Pędzimy na most. Na ten wymarzony, wyśniony. Ten, który plasuje się w czołówce NAJpiękniejszych i NAJsłynniejszych mostów świata. Czy rzeczywiście będzie drgał pod kołami przejeżdżających samochodów, wstrząsany podmuchami wiatru? Na razie to my drżymy, bo oto spełniają się młodzieńcze marzenia.
Most wszak ma znaczenie symboliczne. Most coś łączy, wiąże dwa brzegi, ale może łączy coś jeszcze? Zbliża ludzi, skraca dystans. Jak często, w naszym życiu, budujemy nowe mosty i palimy te istniejące? Wyobraźmy sobie taki Golden Gate Bridge. Co mogłoby go zburzyć? Chyba tylko silne trzęsienie ziemi. Ale przecież jesteśmy w Kaliforni, stoimy na sejsmicznej beczce prochu. Tu każdy liczy się z możliwością kataklizmu, odgania te myśli, lecz podświadomie oczekuje apokalipsy. Zresztą – to taki ludzki standard. Wszyscy siedzimy na jakiejś własnej beczce prochu i zaklinamy rzeczywistość by nie pierdolnęła. Jednak nie warto o tym zbyt intensywnie myśleć, bo można dostać raka.
Golden Gate Bridge jest piękny, ale w każdej chwili ten most może runąć. Jak każdy inny most, nieważne czy fizyczny. Tak to właśnie jest. W TYM ŻYCIU.
– Zobacz, tam po prawej, kolejna wskazówka na Bridge.
Jedziemy więc w prawo, w kierunku zatoki, szeroką i wielopasmową autostradą, na spotkanie przeznaczenia. Z takiej autostrady nie ma już zjazdu, nie można zboczyć, nie istnieje możliwość zawrotki. Jak już wjedziesz, to jedziesz. Nie masz innego wyjścia. My nie potrzebujemy innego wyjścia. Chyba, że…
– Ej, to chyba nie jest TEN most?! – Kurwa!? – Most, który otwiera przed nami swoje przęsła zaiste imponuje ogromem, ale… – On jest jest biały! – A nie czerwono-rdzawy, jak na pocztówkach i w filmach. Owszem, ma dwa ogromne pylony, ale nie odcina się od tła tak, jakbyśmy tego oczekiwali. – Ej, to jest chyba most do Oakland! – Tonieten???
Nie ma jak zawrócić, jedziemy więc do jakiegoś Oakland. Ale przecież mamy czas. Oakland to nie jakaś tam wiocha, tylko duże miasto po drugiej stronie Zatoki San Francisco. Tam również odbywają się koncerty i zapewne można znaleźć wiele ciekawych miejsc, ale nas w tej chwili interesuje tylko jedno – oznaczone drogowym znakiem detour, czyli zawrotka. Wreszcie się trafia i ustawiamy się na drugim końcu żelbetowej przeprawy, w kierunku na San Francisco.
Nawet trudno policzyć wszystkie pasy jezdni, jest ich chyba z osiem w jednym kierunku. Niestety prawie wszystkie zakorkowane. Przekładając długość korka na miarę oka, wychodzi, że wybranie błędnego zjazdu będzie nas kosztowało około dwie godziny stania. – Chyba, że wybierzemy skrajny, prawy pas, który jest całkiem pusty… – Jedź prawym! Po warszawsku! WSW*
(*Warszawska Szkoła Wymijania).
– Ale tam wisiały jakieś tablice informacyjne… – Zdążyłeś przeczytać? – Nie. Ale ten przed nami też jedzie prawym, podczep mu się pod zderzak, po warszawsku WSW*
(*Warszawski Stykowy Wyścig).
Mkniemy więc prawym brzegiem mostu, zostawiając z lewego boku cały sznur samochodów, ustawionych ciasno na pozostałych pasach.
– Frajerzy, hehehe!
– Widzę kolorofony! Błyskają za nami – jak u mnie w bloku, na Stegnach, 35 lat temu – Uwaga, zbliżają się dość szybko. Dodatkowo z dźwiękiem…
– Gliny! No to mamy fajny początek. Aresztują nas?
– Cholera, to chyba pas awaryjny albo specjalny! Leżymy! Jakie mamy limity na kartach?
Jednak przypadkiem, to nie my byliśmy pierwsi. Policjant wyprzedził nasz samochód i zatrzymał tego przed nami. Dosięgło go przeznaczenie. Pierwsi będą ostatnimi. Czy jakoś tak.
– Welcome to San Francisco! (po raz drugi) – bez korka, ponownie wjeżdżamy do miasta.