100. #Setny rozdział zobowiązuje. To musi być petarda!

Po chwili…

– Faza-Trzy przebiegła prawidłowo, zapraszamy do wyjścia!
– Ja się nie ruszam, tu będę siedział.
– Ej, czy my…. przypadkiem…?
Czy oni nas…?
– TELEPORTOWALI!!!???
Kwantowo?
– Ty splątany idioto! Miałeś schowaną małpkę! Ostrzegali przed wnoszeniem napojów!
– Przecież sam mi ją skitrałeś w plecaku.
– I co teraz będzie?
– Pytasz mnie, jak wtedy Marian psorki, przy tablicy, gdy wlepiła mu ósmą laskę.
– Myślisz, że coś poszło nie tak? – Dziekciu przybiera tak samo debilną minę jak nasz klasowy kumpel, który w tamtym momencie właśnie przesrywał swoją świetlaną przyszłość.
– Ale to niemożliwe! Przecież to Ameryka, nie wypłaciliby się z odszkodowań. 
– A Eksperyment Kalifornijski? A Roswell? A Trójkąt Bermudzki? Zamiotą nas pod dywan. Są w tym mistrzami. Kim my dla nich jesteśmy? Co znaczymy? Tyle co zeszłoroczny śnieg? 
– Jak to? Śnieg w Nevadzie? Na pustyni?
– No właśnie, nawet nas tu nie było! Zresztą ostrzegali. Powiesili tabliczki.
– No fakt. 
– Yes, FUCKED! Jak mawiają tutejsi.
– Zachciało ci się muzeów! Do kurwy nędzy! Bilet do muzeum nie jest automatyczną przepustką do świata kultury…
– Nie? A znam takich, co tak sądzą. 

Po drugiej, albo długiej chwili…

otwierają się inne, ukryte w ścianie drzwi. Wcześniej ich nie widzieliśmy. Są równie grube i potężne, jak te, którymi nas wpuszczono. 
– Panowie pozwolą, zapraszamy na kolejną część.
– Mus to mus, nie ma nudy!

Wnętrze, do którego przechodzimy wąskim korytarzem, ma całkowicie odmienny charakter niż to, które witało nas przy wejściu. Nie ma już żadnych ulotek ani podwieszanych, biurowych sufitów. Nie ma całej tej maskarady – zasłony dymnej, dla odwrócenia uwagi przypadkowych gości. Są za to surowe, betonowe ściany, grube, perforowane blachy na podłogach i pancerne szkło. Nie zadajemy pytań, gdyż już samo to, że udało się nas ponownie poskładać z cząstek elementarnych i na powrót zmaterializować, uważamy za spory sukces. A to, w jakim czasie i miejscu – ma drugorzędne znaczenie. Przecież zaznaczyliśmy w ankiecie, że jesteśmy dyspozycyjni czasowo. Mamy fhuj dużo czasu! 

W każdym razie – jakby nie patrzeć… – wnętrze wygląda poważnie i budzi respekt. 
– Byle tylko nie przenieśli nas do przyszłości, każda inna opcja jest do zaakceptowania.
– No future! I tego się trzymajmy!
– Zobacz te kombinezony, czy to jest to, o czym myślę?
– Jeśli jak zwykle myślisz o tym samym co ja… To oczywiście tak!  

Wiszące na wieszakach, ciemnobrązowe kombinezony, których zadaniem jest szczelne zakrywanie całego ciała przed jakimś niebezpieczeństwem, stalowe hełmy jak orzeszki do jazdy na Ogarze i do tego te pomarańczowe gogle – zaiste wyglądają bardzo oldskulowo, co jest pierwszym, pozytywnym sygnałem. Z pewnością taki zestaw nie budzi skojarzeń z kosmiczną technologią. Wydają się uszyte z grubej skóry lub podobnego materiału. Skrojone specjalnie dla nas. Po chwili musimy jednak przejść do następnego pomieszczenia.  
– Panowie, chciałem rozwiać Wasze obawy. Jesteśmy bez przerwy w czasie teraźniejszym-ciągłym. Zmieniliśmy tylko trochę lokalizację. No, taka mała inscenizacja z naszej strony. Za pierwszym razem nie chcieliśmy tak głęboko ingerować w Wasze życie…
Czyli nie jesteśmy teraz w przeszłości?
– Nie. Ale teraz musimy porozmawiać o przeszłości, by zrozumieć przyszłość.
– To trochę lipa! Bo my już lataliśmy znacznie dalej.
– Tak, dla nas to nie pierwszyzna.
– Proszę się nie martwić, właśnie zostali Panowie wpisani na listę członków naszego programu badawczego. Dostaniecie swego rodzaju karty stałego klienta. Zapraszamy do nas przy każdej kolejnej wizycie w Las Vegas. Planujemy także postawienie kilku zewnętrznych przedstawicielstw…
– Portali? O! To ja udostępniam swój pokój, od razu!
– I ja! Ja też! Chcę nawet postawić garaż… Mam już projekt!
– Dobrze, omówimy to na koniec.
– To gdzie my teraz jesteśmy?

Kolejny korytarz się zwęził, na jego końcu znajdują się drzwi, prowadzące do wyjścia, gdzie czeka na nas średniej wielkości busik – z panoramicznymi oknami, zawieszony na potężnych, terenowych oponach. Siedzący z przodu kierowca oddzielony jest od naszej trójki szybą. 
– Zapraszam na małą wycieczkę – Przewodnik ściąga biały, luźny uniform. Naszym oczom ukazuje się polowy mundur nieznanej formacji, w kolorze khaki, który opina  wysportowaną, umięśnioną sylwetkę. 

Chwilę jedziemy przez przedmieścia i potem przejeżdżamy przez szeroką, okratowaną bramę. Naszą uwagę przykuwa nie tyle nietypowy rodzaj pojazdu i grubość szkła jego okien, ile widok po ich drugiej stronie…   
– Panowie, powiem szczerze… obserwowaliśmy Was od pewnego czasu, nie mogę zdradzić od kiedy, ale nasz dron towarzyszył Panom na trasie, na przykład wokół poligonu Nellis…. I oto jesteśmy tu. Witamy w NNSS, Nevada National Security Site, a w skrócie po prostu: w strefie NTS, Nevada Test Site – czyli na Poligonie Nevada.
– Jak to nas obserwowaliście?
– Na to nie dawaliśmy zgody!
– Proszę Panów… No proszę… A użycie karty kredytowej na stacji benzynowej w Death Valley? Wciskał Pan kilka razy YES. Dobrowolnie! A potem podpis na stacji w Beatty… a żeberka smakowały? Machał do Was nasz człowiek przy drodze?
– Ten z gitarą?
– A te Wasze aplikacje, podpisy na umowie wynajmu samochodu, przecież była tam zgoda na lokalizację, a Wasze wszystkie ślady i okruchy rozrzucane to tu, to tam, rachunki w sklepach i barach…   
– Ale telefon roztrzaskał się już na Golden Gate Bridge!
– Tak, rzeczywiście, wtedy chwilowo straciliśmy z Wami łączność.
– Mówiłem, żeby trzymać się tylko starej mapy?!
– Widocznie to nie wystarczyło.
– Czyli to nie jest przypadek, że tu jesteśmy?
– Szanowni panowie, proszę sobie nie żartować. Takie myślenie było dopuszczalne na poziomie szkoły podstawowej, no maksymalnie średniej…
Czyli na naszym!
– Sorry? Nie rozumiem?
– To my sorry-przepraszamy, kolega – jak ma czkawkę – to zawsze po polsku… 
– Proszę Panów, nie ma przypadków. Proszę to sobie zapamiętać. Przynajmniej nie w tej rzeczywistości, nie przy naszym obecnym stanie świadomości…
– To są jeszcze inne?
Hmmmm…. może jednak przejdźmy do prezentacji tego miejsca. To jest zdecydowanie ciekawszy temat i obowiązkowy punkt programu. Otóż, słowem wstępu… Panowie pozwolą że puszczę na pokładowym wyświetlaczu krótką prezentację z komentarzami…

Żyjemy w schematach, zamknięci jak w klatce, wciąż poruszając się utartymi szlakami… 

– Panowie, dodam od siebie, przepraszam za kolokwializm, ale to będzie obrazowy, zrozumiały dla Was przykład: żyjemy, jak ten koń, ciągnący furę. Z klapkami na oczach. Gdyż boi się dostrzec, co się dzieje z boku.
– No i wiśta wio! Teraz to ja rozumiem, co on do mnie rozmawia! Pamiętam, jak mieszkałem na Powiślu, na ulicy Rozbrat – stały furmanki, a dzisiaj puszą się tam celebryci!

 …Nie chcemy dystraktorów, żadnych rozpraszaczy uwagi, które mogłyby zburzyć dobre samopoczucie, nasze stare zwyczaje, zniszczyć tak starannie zaprogramowany układ. Jedziemy zawsze jedną, wyznaczoną trasą, obawiamy się, czy warto przełamywać ramy stereotypowego myślenia. Mamy dysonans poznawczy, gdy trzeba wyjść na zewnątrz schematu… 

– A jeśli pojawi się jakiś skrót? Ułatwienie? – i co z tego?! – nasz Przewodnik znów wtrąca komentarz – Lepiej ciągnąć tę furę zawsze tak samo. Nieważne, że ciężko, że pod górę. Na przekór nowościom i ewolucji… Lepsze jest wrogiem dobrego, a nowe wrogiem lepszego.
– No właśnie! I pamiętam, jak próbowali wjechać furmanką pod górę! Myśliwiecką i Górnośląską, albo Książęcą!
– A jak mieli jechać? Przecież na Trasę Łazienkowską Milicja nie chciała wpuszczać konia!

 …Stąd właśnie nasz Instytut. Mamy przełamywać stereotypy, zmieniać punkty widzenia, otwierać umysły, burzyć skostniałe teorie i niereformowalne światopoglądy. Projektować nowe, niestandardowe rozwiązania, opracowywać całkiem unikalne, organiczne wzorce, elastycznie dopasowane do jednostki, do jej emocji i oczekiwań…

– Mam nadzieję, że Panom nie przynudzam, ale staram trzymać się protokołu…
– Czyli jednak schemacik? Taka nowomowa dla starej koncepcji? Niech się Pan nie przejmuje i nawija dalej. Proszę nam wybaczyć słowiańską bezpośredniość, ale my znamy te cukierkowe techniki, te gładkie teksty. Rozumiemy, że musi Pan odbębnić swoje.
– Ponadto – gdyby coś było nie tak – to chyba możemy w każdym momencie wyjść? Jest tu jakiś Emergency Exit?
– Niby tak, ale wtedy nie będziecie wiedzieli, co stało się później, a raczej co stanie się później, bo przecież musimy używać właściwych czasów.
– Jak to? To wy wiecie co będzie w przyszłości? – I tu nasza pewność siebie  zaczyna trząść się w posadach…
– Bardzo proszę, darujmy sobie tę dziecinadę. Jesteście sympatyczni, tacy trochę inni, no tacy – jakby tu powiedzieć – pocieszni. Mogę więc Wam zdradzić, że nasze strategiczne modele planistyczne obejmują – tak naprawdę – najbliższe 2-3 lata. Potem w grę wchodzi zbyt wiele zmiennych, niezależnych od nas. Nie mamy jeszcze takich jednostek obliczeniowych by wszystko przewidzieć. Teraz grzebiemy trochę przy roku 2020 i to chyba jest jakiś grubszy temat. Ale tym zajmuje się inny zespół. Więcej i tak nie mogę zdradzić. Zresztą… i tak nie zapamiętacie.
– Dlaczego? To zaczyna być wciągające!
– No, powiedzmy, że trochę o to zadbamy. To znaczy zadbaliśmy – Nasz Przewodnik ucina temat, nie dając się zepchnąć na boczne tory, chociaż ta –  nieoczekiwanie właśnie odkryta – bocznica, zaczynała przybierać postać głównej magistrali. 
– Czyli – patrząc na mapę, to znajdujemy się na południowy wschód od Strefy 51? Bliżej Amargosa Valley? Czyli to właśnie jest owa najbardziej zabójcza,  wydzielona część poligonu Nellis? – Próbujemy rozpracować Przewodnika od innej strony. O ile to Przewodnik?! Może to jakiś hochsztapler? Ktoś podstawiony? Wilk w owczej skórze? Alien?
– Stąd taki widok za szybą! 
– Rzeczywiście, przypomina – podziurawiony okrągłymi kraterami – krajobraz księżycowy. Zresztą TAM – wskazując palcem w górę – też się niebawem, ponownie wybieramy – odpowiada tajemniczo. – Podkreślam PONOWNIE, bo przecież wiele osób nadal wierzy, że lądowanie misji Apollo nakręciliśmy właśnie tutaj, w specjalnym studiu filmowym.
– Ech, sweet sixties! 

– Tak, teraz to już wszyscy nam patrzą na ręce. Musimy wykręcać bardziej wyrafinowane numery! – Ledwo wychwytujemy nieznaczne mrugnięcie okiem, prawdopodobnie podświadomy, niewerbalny przekaz, niezaplanowany przez  naszego interlokutora. Pomimo kamiennej twarzy i profesjonalnie wyćwiczonej mimiki, niektórych elementów nie da się oszukać lub zmanipulować. OCZY NIGDY NIE KŁAMIĄ
– Szanowni panowie, wracając jednak do naszego programu. Jak myślicie, ile testowych wybuchów nuklearnych przeprowadzono tu u nas – w Nevadzie? Nie wliczając głośnych (oj głośnych) prób na Pacyfiku – choćby na Atolu Bikini… 
– W BIKINI ŚMIERĆ? Słyszeliśmy!
– …oraz na Wyspach Marshalla i na Alasce? Jak myślicie?
Można strzelać?
– Nie… Już nie można, od 1992 jest międzynarodowe moratorium! – Przewodnik nie grzeszy chyba poczuciem humoru. Nie lubimy zbytnio takich sztywniaków.
– Chyba kilka było? No dobrze, niech będzie, że kilkanaście… – zgaduję.
– Ja myślę, że może ze 20-30? – zgadujesz.
– Proszę panów… Być może zaskoczę panów… Być może odpowiedź będzie szokująca dla osób, które nie miały do czynienia z tym tematem, nie interesowały się… A widok strasznego atomowego grzyba znają tylko z propagandowych materiałów. Wiemy przecież, że w powszechnym obiegu krążą w zasadzie dwie nazwy: Hiroszima i Nagasaki. Otóż, powiem szczerze… my dokładnie sami nie wiemy ile było tych prób. Dlaczego? Bo bywało, że nie nadążaliśmy ich rejestrować albo zostały one w różny sposób sklasyfikowane. Dlatego mogę podać tylko przybliżoną, zaokrągloną liczbę…
– Noooo? 
– TYSIĄC! Oczywiście plus minus, być może – ostatecznie – kilkadziesiąt mniej, nie bądźmy drobiazgowi, zależy jak będziemy liczyć. Chodzi o skalę zjawiska. Nieścisłości w podawaniu dokładnej liczby naszych eksplozji jądrowych mogą brać się choćby stąd, że potem zaczęliśmy “wypożyczać” nasz poligon. Na przykład 24 wybuchy niejako sprezentowaliśmy Brytyjczykom, czyli – że niby były amerykańskie – a jednak brytyjskie. Albo – jak kto woli – odwrotnie. A robiliśmy  jeszcze inne próby, w okolicach, na przykład tam, gdzie teraz mieści się Base Camp Airfield, zapasowe lotnisko, powiązane z Area 51, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Rachel, już poza granicami Nellis i dalej na północ od Vegas – tam też coś odpaliliśmy. 
– Pamiętam, jak jechaliśmy z Rachel, była taka boczna polna droga, w lewo na jakieś tereny wojskowe…
– Były też testy przeprowadzane niejako “na sucho”, bez prawdziwej detonacji jądrowej, a radioaktywny materiał był rozprzestrzeniany przy pomocy konwencjonalnych ładunków wybuchowych – już po wprowadzeniu zakazu na próby naziemne – także sami widzicie….
– Tak, ARYTMETYKA, stosowana w życiowej praktyce często daje inne wyniki niż kalkulator. Można nawet przywołać twierdzenie, że arytmetyka jest jak dupa – każdy ma własną. Taka PRAWDA.

– Ale na początku zaczęliśmy od prób naziemnych… a dokładniej – atmosferycznych – kontynuuje Przewodnik, niezrażony naszymi – powiedzmy sobie szczerze – dość wkurwiającymi uwagami.
– Co to znaczy? 
– Ano właśnie – pomysłowość naszych inżynierów nie znała granic, po to by wybrać na przyszłość najlepsze, najskuteczniejsze metody zabijania. Zaczęliśmy hucznie 27 stycznia 1951 roku. Bomby zrzucane były z samolotów, umieszczane na stalowych wieżach, podwieszane pod balon, wystrzeliwane z lufy armaty, a nawet z takiej przenośnej wyrzutni Davy Crockett.
– Tak, jak ten słynny kowboj
– Tak. To jeden z mniejszych ładunków rozszczepialnych, jaki wyprodukowaliśmy. Ciut większy od słynnego Panzerfausta. Co ważne: trzeba mieć świadomość, że żadna bomba, podczas testów naziemnych, nie wybuchła bezpośrednio na samej powierzchni ziemi, a zawsze tuż ponad nią, chociaż ziemia się trzęsła i to w promieniu wielu mil.
– W Vegas widzieliśmy stare reklamy i plakaty…
– To dopiero była atrakcja w Las Vegas! Ludzie przyjeżdżali z całego kraju – nie tylko po to, by zagrać w ruletkę – ale także po to, by zobaczyć wielkie atomowe bum! Właśnie w ten sposób reklamowały się kasyna: “przeżyj atomowe emocje” itp. – Przecież ze strefy Zero do Fremont Street, to zaledwie niecałe 130 kilometrów w linii prostej, więc nasze jądrowe grzybki były doskonale widoczne z Downtown. Ale oczywiście nie brakowało chętnych, którzy podjeżdżali bliżej, na okoliczne wzniesienia, gdzie urządzali sobie atomowe pikniki – w oczekiwaniu na wybuch. Ludzie dosłownie oszaleli. Wszystko tu było atomowe. Nawet dziwki w burdelach i wybory atomowej Miss. Lecz po około stu takich naziemnych spektaklach zrobiło się głośno, w końcu pacyfiści podnieśli krzyk, że skażenie, że promieniowanie, że jak tak można, że obok miasta. Chociaż Vegas nie było wtedy duże, liczyło trochę ponad 50 tysięcy mieszkańców. Większe larum podnosili kowboje, że bydło na pastwiskach się płoszy i burgery będą świecące… No i finalnie trzeba było zejść do podziemia.  
– I tylko to? Tak to szybko zadziałało?
– Nie, no skądże, to nastąpiło dopiero w 1962 roku! Nikt się wtedy za bardzo nie przejmował opinią publiczną, wiadomości nie rozchodziły się błyskawicznie. Co mieliśmy sprawdzić nad ziemią, sprawdziliśmy. Te nasze atomowe zabawy określane były jako “operacje”. A w ramach jednej operacji wykonywano szereg różnych prób i testów, każdy test miał swoją zakodowaną nazwę, pochodzącą np. od miejscowości lub… nazwy sera. W operacjach uczestniczyły różne jednostki militarne i badawcze. Dla zakwaterowania obsługi poligonu wybudowaliśmy na terenie spore miasteczko – Mercury. W szczytowym okresie, na przykład podczas tak zwanej operacji Plumbbob, w 1957 – na przestrzeni zaledwie pół roku – dokonano aż 29 eksplozji. Co znaczy, że odpalaliśmy bombki atomowe nawet dwa razy w tygodniu. Ale ciekawscy przecież wszystkiego nie widzieli…
– Czyli?
– Nie znali szczegółów. Nie wiedzieli na przykład, że zbudowaliśmy tu aż tak wielką infrastrukturę, przykładowo wielki podziemny parking typowego centrum handlowego, który wypełniliśmy po brzegi samochodami i sprawdzaliśmy co się stanie. Chociaż jeden z testów stał się medialnym hitem. To taka klasyczna metoda odwrócenia uwagi. Genialna propagandowa sztuczka – co zrobić by śmiercionośna i super niebezpieczna technologia została przyjęta przez społeczeństwo z owacjami?
– Zrobić z tego show? W końcu Las Vegas blisko, są tu najlepsi specjaliści od nawijania makaronu na uszy.
– Dokładnie tak! I tak właśnie zrobiliśmy! Projekt został nazwany Apple II. Na poligonie zostało zbudowane całe miasto: ulice, różnego typu budynki, ustawiono samochody, przed domami sprzęty i ogródki, a w środku – mieszkania. Wszystkie na wysoki połysk, urządzone jak w prawdziwym świecie, ze wszystkimi detalami, dostarczonymi przez najpopularniejszą amerykańską sieć handlową JC Penney. Ba! nawet postawili swoje manekiny, więc miasto było zamieszkane… 
– Tak, jak to widzieliśmy w Królestwie Kryształowej Czaszki?
– Tak jest! Indiana Jones wpadł do nas właśnie w 1957 roku! Trzeba przyznać, miał wiele szczęścia, ale szczęściu trzeba pomóc!
– Jak to Indi! Stąd pomysł z lodówką…

– Właśnie wtedy testowaliśmy odporność różnego typu materiałów na oddziaływanie jądrowe. Nie jest to przyjemny ani popularny temat, ale i on obecnie w końcu ujrzał światło dzienne. Bo testy przeprowadzane były nie tylko na przedmiotach, ale także na ludziach i zwierzętach. Oczywiście umiejętnie odwróciliśmy uwagę społeczeństwa. Chyba każdy w USA zobaczył transmisję z testu niszczącego sztuczne miasto i plastikowe manekiny JC Penney i wszyscy bili brawo!
– Tak, to niesamowite. I jeszcze sieć handlowa zrobiła sobie niewyobrażalną wręcz reklamę.
– Czyli tak naprawdę w imię wyższych celów… wszystko jest możliwe… demokracja demokracją, wolność wolnością, wielkie hasła ble ble ble, a robiliście to samo co kacapy – Sowieci. A potem Chińczycy, Koreańczycy… 
– To nie ja, to moi poprzednicy.
– Aha! To przecież oczywiste. Zapewne ci poprzednicy mówili podobnie. To nie my, to ci z pokoju obok. A ci z pokoju obok mówili, że to przecież nie oni wciskali czerwony guzik. Tylko taki jeden facet, co właśnie wyszedł… A gdy znowu był potrzebny, to okazało się, że on akurat był w hełmie i w ciemnych goglach i nie ustalono, który to był konkretnie. WIEMY JAK TO DZIAŁA.

– Przynajmniej teraz można już o tym mówić oficjalnie. Można przyznać, że sprowadzono tu ponad tysiąc świń i większość z nich po prostu się usmażyła żywcem. Ale, żeby nie było tak prosto i szybko, to część z nich ubierano w różne uniformy, wojskowe mundury, albo wsadzano je do specjalnych klatek, pojemników, sprawdzając odporność różnych typów osłon. I te które przeżyły wybuch… 
– Wiadomo, człowiek podobny jest w reakcjach do świni, czasem nawet gorszy.
– …chorowały na choroby popromienne i tak dalej… Co oczywiście również skrzętnie badano.
– A co z ludźmi? Oprócz tego, że bywają jak świnie?
– Wysyłano całe oddziały, tysiące żołnierzy, na ćwiczenia podczas prób jądrowych. Sprawdzano czy i jak zareagują na wybuch w najbliższej odległości, a potem na promieniowanie. Czy będą w stanie kojarzyć, formować szyki, walczyć…  Oczywiście w różnych warunkach i okolicznościach – część siedziała w okopach, część w wozach bojowych. 
– A co znaczy w najbliższej odległości?
– Dosłownie! Jeden z testów podczas słynnej operacji Teapot polegał na tym, że wysłano żołnierzy bezpośrednio do strefy zero, na odległość 900 metrów od miejsca eksplozji, tuż po wybuchu. Co znaczy, że nad ich głowami nadal unosił się wielki grzyb. Oczywiście Rosjanie robili to samo, Francuzi i Anglicy także. Nikt nie zliczy ilu ludzi zmarło, ilu zachorowało na nowotwory. To były tysiące. 
– Taaaa, w imię słusznej sprawy! Uroki zimnej wojny! 

– Czyli można powiedzieć że Nevada to taki zabójczy Stan? Przynajmniej z tego co sami poznaliśmy… Pogromy Indian, ludzie zaginieni podczas zdobywania i eksploatacji bogactw Dzikiego Zachodu, choćby podczas gorączki złota lub wydobycia boraksu, potem budowa Zapory Hoovera, nocne wycieczki po Vegas, no i teraz to…  
– A 130 kilometrów dalej występował sobie wesoło Frank Sinatra.
– Tak, Vegas to było jego ulubione miasto. Na przykład koncertował w Hotelu the Sands, tam gdzie teraz stoi The Venetian.
– No właśnie! Byliśmy tam! Jakoś ostatnio…
– Wiem – bystro reaguje Przewodnik.

– Skoro Pan wie, to może mógłby nam Pan wytłumaczyć pewien dziwny sen, który nam się dzisiaj przyśnił? Bo był to jakby sen na jawie?! Chyba, że już cierpimy na  złudzenia pamięciowe…
– Z trojga złego – w skali zaburzeń – lepsze to, niż kryptomnezja lub konfabulacje. Panowie, potraktujcie to, jako własną próbę naziemną… Wracając jednak do kwestii naszych prób atmosferyczno-naziemnych… mało kto o tym mówi, ale najbardziej przeszkadzały one kolegom z lotnictwa, którzy przecież dzielą z nami ten sam poligon. Bo jak tu latać? Jak testować te wszystkie ich wynalazki, skoro  co chwila coś wielkiego eksploduje w powietrzu? Piloci czuli dyskomfort i musiano odwoływać ćwiczenia Lockheeda. A ponadto na sąsiadujących częściach poligonu ciągle odbywały się badania innych rodzajów broni – meteorologicznych, energetycznych i co tam im jeszcze przyszło do tych głów z Pentagonu.
– Chyba z Pentagramu! No i jeszcze ta Strefa 51!… – może teraz uda się nam  podpuścić Przewodnika…
– Akurat z nimi graniczymy i nawet ściśle współpracujemy.
– Jak to? – Trzeba udać zaskoczenie.
– Kiedy w 1992 roku zakazano prób jądrowych, musieliśmy się przecież czymś zająć. Mieliśmy tu sporo materiałów rozszczepialnych, a obok koledzy prowadzili badania nad napędami nuklearnymi…
– Czyli to byli ci, którzy chcieli skopiować napęd z latających spodków? Te nieznane izotopy?
– Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. W każdym razie, już Prezydent Kennedy, który jako jedyny nasz prezydent odwiedził poligon Nellis, przywiązywał dużą wagę do badań nad napędem jądrowym. Wiedział – (hmmmm ciekawe skąd?) – że jest to jedyna dostępna metoda, która skróci naszą podróż na Księżyc, a może i dalej.   
– Ano właśnie, ciekawe skąd wiedział? Był wizjonerem? Przecież zginął w 1963 roku. Pierwsze lądowanie na Księżycu misji Apollo 11 miało miejsce 20 lipca 1969 roku. 
– To dokładnie kiedy był tu Kennedy?
– I kiedy tak naprawdę przywieziono tu kosmitów z Roswell? Ile było tych spodków? – przejmujemy inicjatywę i bierzemy go w krzyżowy ogień pytań – Halo, proszę Pana? 
– Czy można połączyć jakoś te zdarzenia? 
– I to wizjonerskie zainteresowanie napędem jądrowym, podczas, gdy zaledwie w 1961 roku miały miejsce pierwsze wasze loty w kosmos, oparte na zwykłym napędzie rakietowym, stworzonym przez hitlerowskiego – bądź co bądź – zbrodniarza, członka NSDAP i SS – Wernera von Brauna, konstruktora zabójczych rakiet V2…   
– (…) – brak odpowiedzi.

– My sprawdziliśmy – Prokurator Generalny i doradca prezydenta, Robert Kennedy odwiedził wasz poligon w połowie 1962 r. przygotowując wizytę swojego brata  JFK, która została zrealizowana w grudniu tego samego roku. Na rok przed tajemniczym zamachem w Denver. Pierwszy statek kosmiczny, znaleziony w Roswell, rozbił się w 1947 roku. Area 51 powstaje prawdopodobnie w 1955 roku, ale poligon działa pełną parą już od 1951 roku. Powtarzam: od pięćdziesiątego  pierwszego roku. Jak nazwa Strefy – PIĘĆDZIESIĄT JEDEN… Dodajmy te trzy zapałki kolejno, idąc waszą cmentarną aleją... Gdzieś ten spodek musieliście wcześniej trzymać. Bob Lazard rodzi się 1959 roku, a w 1989 r. zdradza wszystkie tajemnice… – Te daty na pewno jakoś się łączą, istnieje pewnie jakieś numerologiczne wytłumaczenie. Na razie nie wiemy jakie… 
– Przypadek?
– (…) – brak odpowiedzi.
– No dobrze, a po co tyle tych prób, aż tysiąc?
– I to jest dobre pytanie, na które mogę odpowiedzieć! Spójrzcie na mapę NTS, ile tu różnych stref. Nie przywiązywałbym aż takiej wagi do numerologii. Poligon został podzielony dość przypadkowo, na pola różnej wielkości, które nie są tożsame z jednostkami fizycznymi, a numery poszczególnych Arei nie mają szczególnego znaczenia. Zobaczcie, że najwięcej kraterów kumuluje się przy Równinie Francuza i Równinie Juki.
Musimy zdać sobie sprawę, że na początku, o wybuchach nuklearnych, tak naprawdę nie wiedzieliśmy nic. Owszem, działała garstka wtajemniczonych  naukowców – wizjonerów, którzy kombinowali teoretycznie. Ale przecież nawet nie mieli porządnych jednostek obliczeniowych – komputerów, by przeprowadzić jakieś dokładne kalkulacje, stworzyć profesjonalne modele, scenariusze i wszystko to, co obecnie możemy symulować na gigantycznych serwerach lub modelować w małej skali. Zanim zrzucono obie bomby na Japsów, to zaledwie trzy tygodnie wcześniej dokonano tylko jednej próby – ładunku Trinity w Stanie Nowy Meksyk. Wiedzieliśmy już więc, jak wygrać wojnę, a potem jak zaszachować Stalina. Ale nie wiedzieliśmy wiele więcej. Wszystko trzeba było zbadać – że się tak wyrażę –  organoleptycznie. Tak, jak na przykład badano wpływ wybuchów na produkty spożywcze i napoje, umieszczając je blisko eksplozji. Czy opakowania wytrzymają? Czy produkty będą się nadawały do spożycia? Na przykład piwo…
Och!
– Zapraszam panów później do baru, mamy jeszcze coś na specjalne okazje, generalnie – można bezpiecznie spożywać. 
– Trudno, co zrobić!

– Albo inna historia – związana z próbami podziemnymi, które odbywały się w wydrążonych tunelach, na różnych głębokościach. Te niezliczone kratery dookoła – jak dziury w plastrze sera – to właśnie ślady podziemnych testów, podczas których – dookoła wywierconego otworu – na skutek eksplozji – najzwyczajniej zapadała się ziemia. Nie wiedzieliśmy, jak zachowają się ładunki, schowane pod ziemią. Liczyliśmy, że promieniowanie – choć w części – wsiąknie w glebę. Stąd próbowaliśmy wielu rozwiązań, choćby zakorkowania wylotu otworu. Może słyszeliście o stalowych klapach i próbach wystrzelenia ich w kosmos?…
Z prędkością ucieczki?
– Chyba nawet szybciej, ale dokładnie nie udało się tego zmierzyć. Kamery się stopiły. Metalowe dekle – prawdopodobnie też. Nigdy ich nie odnaleziono. Dwukrotnie próbowano.

– Ja to nawet rozumiem, my podobnie się bawiliśmy – na podwórku: puszczaliśmy bączki z saletry – który szybciej i wyżej poleci. Też strzelaliśmy pokrywkami, korkując metalowe puszki po tureckiej herbacie earl grey, naładowane karbidem – która dalej odskoczy i narobi większego huku. My byliśmy trochę mniejsi, okay, tu pracowali więksi chłopcy, mieli do dyspozycji inne zabawki i nieograniczone środki. My musieliśmy jechać po karbid na bocznicę kolejową, a saletrę podkradaliśmy ciotce, gdy peklowała mięso. 
Pamiętamy! Prędkość ucieczki też sprawdzaliśmy! Po wrzuceniu kopcia z plexi do windy, w dziesięciopietrowcu. Albo po podłożeniu komuś psiej kupy na wycieraczkę, zawiniętej w podpaloną gazetę – dzwonek do drzwi i chodu, ucieczka! Albo na Sadybie, w jednostce wojskowej na Fosie, gdzie rzucało się kamulcami w budkę wartownika i gdy ten nie wytrzymywał nerwowo – to była wielka ucieczka!
– Tak jest! Osiedle to był prawdziwy poligon badawczy i szkoła przetrwania w jednym! Mieliśmy okopy – na budowie, tunele – w piwnicach bloku, testowaliśmy loty nurkowe przeróżnych przedmiotów – z dachu wieżowca lub zjazdy z górki na nartach biegowychi. A Wilar to nawet zjeżdżał na moich nartach po schodach, na klatce schodowej, jak na sylwestra daliśmy ognia! Ćwiczyliśmy jazdę na rowerze – bez hamulców i siodełka. Wiedzieliśmy jak mieszać substancje – by ojciec nie poznał, że mu koniak Słoneczny Brzeg wyparował.
– Ototo! Testowaliśmy gotowość bojową, gdy – sklejając modele – nawdychaliśmy się butaprenu. Sprawdzaliśmy odporność zbrojonych piwnicznych okien na strzały z procy. Urządzaliśmy bitwy na cegłówki, śnieżki z ukrytym kamieniem lub na worki z wodą. Szukaliśmy tajnych skrytek w mieszkaniach, gdzie pochowane były pornosy albo słodycze. Wsadzaliśmy kapiszony w papierosy, testując nerwy dorosłych. Zakupione na odpuście korki obieraliśmy na lekcji, pod ławką – jeśli komuś wybuchł w łapach, ten przegrywał! Zwłaszcza, gdy pomimo piekącego bólu nie zachował kamiennej twarzy. Strategie bitewne też sprawdzaliśmy – na lekcjach – ustawiając w kasetkach pod blatem – całe armie plastelinowych żołnierzy. Mieliśmy najlepszą na świecie broń: haclówy i spluwy. A scenariusze? Pewnie, że tworzyliśmy! W zeszytach szkolnych – zamiast notatek – rysowaliśmy całe komiksy. Ćwiczyliśmy szpiegowskie metody CIA – przerabiając zdjęcia we wszystkich podręcznikach. Wiedzieliśmy, jak się zmienia daty na legitymacji – dla kanara, jak się wywabia recepty – by wypisać zwolnienie, jak się legalizuje uwagi za zachowanie w dzienniczku. A jaka była afera, gdy z sekretariatu zginął cały plik druczków? Albo gdy nasz klasowy dziennik zginął z pokoju nauczycielskiego, na koniec semestru i odnalazł się na cmentarzu w Wilanowie? I to oczywiste: też nie mieliśmy żadnych komputerów. Więcej grzechów nie pamiętam. Ufff… ALE za to MIELIŚMY WSZYSTKO! Ufff…. 

– Dlatego Was wybraliśmy. Skoro już się zgrywamy, opowiem o naszej największej pomyłce…
No dobra! Chętnie się policytujemy. Nasze małe, gorące potyczki –  kontra wasze wielkie, zimne wojny… 
– Ciekawe jak to zmierzyć? HECOMETREM Papcia Chmiela? Zaczynamy? Najpierw my mówimy o naszym najgłupszym numerze?
– Panowie, przykro mi, ale nie! Albowiem jeszcze go nie znacie. Więc nie możecie mi powiedzieć! 
– Jak to nie wiemy? – nie ukrywam, że Przewodnik nas zaskoczył.
– A kiedy go poznamy? – robisz równie zdziwioną minę.
– Myślicie, że my tu żartujemy. Lecz wszystko, co zostało wysłane do sieci, wypowiedziane choćby w jednym SMS-sie – nie stanowi już tajemnicy… Już to znamy, wiemy, rejestrujemy.
– No dobrze, ale Pan sugeruje, że zna naszą przyszłość!?
– Chyba nie słuchaliście uważnie na początku. Powtarzam: nasze modele planistyczne sprawdzają się na najbliższe dwa – trzy lata.

– Więc kiedy strzelimy tę naszą megatonową głupotę?
– Być może wkrótce, lecz więcej nie powiem. Przykro mi. Aby jednak rozładować atmosferę, posłuchajcie o naszych wygłupach. Na przykład taka Operacja Lemiesz. Zobaczcie ten NAJwiększy krater, z 1962 roku, widać go nawet z kosmosu! Nazywa się Sedan. Głęboki na 100 i szeroki na 390 metrów. To miała by płytka próba podziemna, z dość dużym ładunkiem. Chcieliśmy sprawdzić, co się stanie. Jak huknęło, to promieniotwórcza chmura dotarła na wschód, aż do Nebraski i Iowy!
– I to ma być śmieszne? Raczej kwaśne!
– Radioaktywne deszcze skaziły glebę na wielkim obszarze. Sedno Sedanu tkwiło w ludzkiej nieodpowiedzialności i głupocie. To była tylko próba, która była cząstką czegoś znacznie większego. Nazywało się to Operacją Plowshare, czyli Lemiesz. 
– Zaraz, zaraz, coś mi świta… przy Route 66, chyba w Ludlow, widzieliśmy taką tablicę pamiątkową, i właśnie coś tam było z tym Lemieszem…
– Zapewne był tam taki fragment z Księgi Izajasza? – u naszego Przewodnika obserwujemy nagłą egzaltację. Wzrok mu się rozpala, ton głosu obniża…
“I przekują swe miecze na lemiesze, a swe włócznie na noże ogrodnicze. Naród nie podniesie miecza przeciw narodowi ani się już nie będą uczyć wojowania” – pewnie i z namaszczeniem cytuje słowa z Biblii, jakby znał je na pamięć. Jakby deklamował je wielokrotnie, jakby sam je…

Nie możemy jednak dokończyć myśli, wymieniamy jedynie wieloznaczne stuknięcia czubkami butów…

– Czasem trudno nadążyć nad ludzką logiką… – kontynuuje z przejęciem Przewodnik – Pompowaliście wyścig zbrojeń, wypełnialiście arsenały, przeprowadzaliście kolejne testy, coraz bardziej wyrafinowane, z coraz mocniejszymi ładunkami, większymi głowicami, dalszym zasięgiem rakiet balistycznych. Prężyliście nuklearne bicepsy… i nagle ktoś się zorientował: “Ej, mamy tego za dużo! Już się nie mieści! Mija okres przydatności do użytku. I co teraz będzie?” 
– Znamy ten syndrom.
– I wtedy pojawił się prorok? 
– Wtedy wpadliście na pomysł, by ten nuklearny arsenał wykorzystać nie do niszczenia, a do budowy. 
– Jak to? 
– Taka ludzka specjalność: drink zmiksowany z głupoty, hipokryzji i odrobiny szaleństwa. Pamiętacie rewolwer Peacemaker? Na pewno pamiętacie! Operacja Lemiesz była odpowiednikiem Peacemakera. W 1958 roku stworzyliście projekt Peaceful Nuclear Explosions, czyli użycia wybuchów atomowych, w celach pokojowych i Operacja Lemiesz była jego częścią. Miało być nowatorsko, bezprecedensowo i z przytupem…
– Ciekawe jak na to wpadli?
– Może jakiś decydent wertował Biblię, otworzył na przypadkowej stronie i trafił na proroctwo Izajasza? Przecież są ludzie, którzy w ten właśnie sposób szukają rozwiązań i wskazówek. 
– Coś was natchnęło aby wykorzystać ładunki jądrowe, przy gigantycznych inwestycjach budowlanych – zamiast tępienia tysięcy wierteł – przykładowo, by wykopać jakiś wielki otwór w ziemi, usunąć wzgórze, które stało na przeszkodzie, albo aby dostać się do ukrytych w ziemi surowców. 
I wtedy telefon do Laboratorium w Vegas: “słuchajcie koledzy, potrzebna jest bombka”. “A ile kiloton?” “A na jakiej głębokości będzie bum?” 
– I co to były za projekty?
– Och, cała masa! Pomysłów na wykorzystanie zbędnych atomówek było dużo. W takiej Operacji Chariot – chodziło o stworzenie sztucznej zatoki na Alasce. Z kolei Carryall – to ta Wasza Route 66, a dokładniej projekt zrobienia objazdu dla Autostrady nr 40, przy pomocy 23 bomb atomowych. Kolejnych 26 bomb planowano wykorzystać przy budowie kanału wodnego w Nikaragui. Mało kto o tym teraz mówi, bo natura ludzka wykształciła mechanizm wyparcia. Sukces miałby wielu ojców. A porażka? Ale do 1975 roku i tak wykonaliście aż 27 takich pokojowych eksplozji. 
Niestety – trudno było przewidzieć skutki uboczne. I tak, jak w przypadku eksplozji Sedan – były one opłakane – i to dosłownie – wraz z opadami  kwaśnego deszczu. 

– Czyli, cytując nasze źródła… “A wyście to tak po ludzku, po ludzku spartolili”?
– O?! Chyba nie znam tych słów! – Zastanawia się Przewodnik, a my, po raz pierwszy możemy czymś zabłysnąć…
– Czyżby? Nie zna PAN? – przejmujemy inicjatywę.
– Proszę sobie przypomnieć… Lao Che? – brniemy dalej patrząc na siebie porozumiewawczo, przecież z Dziekciem nie musimy nic do siebie mówić, wystarczy, że wymienimy myśli.
– (…) – brak odpowiedzi.
– No dobrze i co było z tym lemieszem?
– To wszystko jest strasznie fascynujące, zarówno właśnie straszne jak i fascynujące.
– Pokażę Wam jeszcze kilka ciekawych artefaktów – dźwig do wynoszenia ładunków nuklearnych, szczątki manekinów, no i w końcu samą BOMBKĘ, mamy tu całkiem tłusty okaz bomby lotniczej typu B-53. 
– Och! A czy można kupić tu gdzieś taki duży czerwony przycisk? Ewentualnie włącznik nożowy, w kształcie opuszczanego hebla… 
– A do czego to?
– Aaaaaa…. widzi Pan! A już myślałem, że wszystko Pan wie!

Spis treści