99. #Co to będzie?

Krótka, ostrzegawcza syrena i migające, niebiesko-czerwone światła kogutów  wyrywają nas ze wspomnień.
– Uwaga! Zaczynamy! – Przed nami rozsuwa się zasłona i ukazuje ekran. Wydaje się być zwykłym, oldskulowym ekranem kinowym, tak dobrze znanym ze Skarpy, Relaxu, Sawy lub Robotniczego Kina Czajka…
Teraz już cicho, skoncentruj się!
Na czym do licha? Będzie Kronika Filmowa?
Patrz na ekran, zaraz coś puszczą… 
No nareszcie!

Z głośników pada komenda
– Faza-Jeden zakończona, przechodzimy do Fazy-Dwa!
Ej, jaka faza? Ukradli nasz motyw? A przecież tu wcale nie jest śmiesznie?!
Może odwrócili fazowanie? Zamienili bieguny?
Na to nigdy nie wpadliśmy. Może lepiej było się uczyć fizyki, zamiast romantyzmu?
I co? Chciałbyś przez resztę życia fazować na smutno?

I znowu krótki trzask w naściennych głośnikach, który inicjuje final countdown. Odliczanie. Jakby całkiem nieobce. Jakby cholernie dobrze znane i bliskie. Co prawda z głośników leci automatycznie, w beznamiętnej, anglojęzycznej wersji, lecz wewnętrzne echo od razu podpowiada i tłumaczy. Bo wewnętrzne echo słuchało tego odliczania setki razy, na pewnej, czarno-białej, pasiastej płycie. Wewnętrzne echo wychowało się na tym odliczaniu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym, czarno-białym, orwellowskim roku.
– Ten… Dziesięć
Nine… Dziewięć
Jeśli zaraz padnie “Ale tu jest ciepło”, to będziesz mnie zbierał z podłogi…
Ciepło? Tu nie jest ciepło… 

Nie ma jednak czasu na wyjaśnienia.
– Five… Pięć
Four… Cztery
Ej? Co to to? Co się dzieje?

Ekran odżywa. Już nie jest napiętą szmatą. Martwą materią. Jest materią żywą. Ileż to razy czekaliśmy, siedząc na drewnianych, trzeszczących fotelach w starym kinie, by zgasły światła, by popłynął dźwięk, by pojawił się rozchwiany obraz, który za moment miał się ustabilizować. 

Tymczasem ekran przed nami zaczyna pływać. Falować i pulsować na swej powierzchni, ale nadal trzyma pion. Bynajmniej nie rozlewa się na boki, choć przypomina wirującą sadzawkę.
– To jakieś czary? To jakaś magia?
Three… 

Zamiast oczekiwanej Porannej Wiadomości głośniki wypluwają mechanicznie brzmiące, wyraźne – lecz niezrozumiałe – hasło: 
– DEMOLEKULARYZACJA!
Co to znaczy?
Three czy Free? No że trzy… albo… że jesteśmy WOLNI! 
Nieeee! Ta demo… utylizacja?!
Może to jakieś kino Three De?
Two… Dwa… Siedzenia wpadają w drżenie, które zmienia się w trwałą wibrację.
One… Jeden
ZEROzeroZIROUIROUROU OU

DE MO LE KU LA RY ZA CJA !!!

Nie wiadomo co się dzieje… Wszystko miga. Wirujący ekran emituje ostre, oślepiające błyski stroboskopu. Silniejsze – niż zebrane razem do kupy – neony Las Vegas. Wyraźniejsze, niż dach nad Fremont Street. Świetlne mroczki oddzielają się od zakręconego matecznika ekranu i strzelają w naszym kierunku. Obok przelatują drobne, świetliste cząstki, jedne dłuższe, inne krótkie, punktowe, układając się w uporządkowane, regularne strumienie. Może ich sekwencje coś znaczą? Ciągi kodowanych cyfrowo znaków… jak łańcuchy myśli. Może to przekaz nadawany alfabetem Morse’a lub innym, kosmicznym szyfrem? Laserowe strzały przenikają nasze ręce, nogi, chyba także mózgi. CHYBA. 

Ponieważ niczego nie można być pewnym, nic nie wiadomo na sto procent. Przynajmniej tego się nauczyliśmy, to jedno wiemy z całą pewnością: że nic nie wiemy! Musieliśmy przeżyć setki przygód, przejechać tysiące kilometrów, by dojść do sokratejskiej sentencji sprzed dwóch i pół tysiąca lat. Gdzie więc ta ewolucja? Czy polega tylko na tym, że wyłącznie rozszerza się zakres? Zarówno wiedzy jak i niewiedzy? Jedynie powiększa się  skala, a bieguny coraz bardziej oddalają się od siebie? Im więcej wiemy, im dalej sięgamy, tym coraz więcej pytań, tym bardziej dostrzegamy naszą indolencję… I może nie byłoby w tym nic strasznego… 

Lecz oto na tym – coraz bardziej rozległym, na wszystkie sposoby przebadanym i poznanym obszarze – pośrodku “terra cognita”, a raczej “terra cognoscenda”, tam, gdzie na osi zwykle mieścił się punkt startu, jajowate kółko, czyli ZIROU, NULL, ZERO – teraz ono rośnie, pączkuje i zamienia się w plamę otchłani. Coraz większą czarną dziurę…
– Tak zwana głupawka wsteczna – mówisz do siebie, mówię do siebie.
Cooooooo? Kiedy to się skończy? – pytasz, pytam krzycząc, gdy przed oczami znowu przelatują sceny z przeszłości, a może zmutowanej teraźniejszości? Bo nawet to zaczyna się mieszać.
Pamiętasz jeszcze coś z łaciny?
Ki huius, co tak trzęsie do kurwy nędzy???

Czas jest połączony z wiedzą. Niby jesteśmy starsi, a więc mądrzejsi, tak przecież przywykło się mówić i co by nie mówić – zazwyczaj się sprawdza… 

Przypominamy sobie kolejną scenę z liceum. Siedzimy w ławkach na lekcji, patrzymy na bezradną minę Mariura, zwanego również Marianem, który poci się przy tablicy. A my znamy odpowiedź. Lecz nie wiemy jak mu ją podać, bo psorka bacznie pilnuje. Myślimy sobie – trochę chełpliwie, trochę z troską:
– My to przecież umiemy! Wiemy jak to rozwiązać… 
Jakbyśmy zjedli wszystkie rozumy…
Jakbyśmy byli jacyś najmądrzejsi…
Ale nie mamy pojęcia, jak go uratować, tam, wtedy, przy tej tablicy. 

I startujemy w życie z tą fałszywą mądrością. Jednak dopiero wypłynięcie na szerokie wody uświadamia nam, jak wielki jest ocean… Płynąc po nim, przemierzając kolejne fale, będąc w dole lub na ich szczycie, zdobywamy następne stopnie żeglarskiego wtajemniczenia. Wiemy coraz więcej o sztuce żeglowania i coraz mniej o tym, co kryje się za horyzontem. Ba! Nawet za najbliższym grzywaczem! A przybijając do spokojnego portu, łapiąc się pomostu, stając na chwiejnych nogach, spoglądamy nerwowo w dół, pod siebie…  Czy nie kryje się tam zdradliwy wir? Rozszerzająca się czarna dziura? I pomimo, że nasze umiejętności i wiedza są coraz większe, boimy się, by w nią nie wpaść, by nas nie pochłonęła, zanim dotrzemy do kolejnego portu.   
– Nic, nic, trzymaj się siedzenia, może to jeszcze tylko chwila?! Odpowiadasz, odpowiadam bez żadnej wiary w prawdziwość tych słów. Gdyż jesteś, jestem mistrzem życzeniowego myślenia. JESTEŚMY.

Gonitwa myśli bywa szybsza niż promień lasera, pomimo, że wszystko dzieje się w tej jednej chwili. Nie wiadomo jednak, ile jednostek czasu obejmuje chwila. 

Bo nawet czas jest pojęciem względnym i na dodatek absolutnie złośliwym. Kiedy chciałoby się go zatrzymać, powiedzieć: CHWILO TRWAJ, ona przelatuje, jak błyskawica, w szalonym galopie, nie wiadomo: jak i kiedy. A gdy marzysz o tym, by zły czas już się skończył, chcesz wykopać z życia kiepski kadr, przejść jak najszybciej do następnej sceny… to właśnie wtedy ów złośliwy Chronos wlecze się w nieskończoność. Zwalnia i naciska stop-klatkę.  

I właśnie wtedy nastaje cisza, ustają wibracje, na chwilę zapada ciemność…

Spis treści