140. #Nowy rozdział

Patrzymy po sobie i rozglądamy się dookoła. Zostały dwie noce, z tego jedna jest już praktycznie znana. Czyli wychodzi na to, że ta dzisiejsza…
– No trudno, co zrobić.
Nie mamy innego wyjścia.
Los tak chce!
Na pełnym spontanie?
Wiadomo! I na full… ba! ku… – Zatankowaliśmy aż pod korek.
Widzisz te ośnieżone szczyty?
Przecież gapię się na nie od pół godziny.
Ja gapiłem się wcześniej, z samolotu. Zobacz w atlasie, o tu…
Jezioro Tahoe. Chcesz powiedzieć, że namierzyłeś je już wcześniej? Z powietrza? Czym wtedy latałeś?
Mieciu mi kiedyś opowiadał, że to świetne miejsce. PODOBNO.
I praktycznie rzut beretem stąd, a innych planów chyba nie mamy? 
W takim razie pozostaje nam skręcić w prawo.

Wygodna autostrada faluje i pnie się w górę, coraz bliżej ośnieżonych szczytów. Gdzieś w dole, spoza gęstych świerków, obiecująco migoczą w słońcu wody górskiego jeziorka.
– To nie to. To jakieś niewielkie oczko wodne.
Ale jakie ładne!
Misie grizzly lubią to.

 

Dziwnym trafem autostrada sama zmienia się w… zakończoną wcześniej drogę nr 50. CHCĄC NIE CHCĄC. Czyli niejako samoistnie łapiemy – przerwaną przed Carson City – nitkę losu, co oznacza, że jesteśmy na właściwym kursie. Po chwili wjeżdżamy w mocno zalesiony obszar. Tu już nie ma wątpliwości: 

– Uwaga misie! – drogowcy przezornie rozstawili znaki ostrzegawcze. 
– Uwaga jezioro! Zatrzymuj się! Szybko!

To już wygląda na właściwe jezioro. I to jak wygląda! I to jakie jezioro! Po prostu piękne! Jego wielka, głęboka misa otoczona jest oszronionymi na biało, masywnymi trzytysięcznikami pasma Sierra Nevada, które odbijają się w turkusowej tafli, niczym w zwierciadle. Niedźwiedzi nigdzie nie widzimy – na szczęście, ale na niebie krąży drapieżna, rozłożysta sylwetka kondora – podobno: NA SZCZĘŚCIE. Nieprzypadkiem udało nam się trafić na wyjątkowy punkt widokowy, zlokalizowany dość wysoko, na wschodnim brzegu. Z tego miejsca, ukrytego wśród gigantycznych narzutowych głazów, widać okalającą jezioro szosę. W pewnym momencie droga przebija podwójnym tunelem wysoką skałę. Jest to wulkaniczne wzgórze Cave Rock, które pionowo opada w dół, ku powierzchni wody. Ta charakterystyczna skała została uznana przez indiańskie plemię Washoe za świętą górę: De’ep Wadapush. Dostęp do niej mieli jedynie wybrańcy, w tym szamani. Góra broniła dostępu do zachodniego brzegu jeziora. Gdy pojawiły się zachłanne białe twarze, szukające złota, zbudowały drewniano-kamienny most wiszący, otaczający skałę, lecz ten z czasem przestał wystarczać. Wiercenie pierwszego tunelu – przez środek świętej góry – w latach 30-tych XX wieku zostało uznane przez potomków plemienia Washoe za zbezczeszczenie ich dziedzictwa i doprowadziło do lokalnego kryzysu, a być może do rzucenia indiańskiej klątwy. W 1957 r. rozpoczęto budowę drugiej nitki tunelu, w ramach rozbudowy szosy nr 50. Skały Cave Rock okazały się niestabilne i przez lata dochodziło do różnych pęknięć i osunięć kamieni wewnątrz górskiej przeprawy. Za chwilę będziemy tamtędy jechać.

Przejazd przez wnętrze góry i tunel zawsze coś oznaczają. W tym wypadku oznaczają zmianę sielankowego obrazka na… zatłoczoną leśną dojazdówkę, wzdłuż której parkuje gęsty sznur samochodów. 
– Co to do cholery!?
Nie ma jak szpilki wcisnąć.
To nie wróży dobrze. 

Pomimo znaków – ostrzegających przed niedźwiedziami – leśna szosa jest gęsto zastawiona pojazdami. My oczywiście nie wiemy dokąd zmierzamy, gdyż – tak jak na początku – również i teraz, na końcu podróży – jesteśmy na drodze donikąd. NIEUSTAJĄCO. Gdyby trafiła się jakaś wolna miejscówka – zapewne byśmy skorzystali, wyciągnęli ręczniki i zeszli na dół, przez las, w nadziei na znalezienie jakiejś plaży. Ale miejscówka się nie trafia. Jest weekend, co oznacza, że nad jezioro ściągnęły tłumy niedzielnych turystów.  

– To podwójnie dobrze nie wróży.
– No nic, jedziemy dalej.

Z każdym przejechanym kilometrem szosa obniża swój poziom i równa do tafli wody. Niestety krajobraz też schodzi na psy. Z pięknego, iglastego gąszczu  wyjeżdżamy wprost na las… betonowych budynków. A leśna szosa zamienia się w aleję podobną do Las Vegas Strip, ale 20-30 lat wcześniej, gdyż architektura przywołuje koszmarne, żelbetowe konstrukcje z przełomu lat 60-70-tych XX wieku. 

  • Po prawej kasyno
  • Po lewej kasyno
  • Po prawej hotel i kasyno
  • Po lewej klub i kasyno
  • Po prawej jakiś Dart Beverage
  • Po lewej klepisko
  • Po prawej bloczysko Hard Rock Hotel
  • Po lewej bloczysko Montbleu Resort Casino and Spa
  • Po prawej jakieś betonowe burgerownie
  • Po prawej bloczysko Harrah’s Lake Tahoe

I nagle koniec betonu…

– Co to? Jakby jakaś granica?

Ufff, na szczęście betonowa zabudowa kończy się tak nagle, jakby ją ktoś przeciął wielką, tarczową piłą do cięcia krawężników i kostki brukowej. Nieprzypadkiem. To granica stanów: Nevady i Kalifornii. Szeroka aleja ciągnie się dalej, ale już pod białą flagą – z wizerunkiem niedźwiedzia – czyli w zupełnie innym otoczeniu: stylowym, rustykalnym, wspartym na grubych, drewnianych balach. Cóż za nieoczekiwane przejście. Jak z ciężkiego, wolnego grave do szybkiego i wesołego allegro – w muzycznym tempie.  

– Wiesz co? Ale na chwilę zawrócę.
– Do tych okropnych betonów? Po co?
Tak, coś Ci pokażę, przed chwilą mignęła mi pewna nazwa, słyszałem o niej wiele dobrego.
Hard Rock?
Lepiej! Hardcore! Chodzi mi o Dart Beverage. Podobno fajny sklep… przyrodniczy.

Parkujemy przed brzydkim, betonowym budynkiem i ruszamy do środka, jak do jakiejś jaskini, skrywającej przejście do górskiego stawu. Chociaż pływaliśmy nie raz i nie dwa, w różnych warunkach: naturalnych i nienaturalnych, taplaliśmy się, pluskaliśmy i chlapaliśmy – to nigdy w czymś takim. Wielkość i głębokość jeziora przekracza wszelkie wyobrażenia.

– Dawaj kamerę i kameruj Staszku, Panie Janie kochany, czy jak mam się do Pana zwracać, w zaistniałych okolicznościach przyrody? Oto relacja live, nadajemy do Centrali oraz całego Universum! 
– Przepiękny sklep przyrodniczy, z wielkim asortymentem zbiorów z całego Bożego Świata. Ile tu dobra, wszelakich rodzajów, gatunków, podgatunków i typów. 
Zobacz jak oni to podzielili. Sprytnie!
Spirytnie!
Posegregowali na długie regały! Agawy tutaj, zboża tam, winorośla na następnym, setki, nieee, gdzie tam setki! Tysiące egzemplarzy, a może i wincyj! 
To spróbuję policzyć same agawy… 51… 128… 236… 299… pomyliłem się! W życiu nie widziałem tyle różnorodnych egzemplarzy… 
Daj spokój, to jest nie-prze-li-czal-ne! Kropli wody w stawie nie policzysz. 
Zobacz! Mescal z zatopionym skorpionem! Takim jak na czapce z Doliny Śmierci!
Ale dzisiaj to ja Cię zaskoczę. Dokonałem wyboru. Na innym regale. Do tej pory było meksykańsko – szanuję, ale dzisiaj będzie kowbojsko. 
Najwyższy więc czas udać się na plażę!

Ponownie jedziemy 50-ką w stronę Kalifornii. A jak do cholery nazywa się ta dziwna miejscowość, przedzielona stanową granicą? Nawet z naszego atlasu ciężko to wyczytać. Dopiero udaje się po obejrzeniu sklepowych paragonów. Część po stronie Nevady, położona w hrabstwie Douglas nazywa się Stateline, natomiast kilkaset metrów dalej zaczyna się “City of South Lake Tahoe”. Czyli praktycznie miasto… bez nazwy. Bo co to znaczy Południe Jeziora Tahoe? Nie znaczy nic. Natomiast nazwa nowego hrabstwa w którym owe 'nic’ leży – znaczy znacznie więcej. ZNACZY WSZYSTKO. 

– No to znaleźliśmy!
– Przypadkiem!?
Nieprzypadkiem.

Spis treści