77. #California Über Alles

Z innej piosenki wiadomo, że Kalifornia ponad wszystko! Sklepy i ich wystawy za bardzo nas nie interesują i trzeba przyznać, że znów mamy farta. Nie wiadomo jak i skąd trafiamy na jakiś zlot zabytkowych samochodów. A może to nie żaden zlot tylko lokalne standardy? Kiedyś, kiedy ludzie byli ludźmi, a nie cholernymi awatarami i cyborgami, potrafili produkować samochody piękne i funkcjonalne, proste i niezawodne. Znamy dwa miejsca na świecie, gdzie można spotkać całą masę takich pojazdów. Pierwszym jest Hawana, a drugim właśnie Kalifornia. Mijamy więc  wspaniałe, świetnie utrzymane modele Muscle Cars, wyścigówki z dawnych Daytona Race i czasów współzawodnictwa Forda z Ferrari. Są więc Mustangi, Shelby Cobry, Hemi, Chellengery, Chargery, Corvetty, Camaro, Fordy Torino i inne cudeńka ze stajni Pontiaca, Lotusa, Plymoutha, Ferrari i McLarena. Taki wybór przyciąga różnych fanów motoryzacji. Naprawdę świetne modele kręcą się dookoła! Kombinują jakby tu się przejechać…

Czas jednak skończyć ten miejski tryb faktograficzny i przełączyć napęd na moduł dalekobieżny, przygodowy – stanowiący esencję naszej podróży. Można poświęcić dużo czasu na pobyt w Mieście Aniołów. Gdziekolwiek zwrócisz wzrok, dokądkolwiek skierujesz kroki, zawsze trafisz na lokalizacje skojarzone z jakimiś filmami, teledyskami, znanymi ludźmi – to miejsce tak ma! Każdy kamień ma tu swoją historię i po każdym z nich ktoś sławny stąpał. Wszystkie te wydarzenia fascynują, wciągają jak ocean bez dna. Trzeba jednak powiedzieć: dość, gdyż nie o to nam chodzi. Nie możemy odcinać kuponów od nie naszych historii. Spontanicznie ciągniemy dalej własną nić losu, trochę już poszarpaną i ruszamy przed siebie w nieprzewidywalną podróż – mając nadzieję, że “wszystko będzie dobrze”- jak w klasycznym, amerykańskim filmie z Hollywood.

Aby znów ruszyć na Dziki Zachód musimy teleportować się na drugą stronę Los Angeles. W tym celu najłatwiej będzie wniknąć w krwiobieg autostrad, pod warunkiem, że wybierze się tę właściwą. Trzeba jednak liczyć, że przy najlepszych wiatrach, na taki przejazd i tak potrzeba przynajmniej dwóch godzin. Jazda po LA – to jak wyścigi Formuły 1 – tylko, że na torze jest co najmniej kilka milionów samochodòw. Szerokim łukiem omijamy więc downtown, a więc ruchliwe centrum biznesowe, z charakterystycznymi drapaczami chmur, które straszą z daleka. Każde amerykańskie centrum wygląda podobnie. Może się różnić liczbą  wysokościowców, ich kształtem – klasycznym lub fikuśnym, kolorem szkła i aluminium, ale syf i tłok uliczny są wszędzie identyczne. Nowoczesna zabudowa powoli – acz nieuchronnie – wypiera tę starą, wiktoriańską. Po kolei znikają stuletnie kamienice z wiszącymi na zewnątrz schodami pożarowymi i  blaszanymi zbiornikami na wodę na dachach.

Wzdłuż autostrad, które biegną przez Los Angeles, można spotkać kolejne, charakterystyczne artefakty sztuki filmowej – kanały burzowe. Jak to już wielokrotnie udowodniliśmy – Amerykanie potrafią wykorzystać dosłownie wszystko, by spotęgować wrażenie. Są wręcz mistrzami efektu WOW. Już w latach 50-tych wpadli na pomysł filmowych gonitw samochodowych w mieście. Po co jednak pchać się na i tak zatłoczone ulice, skoro mamy wybetonowane koryto Los Angeles River i liczne kanały burzowe? Pamiętacie wyścig z filmu Grease z Johnem Travoltą i Olivią Newton-John? Albo brawurowe pościgi samochodowe z Terminatora? 

– Aż korci, by gwałtownie skręcić kierownicą.
– Taką metalową bramkę ogrodzenia można łatwo przerwać! 
– Zjazd na na dno kanału i ognia! 
– Ech!
– Ach!   

Nie tylko wielkie, metropolitalne Los Angeles zostawiamy za plecami. W lusterkach zaczyna odbijać się pomarańczowa poświata, która powoli ogarnia całą, wielopasmową autostradę. Zmienia czarną nawierzchnię jezdni w złotą. Skoro centralnie  za plecami mamy zachodzące słońce, to znaczy, że kierujemy się stronę przeciwną – W stronę Zagubionej Autostrady, w kierunku wschodzącego słońca. Jakie to pokrętne, że mamy za nami zachód geograficzny, a z przodu: Dziki Zachód! 
– Ihaaa!

Niektóre samochody włączają już światła. Z głośników gra Ultravox, a potem płyta Joy Division Closer. Lecz dzisiaj nie brzmi ciężko. Brzmi lekko, bardzo lekko. Prawie jak piórko.

– Dasz radę sam przeskoczyć przez góry? Za Palm Springs i San Bernardino?
– Tam jest sporo farm energii wiatrowej, całe pola wiatraków, najwyżej skorzystam z ich mocy.

Światła aut zlewają się w białe i czerwone smugi, Silnik mruczy jednostajnie, miarowo, dopasowując basy do głosu Iana Curtisa. Wszystkie te elementy powoli zaczynają scalać się w jeden długi ciąg, namagnesowany otwór, który wciąga do swojego wnętrza. 

Mrużąc wzrok, z trudem otwieram oczy, wciśnięty w fotel, jakby na boku.
Leżę chyba w półmroku. A może to mgła lub snu majaczenie?
Coś się nie zgadza… Badając kształty – czuję niepokój.
Czy to już hotel? Czy drogi wspomnienie?
Dłoń krąży wokół, dotyka ścian. Dziwne wrażenie. Mało realne. 
Pół kroku na bok i w drugą stronę – czuć opór, tuż pod palcami.
Dotykam chłodnej ściany, choć wcześniej nie było tu żadnej.
Czy w murze jest wyłom lub choćby szpara?
Ściany nie ruszą ręce i słowa i nawet głowa… będzie zbyt słaba.
A jakby leżąc, tak zwiniętym, zacząć wszystko od nowa?
Aby sufit był jak podłoga?
Czy jest stąd wyjście jakieś? Znowu wytężam oczy.
O, chyba naprzód daje się kroczyć.
Coś jakby tunel… Może tak właśnie wygląda strach?
Znowu się budzę, do ściany przysuwam twarz.
Czyżby jakieś szumy? Dźwięki? Może nie jestem sam…
Wyczuwam ciepło pod palcami. Podobny niepokój przebija zza ściany.
Czy to inny tunel? Halo! Czy jest ktoś tam?

– Obudź się, gadałeś przez sen.
Wydaje mi się, że mam gorączkę, coś mnie bierze.
– Zobacz znak, przy drodze.
– O kurcze dałeś radę? Znak dzikozachodni! Jak w mordę strzelił. 
– Czy to przy takim stał Jim Morrison? Pamiętasz początek filmu Olivera Stone’a?
– Oczywiście! Byłem w kinie zaraz po premierze. Dojeżdżamy do Barstow. Co ci się śniło?
– Jakiś tunel.
– A może dzikie węże, te od The Doors?
– Może, ale jakby od środka.

Spis treści