63. #Williams, AZ, czasu tamtego, dzikozachodniego

– Zwolnij już. Przed nami Williams! Wymarzona, prosta droga dla szeryfa-radarowca.

I rzeczywiście… Stoi na poboczu i suszy. Mamy farta! I to podwójnego, gdyż po ciemku zmieniamy trasę i oto pojawia się znana tabliczka: Route 66. 

– He! Znowu na dobrym szlaku!

– Skręcaj w prawo! Motel! Wygląda na wyjątkowo hujowy! – Mamy potrójnego farta.


Jest już dość późno, ale udaje się ściągnąć do recepcji zaspaną kobietę. 

– Wolne miejsce?

– Coś się znajdzie…


Dostajemy klucz do pokoju… w kamiennej chatce, wyłożonej w środku płytami z pilśni i pleśni. Przypomina bungalow w ośrodku wczasowym z wczesnego PeeReLu. Tekturowe drzwi ledwo trzymają się tekturowej futryny, w środku śmierdzi stęchlizną. Na ścianie wisi wiekowa, zakurzona makatka z logo Route 66.

– Ekstra!

– Jesteśmy w domu! – Dajemy mu dziewiątkę w 10-stopniowej skali hujowości, czyli blisko ideału.

– Czegoś nam jednak brakuje…
– Jedziemy do miasta! Może trafimy na nocną likiernię.


Williams to kolejne świetne, dzikozachodnie miasteczko przyklejone do Route 66. Leży na trasie do Grand Canyonu, więc życie nocne kwitnie. Czynne są sklepy z indiańskimi pamiątkami oraz sklep para… para… para rarara ra? Para-ogrodniczy! Z wyrobami z agawy. Dodatkowo mają limonki i czerwone grejpfruty. Fart się nie kończy!

– Wracamy do naszego pueblo.

W księżycową noc wszystkie duchy zostają uwolnione, uciekają z odkorkowanej szyjki, chociaż nie jest to butelka z dżinem. Duchy, jak to duchy – lubią płatać figle. Nie wiadomo jak i skąd wyciągają stare listy i pamiętnik z tamtych czasów. Gęsto zapisany zeszyt. Spiritus movens.


Na szczęście ranek przychodzi szybko. Jakoś dziwnie szybko. Czyżby znowu oszukańcze zakłamanie czasu?

– Wstawaj!

– O rety, kurwa co się dzieje?

– Para… para… para rarara ra….

– Ciszej człowieku!


Jedyne wyposażenie pokoju stanowią: syfiasta lodówka (nie zdążyliśmy nawet włączyć), przedpotopowa mikrofalówka (wyssanych cytryn nie będziemy przecież odgrzewać) i ekspres przelewowy. To przecież logiczne, że nie wozimy ze sobą żadnych filtrów itepe. Ale ekspres przelewowy daje ogromne możliwości:

Ekspres ma wyciągany, szklany dzbanek!


Znajdujemy gdzieś kartkę ze staroindiańską instrukcją, w któ
rej czytamy:

  • wyciągnij szklany dzbanek;

  • jeśli masz czerwone grejpfruty (o dziwo mamy – profilaktycznie wczoraj kupiliśmy – przyp. aut.) – przekrój je na pół scyzorykiem /nie stanowi wyposażenia pokoju/ (o dziwo również mamy – bo zawsze mamy);

  • wykrój z połówek cały miąższ, poszatkuj na drobniutkie kawałeczki, wrzuć do dzbanka i wyciśnij z nich sok (na przykład używając rękojeści scyzoryka, jak tłuczka); 

  • podaj dzbanek Przyjacielowi w nieszczęściu, pokazując palcem, gdzie jest połowa leczniczej mikstury. Kultura to jedno, ale ból głowy to drugie;

  • wypłucz dzbanek pod kranem i nalej do niego świeżej wody;

  • sprawdź, czy we wnętrzu ekspresu nie schroniło się żadne zwierzątko. Jeśli nie – wlej tam wodę z dzbanka i uruchom urządzenie, podstawiając dzbanek pod wylot podgrzanej wody;

  • następnie dodaj do ciepłej wody chińską zupkę (o dziwo zaplątała się taka w walizce). Wymieszaj scyzorykiem /łyżki nie stanowią wyposażenia pokoju/ i po chwili spróbuj zjeść zawartość. Polecane są różnorodne indiańskie metody jedzenia.

Spis treści