113. #Uratowani

No to jesteśmy w komplecie. We czwórkę. Szeryfowi towarzyszy jego zastępca, któremu ukradkiem zaglądam pod daszek czapki. Wydaje mi się, że to właśnie on wczoraj z rodziną, siedział w tym kremowym Stetsonie, w restauracji Koniec Szlaku. 

Szeryf i jego Deputy przyjechali oddzielnie, drugi samochód zostawili przy głównej drodze i przesiedli się do jednego Jeepa.

– Damy radę? To znaczy czy to auto da radę?
– Teraz zobaczysz, co znaczy prawdziwa terenówka – Dziekciu już chyba do końca życia będzie się mścił za Needles. Aha, taki jesteś? To poczekaj…
A teraz Ty zobaczysz, co to znaczy półtorej mili – odgryzam się w aktualnie czuły punkt.

Ruszamy! – Pada komenda z przodu. 
Ihaaaaaaaaaaaa – odpowiada uradowany silnik Jeepa. Wreszcie może się wykazać. Jest jak dziki, biały indiański rumak z plemienia Cherokee. Obraca się prawie w miejscu, nic sobie nie robiąc z tego, co ma pod kopytami, no… kołami. Umięśnione tłoki już pompują energię…
Trzymajcie się! – Mówi Szeryf… – i smaga rumaka ostrogami, wciskając gaz do deski.
Ihaaaaaaaaaaa – ten rączo skacze do przodu i bez żadnego problemu przefruwa ponad stromym wzniesieniem. Wykonuje coś, o czym mogliśmy tylko pomarzyć! I na dodatek z gracją i na luzie. Piach kotłuje się pod spodem, rozbryzguje i strzela na boki. Na przednią szybę i dach.
Ihaaaaaaaaaaa – krzyczymy razem z Dziekciem rzucani po tylnej kanapie terenówki, bo przygoda jest jeszcze lepsza niż lot helikopterem. Jest po prostu westernowa, nieoczekiwana, zaskakująca, DZIKA! A Szeryf staje na wysokości zadania i widząc nasz zachwyt, jeszcze bardziej spina rumaka, podciąga lejce, rozkazuje mu skakać i przyspieszać. Przewalamy się przez kolejne hopki, przeskakujemy przeszkody i cały czas ostro ciągniemy w górę. Dobrych kilkanaście minut.
Widzisz!? Kilkanaście minut jazdy na pełnej, rączej kurwie! To jest te Twoje półtorej mili?! – wybacz, ale muszę odreagować. 

– I my mielibyśmy niby wracać tędy pieszo? No way! No fucking way! 

– DING DING DING! – licznik automatu gier bije wesoło, wysypując na tacę nowe żetony. Kolejne życia. BONUS od losu!
– Możemy grać dalej!  

– Prrrrrrrrrrr – w końcu dojeżdżamy do głównej drogi. Nasza stara szkapa ciągle tam stoi. – Coś tam jeszcze omawiamy z Szeryfem, robimy pamiątkowe fotki. – Będzie Pan sławny, będą o Panu książki pisać, będzie Pan postacią historyczną! – chciałoby się wtedy powiedzieć, gdyby wiedziało się to, co wie się teraz. 
– Ciekawe ilu takich idiotów trafiają tu rocznie?
Takich? Nie sądzę.
Ale generalnie sympatyczny ten Szeryf, nic się nie denerwował, nie dramatyzował, nie pouczał…
Lepszy Szeryf niż Koroner.

Cały czas uzupełniamy płyny. Ale musimy jeszcze zamknąć pewne koło, zapętlić historię. Idziemy więc do tablicy informacyjnej na parkingu – tej z mapą, by przeanalizować położenie, odległości i rozmiar fakapu…

– Masz te swoje półtorej mili! – rzeczywiście na mapie widnieje taka wartość – zobacz na ten mały znacznik, trójkącik, oznaczający miejsce, do którego ta odległość sięga! Dokładnie, to do pierwszego zakrętu, tam, gdzie spotkaliśmy zająca!
O kurwa, faktycznie. A dalej są kolejne znaczniki. Nie pomyślałem.
Spojrzałeś na pierwszą liczbę, do pierwszego zakrętu, a trzeba było zsumować te wszystkie wartości, z poszczególnych odcinków zaznaczonych trójkątami. 
To ile przeszliśmy? 
Nie wiem, bo szliśmy skosami oraz góra – dół, ale na oko, tak około 6, a może 8 mil. W jedną stronę. 
Czyli co? Jaki wynik? Jeden do jednego? Jesteśmy kwita? Remis?
Dobra, dobra, ruszamy w drogę.

Spis treści