razy. A zwłaszcza ostatni utwór na stronie A) Nieme Kino – z gwizdem na końcu. MAGIA!

Spis treści