86. #Nieprzypadki dnia kolejnego czyli rozdział o duchach

Będzie o charcie ducha odkrywców Dzikiego Zachodu, o dwóch polskich niepokornych duszach, o widmie pewnej dziwnej wojny i o przemijaniu…

Rhyolite Ghost City

Tak się jakoś porobiło, pewnie od upału, że Dziekciowi zaczęło się już przestawiać. Opuszczamy Beatty, a on myśli, że to Tonopah. Według mapy i moich obliczeń Tonopah też będzie, ale za jakieś 100 mil.
– Dziekciu, my jesteśmy tu… w Beatty, wszystko ci się po… mieszało.
– I co ja mam ci poradzić?

Jeszcze musimy zakupić paliwo, gdyż szykuje się dalszy skok, w odleglejszą  nadprzestrzeń. Tankując na stacji benzynowej – tym razem z normalną, ludzką obsługą – zastanawiamy się, czy nie zabrać na stopa brodatego dziadka z gitarą, stojącego przy drodze. 
– No gdyby jeszcze był sam… No może jeszcze te tobołki jakoś by się upchnęło…
– Byłoby wesoło i niekonwencjonalnie.
– Ale co z psem? Jego psa raczej nie dalibyśmy rady zmieścić…
– Psa… i te cztery osły!

Tuż za brodatym dziadkiem, w cieniu pod drzewkiem, przy samym krawężniku drogi, grzecznie i cierpliwie czekają na podwózkę cztery dorodne osiołki.
– No nie, odpada! Zresztą zobacz co znalazłem… – Wspólnie oglądamy ulotkę przyniesioną ze stacji benzynowej… GHOST CITY.
– Wakacje z duchami?! Przebacz mi Brunhildo! I to gdzieś tu obok! Sprawdź na mapie, toto się nazywa Rhyolite…
– Świetnie, musimy tylko trochę się cofnąć w stronę Kalifornii.
– Czy nam się gdzieś spieszy?

 

Dziki Zachód obfituje w tak zwane miasta duchów. Kolejny przykład tego, jak w Ameryce można przekuć porażkę w sukces. Oczywiście znamy też przykłady odwrotne, bo w życiu musi być równowaga. Ale nie o tym teraz.

Ryolit to rodzaj skały magmowej, podobnej do granitu, w której często zatopione były cenne minerały – kamienie szlachetne i złoto. Kopalnia ryolitu ściągała więc poszukiwaczy skarbów.  

Było sobie kiedyś miasteczko, nazwane tak, jak wydobywany tu surowiec. Miasteczko powstało na początku XX wieku. W czasie tak zwanej gorączki złota liczyło nawet około pięć tysięcy mieszkańców, a liczba ta miała się wnet podwoić. Miasteczko kwitło i miało się dobrze, posiadało kilkanaście restauracji, barów, szkołę, szpital, łaźnię oraz liczne domy publiczne. Miasto czerpało energię z ludzi, którzy przybywali na Dziki Zachód, a z kolei ci czerpali bogactwa z ziemi. Doskonała symbioza. Tylko, że niestety, jak to w życiu, nic nie może przecież wiecznie trwać. Wystarczyło, że ktoś w odległym Nowym Jorku ogłosił kryzys, że w odległym, w drugą stronę, San Francisco zatrzęsła się ziemia i ludzie spanikowali. Skończyło się wydobycie surowców naturalnych, a towarzystwo szybko przeniosło się w inne miejsca, zostawiając puste miejskie zabudowania, pośrodku skał i pustyni. Po jakimś czasie z miasta zostały ruiny, po których tylko wiatr przeganiał duchy przeszłości. 

Jednak – jak powszechnie wiadomo – duchy mają swoją moc. Potrafią więc – w tylko duchom znany sposób – ściągać inne dusze: niespokojne lub artystyczne. I tak właśnie było w przypadku duchów z Rhyolite. Zwabiły do siebie artystów, a ci  postanowili tchnąć w to miejsce nowe życie.

Szukalski vs Szukalski czyli polskie duchy na Dzikim Zachodzie

Na ulotce można przeczytać, że miejsce, do którego zmierzamy związane jest z belgijskim artystą Szukalskim. Od razu przyciąga to naszą uwagę, bo Szukalski to przecież niezbyt typowe, flamandzkie nazwisko. Trzeba to zbadać. A kto szukalski to zwykle znajdzielski. Czasem nawet więcej, niż by się chciało, ale czasem nie do końca, zwłaszcza, jeśli prawda jest ukryta. Sama z siebie lub przez kogoś.

Szybki research i w wynikach wyszukiwania mamy już dwóch Szukalskich – i to obu artystów rzeźbiarzy: Stanisława oraz Charlesa Alberta. Obaj mieli rozliczne powiązania z USA i bujne życiorysy. Stanisław Szukalski urodził się wcześniej, w 1893 roku, a zmarł w Burbank, czyli tam, gdzie znajdują się studia filmowe Hollywood, o których już pisaliśmy. Co więcej: Stanisław Szukalski został ojcem chrzestnym słynnego aktora Leonardo DiCaprio. Ten Szukalski był wielkim fascynatem Polskości, nie tylko w wymiarze patriotycznym, symboliczno-artystycznym, ale również filozoficznym i metafizycznym. Jego wielobarwny życiorys został podzielony na dwa kraje: Polskę i USA. Można więc znaleźć sporo informacji o jego pochodzeniu, rodzinie, twórczości, pokrętnych kolejach losu i huśtawce sławy i zapomnienia. Ścieżki tego artysty z pewnością przecięły się z naszymi. I to nie tylko tymi – zaznaczonymi na mapie, chociażby na Route 66, gdy podróżował między Chicago a Los Angeles. Chodzi również o ścieżki twórcze i symbolikę, którymi posługiwał się Stanisław Szukalski, wyrażając swoje wizje artystyczne. Zaiste fascynująca, aczkolwiek upubliczniona i powszechnie dostępna historia. Nie będziemy jej więc przepisywać. Jednakże polecamy uwadze.

Inaczej mają się sprawy w przypadku drugiego Szukalskiego, który posługiwał się głównie imieniem Albert. W tym przypadku trzeba zabawić się w detektywa. Okazuje się, że Albert Szukalski, artysta z krwi i kości, niejako sam był duchem. Pewne jest tylko to, że przez wiele lat mieszkał, studiował i tworzył w Belgii oraz, że zmarł w Antwerpii dnia 25.01.2000 roku, a jego imieniem została nazwana, okrążająca Słońce, a odkryta w 1989 roku planetoida o numerze 12259. W końcu, pomimo miliardów ciał niebieskich, nie każdy ze śmiertelników zyskuje jakąś konkretnie oznaczoną i skatalogowaną, kosmiczną lokalizację – co dodatkowo wznosi rangę niniejszej historii – aż pod niebiosa. Ot taki kolejny, istotny, aczkolwiek nie pierwszy i nie ostatni KOSMICZNIE ZAKRĘCONY aspekt naszej podróży.

To właśnie Albert Szukalski związał się z Nevadą i z szosą, którą aktualnie się przemieszczamy. Urzekły go krajobrazy Doliny Śmierci oraz barwy w odcieniach brązowo-żółtej sepii. Przez długi czas przesiadywał właśnie w Beatty, a skoro znaleźliśmy tam tylko jeden lokal gastronomiczny – Saloon z piwem i żeberkami, hmmmm… you know… wicie-rozumicie. My tam też byliśmy! Tam, gdzie nasz planetarny artysta. Pamiętacie, że interesowały nas historie wojenne? To posłuchajcie takiej zakręconej…

Jedne źródła mówią o Szukalskim, że był Belgiem, inne, że miał polskie pochodzenie. Jedni podają, że urodził się w Polsce, inni, że w Belgii albo w Niemczech. Dziwne? Jakiś inny belgijski artysta, znajomy Szukalskiego wspomina, że Albert urodził się na terenie obozu dla jeńców wojennych. Większość źródeł podaję datę jego urodzin: dnia 4.4.1945 roku. Numerologia może mieć znaczenie. Miejsce też. Najczęściej wskazywanym miejscem urodzin jest Furth im Wald w Bawarii. Mała miejscowość przy samej granicy Niemiec i Czech. Niby mała, ale w tamtym okresie… rozrośnięta jak gigantyczna metropolia! 

Zapala się lampka ostrzegawcza, która od razu uruchamia czujniki w naszej maszynce do mielenia spiskowych teorii dziejów i światowych spisków. To woda na nasz podróżny młyn!

Gdyby podano datę urodzin pierwszego kwietnia, czyli w prima aprilis – od razu byłoby wiadomo, o co chodzi. Ale data czwartego dnia czwartego miesiąca i do tego 1945 roku? Z pewnością jest bardzo znamienna. Być może jest to nawet data umowna? Tak, jak z datą zakończenia II Wojny Światowej? Na jednym z belgijskich portali podano nawet, że artysta urodził się 1 stycznia 1945 r., co tylko podgrzewa zapał do dalszego szukania. 

Ale nawet i tę datę można by puścić płazem i przejść nad nią do porządku dziennego. Przecież podczas wojny ludzie umierali rodzili się w różnych okolicznościach, a nie zawsze mieli pod ręką kalendarz lub urzędnika sporządzającego metryki. Zestawiamy więc wszystkie posiadane informacje:

  • Furth im Wald – niby mała wioska. Ale dlaczego akurat tam i co to za obóz?

  • Data 4 kwietnia 1945 – jako najczęściej powtarzana

  • Belg, Polako-Belg lub Belgo-Polak. 

  • Nazwisko Szukalski i do tego rzeźbiarz.

  • Dwóch rzeźbiarzy Szukalskich obracających się mniej więcej w tych samych czasach i miejscach.


Wyznając teorię nieprzypadkowego przypadku, czujemy się w obowiązku sprawdzić to i owo. No to sprawdzamy!

Na terenie Bawarii walki trwały do samego końca II Wojny Światowej. Co prawda część niemieckich żołnierzy zawiązała spisek, który wiosną 1945 r miał doprowadzić do buntu przeciwko Hitlerowi, przejęcia dowództwa i oddania się w ręce nadchodzących wojsk amerykańskich, ale spiskowcy zostali złapani, a do Bawarii ściągnięto dodatkowe oddziały SS. Jak podają kroniki – w dniach 3, 17, 22, 23 kwietnia 1945 r. amerykańskie lotnictwo przeprowadziło naloty na Furth im Wald, dokonując bombardowań i ostrzeliwania z niskiego pułapu. Wniosek? DO SWOICH BY NIE STRZELALI i to tyle razy. Dlaczego atakowano małą 6-tysięczną, nic nie znaczącą miejscowość? A może jednak istotną? 

Furth im Wald był graniczną stacją kolejową, ale przede wszystkim stanowił mocno ufortyfikowaną bramę do Rzeszy, wchodząc w skład tzw. Czeskiej Twierdzy, pomiędzy wzniesieniami Czeskiego i Bawarskiego Lasu. Gdyby znajdował się tam obóz alianckich jeńców wojennych – alianci nie prowadziliby takiego ostrzału. W nocy 25/26 kwietnia Amerykanie ostrzelali miejscowość  z artylerii lądowej, a następnie, w dniu 26 kwietnia 1945 r., siłami piechoty, zajęli Furth im Wald. Podkreślamy więc daty 4 i 26 kwietnia 1945. 

Jeszcze za mało zakręcone? Zaledwie ok. 80 km dalej – też przy granicy z Czechami – położony był duży obóz koncentracyjny, przeznaczony dla wrogów III Rzeszy – KL Flossenburg i w omawianym okresie jeszcze pracował pełną parą. Ewakuację zarządzono dopiero 20 kwietnia, ale jeszcze 9 kwietnia wykonano wyrok śmierci na przetrzymywanym i torturowanym tu słynnym Admirale – Wilhelmie Canarisie, stojącym na czele Abwehry, a więc szefie naszego Hansa Klossa. Canaris był jednym z głównych oponentów Hitlera.
A tymczasem w Furth im Wald… Otóż właśnie przez tę graniczną bramę uciekali na teren III Rzeszy liczni cywile z terenów Czech, Śląska i południowych Sudetów. Być może nie wszyscy byli zwolennikami Hitlera. BYĆ MOŻE. Być może byli wśród nich jacyś Belgowie. Już w marcu 1945 r. lokalne budynki publiczne zajęte zostały przez uciekinierów. Wszystko wskazuje na to, że była wśród nich ciężarna matka Alberta Szukalskiego.  

Detale odgrywają rolę. Po wyzwoleniu Bawarii przez Amerykanów, w czerwcu 1945 r. – i dopiero wtedy – założono w Furth im Wald pierwszy oficjalny obóz dla uchodźców, ale także dla jeńców wojennych. Ciekawostką jest, że trafiali tu np. jeńcy japońscy z walk na Pacyfiku. Przez Furth im Wald przewinęło się ponad MILION uchodźców.
Ta malutka mieścina stała się jednym z NAJwiększych tego typu obozów w powojennej Europie. Nagle i z niczego zbudowano ogromną, milionową metropolię! Obóz podzielony był na części, a ludzie mieszkali w drewnianych barakach, aż do połowy lat pięćdziesiątych. To one stanowiły prawdziwą bramę do dalszej podróży, dla wielu fal uchodźców. Nie tylko tych powojennych, ale również politycznych, którzy zaczęli uciekać przed dobrodziejstwem komunizmu, gdy już ostatecznie wyznaczono nowy podział Europy. A czy wszyscy uchodźcy zostali zarejestrowani? Wiadomo, że wielu spędziło tu nawet kilka lat. Obecnie Furth im Wald – z milionowej para-metropolii – zmalało do wielkości 9-tysięcznego miniaturowego miasteczka. SZYBKO PRZYSZŁO, SZYBKO POSZŁO.
Całkiem na marginesie można dodać kolejną zakręconą historię. Wyzwolicielami Bawarii byli żołnierze amerykańskiej 3-ciej Armii, dowodzonej przez kontrowersyjnego generała Pattona. Chłopaki z Dzikiego Zachodu przyjechali do Europy i walczyli pod dowództwem – urodzonego na przedmieściach Los Angeles – generała. Po zakończeniu działań wojennych George Patton został tymczasowym gubernatorem Bawarii i to właśnie jemu podlegały obozy dla uchodźców. A skoro obracamy się w kręgach tajemnic, to warto wspomnieć o dziwnym wypadku samochodowym, w wyniku którego Patton zmarł w grudniu 1945. Jak głoszą plotki, miała to być akcja wyeliminowania niewygodnego generała – pomimo, że wojennego bohatera, to jednak głoszącego niepoprawne, politycznie poglądy. Akcja zaplanowana i zorganizowana wspólnie przez sowieckie i amerykańskie służby specjalne NKWD i OSS. Protoplastów KGB i CIA. Jak wchodzi w grę nadrzędny interes, to każdy z każdym potrafi się dogadać. INTERES – słowo klucz.

Wracając jednak do naszego Alberta Szukalskiego: 

  • Brak jest informacji o rodzicach rzeźbiarza, ich narodowości i losie. Skąd więc wiadomo o tych rzekomych polsko-belgijskich korzeniach? Bo ktoś tak napisał, a pozostali powielali informację? Wiadomo tylko, że Szukalski to polsko brzmiące nazwisko. Kierunek emigracji też może wskazywać na polskie pochodzenie. A że Albert wypłynął jakiś czas potem w Antwerpii? Przypadkiem? Czy ktoś zadbał o ukrycie informacji? 

  • Jeśli data urodzenia 4 kwietnia 1945 r. jest prawdziwa, to Furth im Wald był wtedy pod panowaniem hitlerowskim.

  • Nie było tam wtedy obozu jeńców wojennych. Gromadzili się uchodźcy, uciekający do Rzeszy przed – z jednej strony – wojskami amerykańskimi oraz sowieckimi – z drugiej. 

  • Czy obaj rzeźbiarze Szukalscy – oprócz wspólnego nazwiska i zainteresowań byli w jakiś sposób spokrewnieni? Nie wiadomo. Stanisławowi udało się uciec z Polski do Kalifornii we wrześniu 1939 r. Czyli nie mógł być powiązany w pierwszej linii z Albertem. Ale może artystyczne geny krążyły w dalszej rodzinie? Żadnych innych koligacji i wspólnych gałęzi na drzewach genealogicznych nie udało się odnaleźć.


Mimo wszystko osiągnęliśmy zamierzone efekty. W ten oto – typowy dla nas, pokrętny sposób – szukając informacji na temat Miasta Duchów – Ghost City, trafiamy na ślad zakręconych opowieści: o duchach ludzi vel ludziach-duchach. Mówiąc o kimś lub o czymś, realizujemy jeszcze jeden cel, być może wyjdzie z tego cel NADRZĘDNY: by nie dać zapomnieć o duchach przeszłości.

Oto skręciliśmy z drogi numer 374 i dojeżdżamy do ruin miejscowości Rhyolite. Zerknijmy więc, co mógł stworzyć taki duch w mieście duchów. Oczywiście… nowe duchy! W miejscu nazwanym…

Zjaw(isk)owe Goldwell Open Air Museum

Na zwiedzanie pozostałości miasta Rhyolite poświęcamy około 15 minut, wliczając w to przerwę techniczną na sprawdzenie chłonności tutejszej gleby. Krótko? Bo krótka, choć intensywna, była historia miasteczka. Dokładnie taka, jak nasza przerwa w zwiedzaniu.

– Skończyłeś już?
– Może wejdźmy na te ruiny? Cykniesz mi fotkę…

– Jak spadasz, łamiesz nogi i dostajesz w łeb cegłówką?


Pierwsi osadnicy zaczęli ściągać do Rhyolite w połowie 1904 roku, tworząc najpierw prowizoryczne miasteczko namiotowe. Legendy o dużych złożach złota, ukrytych w magmowych skałach, rozeszły się tak szybko, jak tylko pozwoliły na to telegrafy i przekazywane z ust do ust plotki.

Trudno powiedzieć, która metoda działała szybciej.  

Trudno również powiedzieć, kto na legendzie Rhyolite zarobił najwięcej: 

  • Poszukiwacze złota? 

  • Samozwańczy sprzedawcy rzekomo złotonośnych parceli? 

  • Dostawcy wody, która była tu równie cenna jak złoto? 

  • Prostytutki, które zaczęły licznie ściągać, aż z odległego San Francisco?

  • Bandyci, którzy – korzystając z ogólnego zamieszania – dopuszczali się grabieży i  kradzieży?

  • Restauratorzy i sprzedawcy alkoholu?

  • Przedsiębiorcy budowlani, stawiający w pośpiechu kolejne budynki użyteczności publicznej i domy mieszkalne?


W wyniku trzęsienia ziemi, na wybrzeżu Kaliforni – w 1906 roku oraz wielkiej paniki giełdowej na Wall Street – w 1907 roku, masowo zaczęły bankrutować banki, a przerażeni inwestorzy opuszczali w popłochu Dolinę Śmierci, korzystając z ledwo co dociągniętej nitki kolei żelaznej. Fala bankructw była jak padające kostki domina, a ostateczny upadek Rhyolite nastąpił w 1909 r, gdy poszukiwacze skarbów przenieśli się kilka kilometrów dalej za Beatty, do Pioneer – nowej kopalni złota. Z kilku tysięcy – liczba mieszkańców Rhyolite spadła w 1909 roku do około jednego tysiąca. Rok później: do 611, a w 1915 roku żyło tu już tylko 20 osób. Ostatni mieszkaniec Rhyolite zmarł w 1924 roku. SZYBKO PRZYSZŁO, SZYBKO POSZŁO.

Do dziś najlepiej zachował się budynek magazynowy na końcu ulicy z rosnącym przed nim, imponującym, wiekowym drzewem Jozuego. Przez jakiś czas służył jeszcze jako kasyno, ale duchy raczej nie miały pieniędzy i nie udało się utrzymać biznesu. Ostatecznie zamknięto tu wszelką działalność gospodarczą. 

Przy tej samej drodze mijamy kamienne ruiny kilku innych zabudowań: banku, szkoły, więzienia…
– Huj, dupa i kamieni kupa.
– Ostały się pojedyncze ściany.

Jeśli z kamiennych budowli pozostały zaledwie nędzne ruiny, to po drewnianych budynkach sporego miasteczka nie ma praktycznie śladu. Ale okazuje się, że jest coś trwalszego niż drewno, stal, kamień lub cegła. Bardziej solidny i wytrzymały budulec:
Butelki po whisky i winie! Dom z butelek!

Spożycie paliw płynnych było tak znaczące, że właściciel knajpy zbudował sobie piękny, butelkowy domek, który został odrestaurowany i prezentuje się zaiste okazale. Chatka jak marzenie.
– Czyli jednak nie warto sprzedawać butelek, należy je zbierać i przechowywać.
– I żona będzie zadowolona, widząc jak powstają kolejne pokoje!
– Przyjemne z pożytecznym! Ameryka!
– Jesteśmy u celu. Przywitajmy się z duchami!

Podczas, gdy my – w orwellowskim 1984 roku – słuchaliśmy Ultravox i mieliśmy pierwsze poważne marzenia, Albert Szukalski przyjechał do Rhyolite, by swoje poważne marzenia zrealizować. 1984 to jedna ze znamiennych dat dla popkultury, może nie tak wyrazista jak zmiana Milenium, kiedy to wszyscy oczekiwali nadejścia apokalipsy, ale dzięki Orwellowi – też wypaliła swoje piętno. Albumy muzyczne sygnowane tytułem 1984 wydała m.in. Republika, Eurythmics i Van Halen, a zespół o nazwie 1984, to niedoceniany często klasyk polskiej Nowej Fali.

A tymczasem Szukalski, w 1984 r. zafascynowany widokami Death Valley, postanowił stworzyć tu wyjątkową instalację artystyczną “Ostatnia Wieczerza”, składającą się z widmowych postaci. Teraz my realizujemy nasze marzenia, duchy Szukalskiego nadal spokojnie sobie stoją, a on sam – obecnie przebywa w niebie – jako planetoida numer 12259. Bo taka właśnie jest – cholerna i nieubłagana – KOLEJ RZECZY.

Ostatnia Wieczerza to grupa trzynastu biało-widmowych, naturalnej wielkości postaci, ustawionych na długim, drewnianym postumencie. Tych samych postaci, które odzwierciedlił Leonardo da Vinci na słynnym fresku. W środku samotna figura Jezusa, a po jego bokach, podzieleni na trzyosobowe podgrupy – Maryja i 11 apostołów. Brakuje nie tylko stołu, ale także ludzkiego wymiaru, zebranych na wieczerzy osób. Brakuje ich wnętrza, ponieważ gośćmi pustynnej Ostatniej Wieczerzy są zjawy – zarysy postaci z biblijnych opowieści. 


Obecnie każdy z gości tej wyjątkowej galerii może samemu wypełnić ich wnętrza,  niejako wejść do środka każdej postaci, a nawet tam spocząć, gdyż część duchów przybrała pozę siedzącą, oferując wygodną ławeczkę.

W taki właśnie sposób powstały poszczególne widma. Szukalski przykrył modele – czyli uczestniczących w projekcie ludzi – namoczonymi w gładzi murarskiej płótnami, które zastygły w trwałych, duchopodobnych formach, niczym znieruchomiałe w powietrzu, postmortalne całuny. Te zostały następnie pokryte szklanym włóknem, nadając duchom szlachetnego blasku. Postacie Szukalskiego biją w oczy nie tylko śnieżną bielą, która odcina się od niebiańskiego tła, ale także niesamowitym, trochę upiornym, a trochę symbolicznym wrażeniem. 


Za przestronny wieczernik robi cała płaszczyzna doliny, zamknięta z tyłu klamrą wzgórz, z których kiedyś wydobywano złoto. Również w samej lokalizacji rzeźb można doszukiwać się symbolicznych podobieństw. Wyschnięta, szara gleba i piekące słońce – to okoliczności przyrody, jako żywo przypominające odległą Judeę. 


Instalacja Ostatniej Wieczerzy w Dolinie Śmierci wyniosła Alberta Szukalskiego na artystyczne wyżyny i zrobiła z niego gwiazdę – zarówno na Ziemi jak i na niebie. A tutaj, w Nevadzie, stała się zaczynem do powstania wyjątkowej galerii – Goldwell Open Air Museum. Sam Szukalski umieścił w tym miejscu jeszcze inne rzeźby, np. widmowego rowerzystę, czyli Ghost Ridera. Kto to śpiewał o Ghost Riders? Bodajże Johnny Cash… Oczywiście!


Wkrótce inni twórcy dołączyli do galerii osadzając tu swoje projekty, mniejsze lub większe, mniej lub bardziej związane z otoczeniem, ale przecież to dzięki temu otoczeniu zyskali trwały rozgłos, z pewnością większy niż w zwykłej galerii, w zwykłym mieście. Nie będziemy oceniać wartości artystycznej poszczególnych dzieł. Tu powinna królować naczelna zasada: jeśli dzieło jest projektem nie nastawionym na zarobek, już choćby tylko przez to zasługuje na podziw – w świecie komercji, artystycznej prostytucji i grania pod publiczkę. Szczera i autentyczna twórczość powinna zawsze się obronić, nawet jeśli jest zwyczajnie, po prostu radosna i autorowi nie zawsze staje talentu.

– Szczerość w naszym klubie to norma.
AMEN.
– Gdyby nie ta ulotka ze stacji benzynowej, nie trafilibyśmy tu nigdy. Przenigdy.

– Duchy nas ściągnęły. Jak zwykle nieprzypadkowym przypadkiem.


Aaaaaby dokończyć zwiedzanie Goldwell obchodzimy jeszcze kilka artystycznych instalacji:

  • Sit here! – Usiądź tutaj! autorstwa Sofie Siegmnann – mozaikową ławeczkę a la Gaudi,

  • Ikarę autorstwa Dre Peetersa – indiańską odpowiedniczkę Ikara, zaklętą w wysoki, drewniany totem,

  • Umieralnię kukieł teatralnych,

  • Chained to the Earth, Davida Spicera – ułożony z ryolitu kamienny krąg indiańskiego kalendarza,

  • Stalowego górnika – Tribute to Shorty Harris autorstwa Freda Bervoetsa,

  • Lukrowano-klockową, spektakularną Pustynną Damę: Venus z Nevady – autorstwa belgijskiego artysty Hugo Heymanna…

oraz jeszcze jakieś inne, bliżej niezidentyfikowane dzieła wystawione na zabójcze działanie warunków atmosferycznych Doliny Śmierci. Zostawiamy je bez żadnej gwarancji, że postoją tu przez wieki. Musimy ruszać, gdyż przed nami potężny skok w nadprzestrzeń. Jak się wnet okaże – jeden z najbardziej udanych.

Ponownie musimy wrócić do Beatty, minąć złomowisko, żeberkowy Saloon i stację benzynową z gitarowym autostopowiczem – który gdzieś przepadł, wraz z tobołkami, psem i osiołkami. Bierzemy azymut na Tonopah i jedziemy drogą numer 95. Po lewej stronie odległy horyzont JAK ZWYKLE zamykają góry – i nie jest to już dla nas jakimś nadzwyczajnym widokiem. Chociaż obecnie coś ten widok wyróżnia – wierzchołki są pięknie okraszone na biało. Śnieżek w czasie upalnego lata? Co oznacza:

  • że są to Góry Białe, zgodnie z atlasem – White Mountain – a więc nazwa zobowiązuje,

  • że najwyższym wzniesieniem tego łańcucha jest Góra Biała czyli White Mountain, o wysokości 4342 m n.p.m., co tym bardziej zobowiązuje,

  • że nasz wzrok przebija się na odległość prawie 100 km, ponieważ tyle właśnie dzieli nas od owych białych gór, położonych już na terenie Kalifornii. 

Widmo Zimnej Wojny

…Tymczasem wolelibyśmy, by nasze spojrzenie sięgało jak najdalej, ale w prawo – tam, gdzie niestety wzrokiem sięgnąć się nie da. Ale wyobraźnia już przenika pustynię, z końca do końca. Dlaczego?
– Widzisz tego trucka? Zasuwa, aż się kurzy!
– Czyli musi tam być jakaś droga?
– Droga jak droga… – Nie widać żadnych zabudowań, ani jakiejkolwiek infrastruktury. Tylko zwykła, pusta przestrzeń, taka jaką mijamy od kilku dni. ALE CZY RÓWNIE ZWYKŁA?
– Zobacz, on ciągnie takie dziwne, trójkątne pojemniki, nigdy takich nie widziałem. Wywożą jakieś ścierwo
– Myślisz, że promieniotwórcze?
– Albo trupy…
– Ale że napromieniowane? Ciężarówka oczywiście nieoznakowana, cywilna…
– Zwolnij na chwilę, tam jest tablica… Tonopah Testing Range, Sandia National Laboratories, a pod spodem: Departament Energii – Słup podtrzymuje nie tylko tablicę, ale również podłużne, białe cygaro rakiety bojowej, co jest bardziej wymowne, niż sam napis.
– Nie ma żadnej bramy, ani straży? – Dopiero z dala od szosy dostrzegamy niską, drucianą siatkę. Całkiem zwykłą, używaną zazwyczaj na pastwiskach i łąkach, a nie przy super tajnych instalacjach. Nie widać żadnych murów lub drutów kolczastych.
– Nie bój nic, pilnują, pilnują. Nikomu nie przyjdzie do głowy by się tam pchać. Potrzebne ci kłopoty?

I rzeczywiście, kawałek dalej, po tamtej stronie siatki, przemyka Jeep Wrangler

– Nieoznakowany i całkiem cywilny.
– Taki jak ze zwykłej wypożyczalni.

– Znamy te numery!


Co my tu mamy? NAJtajniejszy, NAJbardziej strzeżony poligon wojskowy na świecie – Nellis Air Force Range. Centrum NAJwiększych militarnych teorii spiskowych. Rozpościera się na ogromnej płaszczyźnie, w pustynnym prostokącie pomiędzy Las Vegas – na południu i Tonopah wraz z drogą nr 6 – na północy oraz Alamo – na wschodzie i naszą aktualną pozycją na drodze nr 95 – gdzieś za Beatty – na zachodzie. 

– Skoro tu jesteśmy, wypadałoby objechać ten prostokąt, może coś znajdziemy?

– Jakąś bombkę? Czy może chcesz się bawić w szpiega?

– Nie mamy innego wyjścia. Przecież nie przefruniemy, bo nas zestrzelą. O jakich odległościach mówimy?

– Długość poligonu przekracza 200 km, a szerokość oscyluje w granicach… chyba ponad 100 km.

– A co to dla nas?! Zwłaszcza że kilkanaście kilometrów, a może mil, mamy już za sobą.


Sięgamy po nasze źródła – tajne przez poufne, aby dowiedzieć się nieco więcej. Poligon powstał jeszcze za czasów prezydenta Roosevelta, w czasie II wojny światowej. Najpierw zlokalizowano tu bazę lotnictwa bombowego Nellis, która potrzebowała terenów ćwiczebnych. Ale rozpędzony przemysł wojskowy już kombinował więcej i sięgał dalej. Konwencjonalne bombowce za chwilę będą przecież za słabe. A pustynne, niedostępne tereny nadawały się świetnie do innych celów i w taki sposób właśnie zostały wykorzystane. DO INNYCH CELÓW. Jakich? NIE WIADOMO. W ten sposób wymyślono Tonopah Test Range i zintegrowano go z terenami ćwiczebnymi Nellis Air Force Base.


Oficjalnie terenem zarządza firma Sandia, która działa na zlecenie Departamentu Energii. Ot, pic na wodę fotomontaż dla naiwnych. Sandia National Laboratories to taki sobie instytut badawczy. Gdyby jednak nie poprzestawać na samej nazwie, okaże się, że niewinny energetyczny instytucik powołany został do projektowania i wdrażania nowych technologii z zakresu lotnictwa, broni rakietowych i nuklearnych. No i już brzmi poważniej. A jeśli dodamy, że Sandia wchodzi w skład jednego z NAJwiększych koncernów zbrojeniowych świata – Lockheed Martin, producenta chociażby myśliwców wielozadaniowych F-16 i F-35, ale także satelitów wojskowych oraz nuklearnych rakiet balistycznych, to już heheszki się kończą. Bo – jednym zdaniem – Lockheed Martin jest producentem wszystkiego, co służy do latania, zabijania i szpiegowania.


Tak naprawdę, niejedną książkę można by napisać tylko i wyłącznie o tym skrawku Nevady. I zapewne znalazłby się kontent na dowolną tematykę: historyczną, sensacyjną, militarną, fantastyczno-naukową albo wyłącznie fantastyczną. My spróbujemy zmieścić się w jednym rozdziale. PARANORMALNYM.


Dlaczego akurat tutaj, w Nevadzie, ten cały ośrodek? Przede wszystkim ze względu na ukształtowanie terenu i co za tym idzie – doskonałe warunki konspiracyjne. Rozległa płaszczyzna, stanowiąca wnętrze poligonu, otoczona jest niezbyt wysokimi wzniesieniami, co jednak wystarczy do skutecznej ochrony przed niepowołanym wzrokiem. Ale nie tylko. Naturalna bariera miała również działać w drugą stronę i chronić otoczenie poligonu przed tym, co działo się w środku. A działo się wiele! Ale o tym później. Znacznie później. Później, później.


Poligon, który ma wielkość małego państwa, na przykład takiej Belgii, podzielony został na kilka stref i posiada własne lotnisko. Na pierwszy rzut oka – nic dziwnego. Ale jak się przyjrzeć bliżej, takich lądowisk można naliczyć aż pięć albo sześć. Plus kolejne dwa, poza zamkniętym obszarem poligonu, choć w najbliższej okolicy – na terenie głównej siedziby bazy lotnictwa wojskowego Nellis, na przedmieściach Las Vegas oraz tajne lądowisko Base Camp Airfield, na północ od Rachel. Oczywiście każde z tych lotnisk służyło lub nadal służy innym celom i/lub różnym jednostkom.


Okres świetności baza przeżywała w czasach zimnej wojny, gdy nie liczono się z funduszami zbrojeniowymi i wtedy działy się tu magiczne sprawy. Na przykład w latach 80-tych dwudziestego wieku stacjonowało tu kilkanaście sowieckich myśliwców wielozadaniowych MIG, a nad pustynią rozgrywały się regularne walki pomiędzy ruskimi i amerykańskimi samolotami. Zupełnie, jak w filmie Top Gun. Tylko, że były to walki ćwiczebne – pozorowane, a za sterami rosyjskich maszyn zasiadali amerykańscy piloci. Amerykanie – w przedziwny, tylko sobie znany sposób – zdobywali różne rodzaje broni zza żelaznej kurtyny, by testować w Nevadzie ich wytrzymałość i możliwości, ale także różne techniki bojowe. Dokonywano więc zakupów kontrolowanych lub innych tajemniczych machinacji wywiadowczych, by wejść w posiadanie nie tylko sowieckich samolotów, ale także naziemnych wyrzutni rakiet. 


Niestety – z naszej szosy – nie widać dzisiaj przelotu żadnego bezzałogowca, latającego skrzydła lub uzbrojonego po zęby drona. Ale przecież na tym polegają te technologie – mają być niewidzialne. Mimo to – istnieją całe grupy zapaleńców koczujących w kamperach, w pustynnej okolicy i wypatrujących tego czegoś. Niewidzialnego i tajemniczego. Choćby takiego Lockheeda F-117 Nighthawk. Te otoczone legendą maszyny – co prawda nie są już produkowane – ale rozsiewane na ich temat plotki, skutecznie podgrzewają atmosferę tajemniczości. Kilka lub może nawet kilkanaście takich samolotów, o doskonałej, praktycznie niewidocznej dla radarów konstrukcji (o ironio: bazującej na badaniach z lat 60-tych, dokonanych przez radzieckiego wynalazcę), zostało zakonserwowanych i zmagazynowanych właśnie tutaj, w hangarach Tonopah Test Range. Kilka egzemplarzy trafiło nawet do muzeów, co tym samym spowodowało przyznanie się Amerykanów do istnienia tych maszyn, ale reszta – z wyprodukowanych ponad 50 egzemplarzy – miała zostać zutylizowana, ze względu na wysokie koszty utrzymania. Od razu nasuwa się analogiczna historia dotycząca amerykańskich pancerników, o czym pisaliśmy wcześniej.


Oczywiście istnieją także teorie, że owe superbombowce F-117 służą już tylko do symulacji układów powietrznych, tak, jak kiedyś używano ruskich MIGów. A tak naprawdę Baza Tonopah ukrywa zupełnie inne, jeszcze nowocześniejsze maszyny.  


NIC NIE JEST TAKIM JAKIM SIĘ WYDAJE lub przedstawia w mediach. Niby coś mówią, a jednak jest inaczej. O dziwo, ciekawscy, pustynni konspiratorzy, co jakiś czas mają szczęście zaobserwować na niebie nad Death Valley te – niby wycofane ze służby – samoloty. A że na świecie zawsze gdzieś istnieją konflikty, to okazuje się potem, iż taki nieistniejący już bombowiec F-117 akurat przypadkiem przelatywał – a to nad Irakiem, a to nad Afganistanem lub Syrią i na dodatek jeszcze niechcący upuścił bombkę!

– Przelatywał. I znowu z tragarzami! – co by to było, gdyby Bareja opatentował to powiedzenie…       


Dodatkowo ci wścibscy zapaleńcy, pomimo znanej groźby doklejenia kociej mordy, wszędzie wściubią swe dociekliwe spojrzenia i analizują różne materiały, np. zdjęcia Googla albo fotki satelitarne, wykonane dla celów kartograficznych i na podstawie dostrzeżonych kształtów lub cieni – co i rusz ogłaszają sensacyjne wieści… że oto na poligonie Nellis pojawił się jakiś nowy, nieznany wcześniej super-obiekt lub awangardowa maszyna.
– Nudy nie ma, w mediach gadają jedno, a swoje robią. Stara zasada parabelki. Si vis pacem, para bellum. 

– WIEMY TYLE, ILE MAMY WIEDZIEĆ. Mamy myśleć to, co nam każą myśleć. Nawijają  makaron na uszy, nie od dziś i nie od wczoraj. Dezinformacja jest często skuteczniejszą bronią, niż najlepsze pociski, pancerze i najdoskonalsze strategie. Niby przypadkiem coś gdzieś wyciekło, niby ktoś zrobił zdjęcie, niby zauważył cień na mapie i myśli, że już coś odkrył. ŚMIECHU WARTE.

– Znowu ONI?

– W ofensywie: chwal się tym, czego nie masz, w defensywie: nie zdradzaj tego o czym wiesz. Ot cała taktyka. Tania i skuteczna.

– Czyli prawdę poznamy za jakieś 50 lat, gdy już nikt nie będzie mógł jej w żaden sposób wykorzystać.

– No chyba, że dla zaspokojenia własnej próżności – poprzez pokazanie światu –  jak to kiedyś ograł i oszukał przeciwników.

– Ale od każdej reguły są wyjątki. Są szpiedzy, zdrady, głupie przypadki i ludzkie błędy. Zawsze najsłabszym ogniwem jest czynnik ludzki.

– Dlatego jesteśmy właśnie tu, gdzie jesteśmy, a z każdym przejechanym kilometrem wiemy więcej. Z niezaplanowanej przygody powoli zaczyna się wyłaniać sens. Coś się krystalizuje.

– Myślisz, że jakiś tajny projekt? Broń?

– Ale defensywna. Coś w rodzaju tarczy. Pola siłowego.

– Przed czym?

– Źle postawione pytanie…. MINIMALNIE. Zmień zaimek.

– Aha.

Tonopah w duchu Westernu

W końcu mijamy znak miejscowości Tonopah. To kolejne, ciut większe miasteczko post górnicze, nawet z kilkoma piętrowymi klockami budynków hotelowych. Robimy więc przerwę na małe co-nieco, gdyż nie wiadomo kiedy trafi się następne. W drodze do baru wstępujemy na chwilę do sklepu z akcesoriami dla kowbojów. NA CHWILĘ. Oczywiście przeciągniętą do dłuższego MOMENTU, gdyż nie można przejść obojętnie i bez przymierzania, obok tylu wspaniałych precjozów: kapeluszy lub skórzanych kurtek. Szczególną uwagę zwracają eleganckie skórzane marynarki z wewnętrzną – specjalnie wzmocnioną – kieszenią, służącą jako kabura na guna. Ale, że nie sprzedają tu gunów, to i kurtki sobie darujemy.


Za to po sąsiedzku sprzedają jakieś papu, wchodzimy więc do samoobsługowego imbisu, przypominającego bary mleczne z czasów naszej podstawówki. Laminowane blaty, niewygodne krzesła. Tylko jedno zajęte – przez starszego gościa w kowbojskim kapeluszu.  

– Prostota rządzi! – Proste wyposażenie, proste menu – ot, cała filozofia.

– Dlatego małomiasteczkowa Ameryka potrafi być jeszcze taka fajna – ze względu na tę prostotę i brak komplikacji.

– JESZCZE – to słowo klucz.

– Fanaberie i udziwnienia… koniecznie potrzebne do życia… NIE SĄ!

A 1,2,3,4…

I tell ya, one time back in the old west
Now that was the time where everybody knew
Where they going and what they were doing
I just wanted to know if you can still, can still
Get that sound, still get that sound of the old west
Everyone’s looking out, looking for something new

There is still one old sound that still rings true
Out there upon the hill, out there upon the plain
You can still hear the cowboys sing again
Everyone knows what’s done
Everyone knows that songs must still be sung…
If you can see the big sky, if you can hear the call…

(fragm. West of London Town, The Bolshoi, aut: Trevor Tannver)*

I odliczamy raz, dwa, trzy, cztery…

Mówię Ci, że kiedyś, na Dzikim Zachodzie,
Każdy dobrze wiedział
Dokąd ma iść i co zrobić trzeba.
A ja spytam teraz, czy możesz, czy jeszcze możesz
Złapać ten dźwięk i głos, jak na Dzikim Zachodzie?
Wszyscy wciąż wyglądają lepszych, nowych dni.
Lecz stary ten dźwięk prawdziwie wciąż brzmi. 

Hej tam na wzgórzu, gdzieś tam na równinie,
Słychać kowbojów śpiew, on ciągle tam płynie.
I wszyscy wiedzą, co zrobić trzeba. 
I wszyscy wiedzą, by pieśń tę wciąż śpiewać.
Jeśli widzisz ten błękit nieba, jeśli słyszysz ten głos…

*Nie tylko my marzyliśmy o Dzikim Zachodzie w latach 80-tych. Chłopaki z Londynu również. Bo Dziki Zachód to nie jest żadne miejsce. To inny wymiar.

JESZCZE trochę kilometrów i zbliżamy się do rozwidlenia szos. Drogowskaz wskazuje, że prosto dojechalibyśmy do jakiegoś Ely.
– Całkiem ładna nazwa. Taka dźwięczna.
– A w prawo?
– Droga numer 375

Zgadnijcie, który kierunek wybieramy?

  • Na krzyżówce wreszcie spotykamy grupę prawdziwych kowbojów przy pracy, do jakiej zostali powołani. Co prawda przy szerokich pasach nie dyndają rewolwery, a do  siodeł nie przytroczono winchesterów, ale pozostałe kowbojskie atrybuty prezentują się godnie i elegancko. Styl Old Westu jest tak samo prosty i czytelny, jak wszystko tu dookoła. Przede wszystkim ma być funkcjonalny:
  • Na głowie obowiązkowy Stetson, czyli odpowiednio wyprofilowany kapelusz o wysokiej koronie i szerokim rondzie. Większość kapeluszy zrobiona jest z filcu, czyli sprasowanej wełny, chroniąc nie tylko przed ostrym słońcem, ale także przed deszczem, gdyż dzięki gęstemu splotowi nakrycia głowy stają się  wodoodporne. PRAKTYCZNE? Co prawda znani rewolwerowcy szpanowali droższymi, skórzanymi kapeluszami, ale obecnie zarówno oni jak i one są w odwrocie.
  • Również kształt kapelusza był kwestią czysto użytkową. Wgniecenia na koronie nie powstały po to, gdyż tak było ładnie. Ale po to, iż łatwiej dało się taki kapelusz złapać jedną dłonią, bowiem w drugiej ściskano lejce. A dlaczego niektóre kapelusze miały po bokach podwinięte do góry ronda? Bynajmniej nie dla fantazji, tylko po to, by nie zaczepiać o rondo ręką, gdy obraca się lassem nad głową.
  • Najpopularniejszy dzikozachodni, kowbojski model nosił nazwę Boss of The Plains, za to westernowi biznesmeni wybierali eleganckie Fedory, meksykańskie opryszki nosiły Sombrera, a wieśniacy – kapelusze słomkowe.*

*Jako że nie bardzo interesuje nas moda, a raczej muzyka rockowa, to wszędzie szukamy kruczo-czarnego Stetsona a la Andrew Eldritch z Sisters of Mercy. Pewną opcją byłby wiktoriański kapelusz a la Carl McCoy z Fields of the Nephilim. I nawet w jednym miejscu oba takie znajdujemy i obiecujemy sobie tam wrócić. I gdy w końcu wracamy… sklepu JUŻ nie ma. Żałujemy do dziś. Nauczka?! Korzystaj, póki jest “JESZCZE…” Bo gdy zrobi się “JUŻ” – to JUŻ jest za późno.

  • Kowboje noszą również chusty, które chronią usta i nos przed pustynnym kurzem lub zakrywają twarz podczas napadu na bank. Pozostałą garderobę uzupełniają koszule, a tu królują kraciaste wzory i wygodna flanela albo bawełna. Skórzane kamizelki zostały zastąpione przez bezrękawniki, a skórzane spodnie przez zwykłe jeansy. Za to przez lata nie zmienił się kształt kowbojskich butów. Wysoka cholewka z grubej skóry, zaokrąglony czub, ułatwiający wsuwanie butów w strzemiona i w końcu charakterystyczny, cofnięty obcas ułatwiający noszenie ostróg oraz paski, które umożliwiały ich mocowanie. Dekoracyjne tłoczenia skóry na cholewkach – to już wyłącznie nowoczesna ekstrawagancja i tak zwana opcja dla niedzielnych kowbojów.


– Ech, przyjemnie sobie tak pokowboić…

– Większość ludzi ma tylko jedno życie: z dnia na dzień, od pierwszego do pierwszego. Niektórzy do tego dostają bonus, który może być ich przekleństwem lub zbawieniem: tak zwane życie duchowe, coś tam sobie kombinują, męczą się w myślach, układają w głowie. Ciekawe, czy jest taki gatunek ludzi, którzy tych żyć mają więcej? Żyją sobie w różnym czasie, w różnych wymiarach. Taki homo multidimensional?

– Myślisz o kowbojach?

– Ale zaraz zaraz, skąd akurat tutaj ci kowboje? Przecież wcześniej ich nie było? A w końcu przemierzyliśmy setki kilometrów wśród pustynno-księżycowych krajobrazów.

– No właśnie! Są tu przez krajobraz. Co to za miejsce?

– Na mapie nazywa się Warm Springs – Gorące Źródła.

– No i masz odpowiedź. Spójrz w bok!

– O kurcze, rzeczywiście, jakby ktoś zmienił tapetę!

Spis treści