No to jesteśmy w komplecie. We czwórkę. Szeryfowi towarzyszy jego zastępca, któremu ukradkiem zaglądam pod daszek czapki. Wydaje mi się, że to właśnie on wczoraj z rodziną, siedział w tym kremowym Stetsonie, w restauracji Koniec Szlaku.
Szeryf i jego Deputy przyjechali oddzielnie, drugi samochód zostawili przy głównej drodze i przesiedli się do jednego Jeepa.
– Damy radę? To znaczy czy to auto da radę?
– Teraz zobaczysz, co znaczy prawdziwa terenówka – Dziekciu już chyba do końca życia będzie się mścił za Needles. Aha, taki jesteś? To poczekaj…
– A teraz Ty zobaczysz, co to znaczy półtorej mili – odgryzam się w aktualnie czuły punkt.
– Ruszamy! – Pada komenda z przodu.
– Ihaaaaaaaaaaaa – odpowiada uradowany silnik Jeepa. Wreszcie może się wykazać. Jest jak dziki, biały indiański rumak z plemienia Cherokee. Obraca się prawie w miejscu, nic sobie nie robiąc z tego, co ma pod kopytami, no… kołami. Umięśnione tłoki już pompują energię…
– Trzymajcie się! – Mówi Szeryf… – i smaga rumaka ostrogami, wciskając gaz do deski.
– Ihaaaaaaaaaaa – ten rączo skacze do przodu i bez żadnego problemu przefruwa ponad stromym wzniesieniem. Wykonuje coś, o czym mogliśmy tylko pomarzyć! I na dodatek z gracją i na luzie. Piach kotłuje się pod spodem, rozbryzguje i strzela na boki. Na przednią szybę i dach.
– Ihaaaaaaaaaaa – krzyczymy razem z Dziekciem rzucani po tylnej kanapie terenówki, bo przygoda jest jeszcze lepsza niż lot helikopterem. Jest po prostu westernowa, nieoczekiwana, zaskakująca, DZIKA! A Szeryf staje na wysokości zadania i widząc nasz zachwyt, jeszcze bardziej spina rumaka, podciąga lejce, rozkazuje mu skakać i przyspieszać. Przewalamy się przez kolejne hopki, przeskakujemy przeszkody i cały czas ostro ciągniemy w górę. Dobrych kilkanaście minut.
– Widzisz!? Kilkanaście minut jazdy na pełnej, rączej kurwie! To jest te Twoje półtorej mili?! – wybacz, ale muszę odreagować.
– I my mielibyśmy niby wracać tędy pieszo? No way! No fucking way!
– DING DING DING! – licznik automatu gier bije wesoło, wysypując na tacę nowe żetony. Kolejne życia. BONUS od losu!
– Możemy grać dalej!
– Prrrrrrrrrrr – w końcu dojeżdżamy do głównej drogi. Nasza stara szkapa ciągle tam stoi. – Coś tam jeszcze omawiamy z Szeryfem, robimy pamiątkowe fotki. – Będzie Pan sławny, będą o Panu książki pisać, będzie Pan postacią historyczną! – chciałoby się wtedy powiedzieć, gdyby wiedziało się to, co wie się teraz.
– Ciekawe ilu takich idiotów trafiają tu rocznie?
– Takich? Nie sądzę.
– Ale generalnie sympatyczny ten Szeryf, nic się nie denerwował, nie dramatyzował, nie pouczał…
– Lepszy Szeryf niż Koroner.
Cały czas uzupełniamy płyny. Ale musimy jeszcze zamknąć pewne koło, zapętlić historię. Idziemy więc do tablicy informacyjnej na parkingu – tej z mapą, by przeanalizować położenie, odległości i rozmiar fakapu…
– Masz te swoje półtorej mili! – rzeczywiście na mapie widnieje taka wartość – zobacz na ten mały znacznik, trójkącik, oznaczający miejsce, do którego ta odległość sięga! Dokładnie, to do pierwszego zakrętu, tam, gdzie spotkaliśmy zająca!
– O kurwa, faktycznie. A dalej są kolejne znaczniki. Nie pomyślałem.
– Spojrzałeś na pierwszą liczbę, do pierwszego zakrętu, a trzeba było zsumować te wszystkie wartości, z poszczególnych odcinków zaznaczonych trójkątami.
– To ile przeszliśmy?
– Nie wiem, bo szliśmy skosami oraz góra – dół, ale na oko, tak około 6, a może 8 mil. W jedną stronę.
– Czyli co? Jaki wynik? Jeden do jednego? Jesteśmy kwita? Remis?
– Dobra, dobra, ruszamy w drogę.