69. #Hermosa Beach czyli Piękna Plaża. Bitch!

TU I TERAZ: trudno powiedzieć jak się nazywał hotel. Jakiś bezpłciowy no name, bezimienny średniak. Trudno nawet go znaleźć, wyłowić jego fasadę z szeregu połączonych budynków. Trudno dostrzec szyld. I to w środku dnia, z mapą w ręku, pomimo, zachowania dyscypliny taktycznej oraz pełnej koncentracji i świadomości. A jak trafić tu za kilka godzin, na przykład w ciemności?… Nie uprzedzajmy jednak zdarzeń. Albowiem kolejne wydarzenia mają wiele wspólnego z innym młodzieńczym hobby z czasów PeeReL, którym była… 

FOTOGRAFIA

TERAZ: Mieliśmy kilkanaście miesięcy, by przysposobić się do ponownego zdobywania Dzikiego Zachodu. Przede wszystkim należało zgromadzić sprzęt. Można przecież wybierać w setkach marek, milionach modeli. Głowa boli, gdy trzeba się zdecydować na aparaty fotograficzne takie i owakie, w zależności od zastosowania. A może jeszcze kamerkę sportową? Czy lepiej samochodową? Smartfony z wyczesanymi możliwościami, podwójnymi czy potrójnymi obiektywami? Dyski wymienne do archiwizowania materiałów i jeszcze laptop z programem do obróbki fotograficznej. Od nadmiaru boli głowa. Lepiej wybrać plan minimum. Po staremu.

W PRZYSZŁOŚCI: A przecież można by jeszcze zabrać drona. Jeśli wymyślą takiego foto-koptera sterowanego myślą, to może się kiedyś zdecydujemy. MOŻE. O ile wydolność jego procesorów będzie przewidywać opcję nagłego i niespodziewanego zerwania łączności myślowej z operatorem lub – wręcz przeciwnie – komputer będzie w stanie nadążyć za gonitwą myśli.  

WTEDY: sprzęt był podstawowym problemem. Pierwszy aparat fotograficzny, otrzymany z jakiejś wyjątkowej okazji, nazywał się CMEHA – w transkrypcji radzieckiej. A w łacińskiej: SMENA, potocznie zwany Smieną. Model był tak prosty, jak konstrukcja radzieckiego cepa. Oferował co prawda jakieś 3 ustawy do wyboru –  na przehujowym obiektywie, ale nie miały one żadnego znaczenia. Fotografowanie było więc dziełem przypadku. Albo zdjęcie wyszło, albo nie. Czasem udawało się pożyczyć od rodziców wspaniale wyglądający aparat ZORKIJ, zwany Zorką, w jasnobrązowym, skórzanym futerale. Tam można już było dobierać dowolne ustawienia. Kiedy mama Janeja przywiozła z ZSRR lustrzankę z wymiennymi obiektywami, w tym niezłego zooma, życie nabrało całkiem innej optyki. Niektóre rzeczy od razu stały się bliższe i wyraźniejsze. Janej pożyczał mi aparat, a ja jemu cały sprzęt rodziców do wywoływania zdjęć: powiększalnik ze statywem, lampę z czerwoną żarówką, kuwety, szczypce, suszarkę i gilotynę. 

System socjalistyczny w bardzo pokrętny i niezrozumiały sposób czasem zezwalał na realizację wyszukanych marzeń. Tak było w przypadku wyjazdów zagranicznych do innych KaDeeLów, czyli Krajów Demokracji Ludowej. Aby załapać się na taki prywatny wyjazd należało wykupić wycieczkę w licencjonowanym biurze podróży, które załatwiało wszelkie formalności lub alternatywnie – uzyskać zaproszenie od tak zwanych znajomych. Zwykli ludzie zazwyczaj bywają bardziej serdeczni i otwarci niż wszelkie systemy, dlatego – nawet przypadkowo poznani cudzoziemcy – obdarzali się wzajemnie zaproszeniami. My do nich, oni do nas. W ten sposób można było np. zwiedzić Czechosłowację lub eNeRDe. A wracając do fotografii i marzeń – system wymyślał podsystemy. 

Jednym z podsystemów SYSTEMU była wymiana walut na tak zwane książeczki walutowe. Oczywiście istniały roczne limity, aby nie przeciążać zbytnio systemu. Ale każdy system udawało się oszukać. Skoro pojedynczy obywatel mógł dokonać wymiany określonej ilości zagranicznych pieniędzy po bardzo preferencyjnym kursie – sterowanym politycznie – a nie ekonomicznie, to dzięki temu można było zakupić na przykład eNeRDowskie Marki. Ale przecież, finalnie, nie każdy z beneficjentów takiej transakcji udawał się w podróż. Ktoś inny mógł więc odkupić takie środki – za umowną, już bardziej urynkowioną, aczkolwiek nadal atrakcyjną stawkę. Zainteresowany wyjazdem, miał już w takiej sytuacji podwójny, potrójny albo i jeszcze bardziej zwielokrotniony limit obcej waluty do wykorzystania za granicą. Bo prawdziwą wartością nie były pieniądze – gdyż socjalistyczne waluty miały wartość zużytego do ich produkcji papieru, czyli tyle ile dawano na skupach makulatury. Ewentualnie wartość numizmatyczną, jeśli władza postanowiła wypuścić jakąś limitowaną serię, chociażby z okazji zjazdu Partii. Jednak prawdziwą wartość stanowiły towary. Niedostępne w PeeReL, a łatwe do nabycia w innych KaDeeLach. Były to wszelkiego rodzaju dobra, chociażby ubrania, artykuły spożywcze, zabawki, a w przypadku tej opowieści – sprzęty fotograficzne. Takie, jak słynne niemieckie lustrzanki PRACTICA z jeszcze bardziej słynną optyką CARL-ZEISS JENA. 

Aby wywieźć z Polski swój podstawowy limit waluty, należało na granicy okazać celnikowi książeczkę walutową ze stemplem państwowego banku – tyle złotówek wymieniono na tyle to a tyle, zagranicznych walorów płatniczych. Wszelkie nadwyżki, zdobyte w wyniku machinacji około-systemowych należało ukryć czyli mówiąc brutalnie: przemycić. Kontrola w drodze powrotnej polegała na porównaniu ceny zakupionych towarów do ilości legalnie wymienionej gotówki. 

Aby kupić lustrzankę Practica, należało zebrać przynajmniej trzy roczne limity legalnej wymiany: jeden swój i dwa dodatkowe, kupione ukradkiem. Cały myk polegał więc na tym, aby w drodze powrotnej wykazać, że wymarzony dla nastolatka aparat jest przechodzonym, nie wartym celniczej uwagi gratem. 

Dla eNeRDowców, w przeliczeniu na ich warunki i zarobki, taki aparat był nieosiągalnym dobrem luksusowym, aczkolwiek bez problemu dostępnym w handlu. Natomiast dla Polaka w PeeReLu, nie dość, że był drogim i nieosiągalnym towarem, to jeszcze nie występował w naszych sklepach. Ale – po złamaniu systemu oficjalnej wymiany walutowej – nie dość, że stawał się dostępny i osiągalny, to jeszcze w miarę tani. 

Na tym mniej więcej polegał absurd socjalistycznego systemu wyceny towarowej i wymiany handlowej. Rozpracowanie tych zasad – i to w okresie grubo przedmaturalnym – powinno być nagradzane profesurą z handlu zagranicznego, nawet, jeśli tylko w trybie eksternistycznym. Oczywiście system działał w obie strony, a sprzęt fotograficzny był tylko przykładem. Podobnie sytuacja wyglądała z wszelkimi  innymi towarami i ich wymianą handlową pomiędzy dowolnymi krajami naszego obozu. Handlowano przykładowo niemiecką metką lub salami, czeskimi słodyczami, rosyjskimi pierścionkami, polskimi okularami słonecznymi i perfumami Pani Walewska, bułgarskim olejkiem różanym i węgierskimi dżinsami. Ale to już inna historia, nie na tę opowieść. 

TERAZ: zabieramy największe i najszybsze karty pamięci, mogące pomieścić perdyliardy cyfrowych zdjęć, które od razu można ładować na chmury i udostępniać całemu światu. Jakie to dziecinnie proste. Nic nas nie ogranicza. CZYŻBY?

WTEDY: zdjęcia naświetlane były na kliszy. Podstawowe, popularne długości filmów zawierały 24 lub 36 klatek zdjęciowych. W państwowych sklepach fotograficznych, takich jak ten w Warszawie, przy Nowym Świecie, dostępne były klisze czarno-białe krajowej marki Foton. Filmy kolorowe produkcji ORWO COLOR udawało się przywozić z NRD i traktowane były jak świętość – przetrzymywane w lodówce i używane na specjalne okazje. O filmach zachodnich typu AGFA lub BASF można było tylko posłuchać w bajkach. Zdjęcia czarno-białe miały jednak podstawową zaletę: wiernie oddawały czarno-białą rzeczywistość PeeReLu, a przy dobrym naświetleniu udawało się nawet wydobyć odcienie szarości. Ponadto były one dość tanie i umożliwiały samodzielną obróbkę, czyli chałupnicze wywołanie na papierowych odbitkach. Takie działania uruchamiały kreatywność – jak z monochromatycznego materiału wyczarować wymarzoną paletę barw? Oczywiście tylko w myślach i wyobraźni! Kolor był wtedy reglamentowany – i w realu i na zdjęciach. Aby wywołać kolorowe zdjęcia należało skorzystać z usług zakładu fotograficznego. A jakość odbitek i tak pozostawiała wiele do życzenia. Po jakimś czasie kolorowe zdjęcia ORWO blakły i stawały się mdłe i nijakie. SAMO ŻYCIE.

Natomiast długość filmu niesamowicie determinowała określone zachowania. Trudno obecnie wyobrazić sobie jakieś ważne wydarzenie albo wyjazd, na który można przeznaczyć maksymalnie 24 lub 36 pstryknięć fotograficznej migawki. Bez możliwości cofnięcia. Raz naświetlona klisza uniemożliwiała użycie klawisza delete, ponieważ nawet takiego nie było. Obowiązywała zasada, że jednorazowo złapany  kadr pozostawał zapamiętany: trwale i unikalnie. Jeśli zepsułeś ujęcie – było i będzie zjebane na zawsze.

TU I TERAZ: nasze czynności mają charakter machinalny i cechują się profesjonalnym automatyzmem. Wszystko trwa zaledwie kilka minut. Parkowanie. Meldowanie w recepcji. Zrzucenie gratów w pokoju. Zabranie sprzętu do fotografii, z gotowymi do zapisu kartami pamięci. Wyjście z hotelu… I to by było na tyle, jeśli chodzi o rutynę. A teraz czas na Wielką Improwizację.*

*Umówmy się – całkiem dla zabawy, a może dla lepszego zrozumienia sytuacji – że do naszych nowoczesnych urządzeń fotografujących włożyliśmy oldskulowe klisze. Mój film ma 24 klatki. Klisza Dziekcia jest trochę dłuższa i zezwala na wykonanie 36 zdjęć. No tak akurat wyszło.

Sesję fotograficzną czas zacząć. Startujemy! 

– Idziemy na prawo czy lewo?

– Głupie pytanie.


Przechodzimy przez ulicę, trawnik i wpadamy wprost na wystawę niewielkiego kiosku. 

– No kurwa, jak byśmy nie szli…

– Taaaa, gdybyśmy nawet nie chcieli…

– Jakbyśmy nie kombinowali…

– Od razu trafiamy do celu!…

…do profesjonalnego sklepiku z chemikaliami para-fotograficznymi: wywoływaczami i utrwalaczami.*

*Później, po zakończeniu sesji, analogowe zdjęcia z naszych klisz zostały wywołane i pocięte, lecz niestety odbitki wymieszały się na suszarce. Straciły więc swoją chronologię. To niestety często zdarza się w fotografii analogowej. Zdjęcia nie mają oznaczeń cyfrowego datownika, nie są sygnowane stemplem minutnika. Oglądając je post factum, z perspektywy czasu, zaczynamy spierać się o kolejność scen. Analizujemy co prawda szczegóły, gdyż – w  fotografii reporterskiej – nawet pojedyncze piksele mogą mieć znaczenie. Zwłaszcza, gdy niektóre klatki nachodzą na siebie, tak jakby nie do końca zostały przekręcone w kasecie. Nie jest więc łatwo i nie wszystko można jednoznacznie zinterpretować. Pozostaje nam wyciągać z koszyka pojedyncze obrazki, w losowej kolejności, próbując ułożyć je na osi czasu i chronologicznie posegregować. Może nam w tym pomożecie? Poniższa numeracja jest całkowicie przypadkowa… 

Zdjęcie nr 1

Wnętrze sklepu. Przy ścianie wysokie lodówki z chemikaliami. Czyjeś dłonie zachłannie sięgają po zestawy fotograficzne. Te sprzedawane są w opakowaniach zbiorczych. Trudno powiedzieć czy to kwestia ekonomii, ergonomii, czy wyjścia naprzeciw tym spragnionym dłoniom.

Zdjęcie nr 2

Wnętrze innego sklepu. Z tyłu regał z kolorowymi buteleczkami preparatów fotograficznych. Za ladą stoi potężna kobieta. Sprzedawczyni skanuje kod wywoływacza “Hornitos Reposado”. Obok koszyk utrwalaczy “Estrella Jalisco”. Dokonując analizy pikseli – zdaniem Dziekcia – jest ona Azjatką. Moim zdaniem to Meksykanka.


Nie jesteśmy również zgodni, co do kolejności wykonania zdjęć 1 i 2.

Zdjęcia nr 3 i 4

Hermosa – czyli Piękna. Tak nazywa się ta piaszczysta plaża. Czy rzeczywiście jest piękna? Sto lat temu na pewno była. Potem dobudowano do niej miasto, więc już nie jest dziewicza. Stała się plażą miejską i w takiej kategorii nadal niczego jej nie brakuje. Zdjęcie można wykadrować tak, aby nie było widać wysokich budynków obok. Jedno ujęcie skierowane jest na południe, drugie na północ. W obu kierunkach plaża ciągnie się prostym, szerokim i niekończącym się pasem. Spokojny granat Pacyfiku kontrastuje z bielą morskiej piany delikatnie przykrywającej swą koronką przybrzeżny żółty piaseczek. Gdzieś w oddali – nieliczni plażowicze. Na horyzoncie – kilka obłoczków, które nie są w stanie zasłonić całego, niebiańskiego błękitu. Z fotografii przebija atmosfera sielanki.

Metalowa tabliczka ostrzega przed tsunami. Piktogram pokazuje ludzika oraz wysoką falę i najwyraźniej sugeruje, aby szybko spierdalać. Piesi na prawo, w stronę lądu, a rowerzyści na lewo. Cholera wie dlaczego. 

Zdjęcia nr 5 i 6

Prawdopodobnie ta sama plaża lecz znacznie później. Czerwona, słoneczna kula barwi na pomarańczowo cały horyzont i chyli się ku tafli wody. Na pierwszym planie widać charakterystyczną budkę ratownika, stojącą na drewnianych palach ponad piaskiem plaży. Identyczne chatki można było oglądać w filmie Słoneczny Patrol.
Drugie zdjęcie podpinamy pod ten sam okres: przedstawia spiżowy pomnik surfera śmigającego na fali. W tle – jeszcze bardziej zachodzące słońce.

Drugie zdjęcie podpinamy pod ten sam okres: przedstawia spiżowy pomnik surfera śmigającego na fali. W tle – jeszcze bardziej zachodzące słońce.

Odbitki 7, 8, 9 i 10

Pokazują faceta schowanego w zaułku budynku, przy jakiejś bramie. Postać najwyraźniej jest rozbawiona. Na kolejnych fotografiach widać jak po harcersku otwiera kapsle butelek z jasnym, słomkowym płynem, potem scyzorykiem kroi limonkę, a następnie przechyla do ust inną butelkę z ciemno-złotą zawartością. Na twarzy faceta rysuje się błogość, spokój i szczęście. Napis na torbie brzmi “Thank you”

Zdjęcia nr 11 i 12

Przedstawiają innego mężczyznę, rozciągniętego na plecach, na plaży. Również i z jego ust tryska uśmiech. Fontanna uśmiechu. Nie żadna tam kropla, której uronić nie można. Gdzieś tam pojawia się jakiś podłużny, chyba szklany przedmiot, lecz w tym miejscu zdjęcie jest nieostre. Trudno jednoznacznie stwierdzić co to takiego.

Zdjęcie nr 13

Molo nad plażą. Na drewnianej ławeczce stoi butelka o dość atrakcyjnym kształcie. Obok zielone opakowania z przekąskami. Napisy “Jalapeno” i “Guacamole” wskazują na meksykańskie smaki. W rogu zdjęcia czyjaś noga. Pod stopą deski pomostu, a poniżej fale Oceanu.

Zdjęcie nr 14

Suto zastawiony stół w barze. Duży półmisek z tacosami i meksykańskim jedzeniem. Wysokie szklanki ze złocistym płynem, pokrytym białą pianką – taką jak fale na pierwszych fotografiach. Obok kilka pustych kieliszków po szotach i luźno rozrzucone skórki cytryn, wyglądają tak, jakby ktoś z lubością je wyssał do szpiku.

Na fotografii nr 15

…widać plecy tego samego faceta (nazwijmy go roboczo “Facetem A”), który żwawym krokiem zmierza w kierunku plaży. W ręku dzierży czarną, pękatą reklamówkę. Pomimo rozmiarów torby, najwyraźniej nie stanowi ona ciężaru dla Faceta, gdyż unosi ją jak dmuchany balonik. Można by sądzić, że to właśnie torba ciągnie Faceta, a nie Facet torbę.

Zdjęcie nr 16

Ukazuje Faceta A, grającego w piłkę nożną na przybrzeżnej promenadzie. Inni gracze to prawdopodobnie przypadkowo spotkani kolesie, ubrani w sportowe stroje i trampkokorki. Facet A nie ma już (albo jeszcze) torby. Nie ma nawet (już albo jeszcze) butów na nogach.

Zdjęcie nr 17

Przedstawia ciemny, długi korytarz. Na ścianach wiszą liczne, czarne krążki płyt winylowych. Facet A bez wahania wchodzi do środka, pomimo, że nad drzwiami nie widnieje żaden szyld. Być może jest to wejście od podwórka. Z postawy faceta przebija pewność siebie i zdecydowanie.

Ujęcie 18 (poklatkowe)

Zrobione zostało w ruchu i uchwyciło Mężczyznę B tańczącego na plaży. Ma on na sobie koszulkę z napisem “Back To The Future” i obrazek dziwacznego, srebrnego samochodu. To chyba obrazek z jakiegoś filmu. Taka sceneria mogłaby stanowić klasyczną alegorię wolności, na renesansowych freskach.

Zdjęcie 19

Ukazuje mroczne wnętrze jakiegoś klubu. Kilka zajętych stolików, po prawej – długi bar, po lewej – punktowo oświetlona scena, a na niej zespół muzyczny. Po składzie instrumentów i zaangażowaniu muzyków da się wywnioskować, że grają rocka. Prawdopodobnie jest to początkująca grupa, gdyż wspomaga się tekstem piosenki na wyświetlaczu. Można rozróżnić wyrazy: But I’m a creep, I’m a weirdo, What the hell am I doing here? I don’t belong here”. Na pierwszy rzut oka słowo wyglądają jakoś znajomo. Oprócz zdjęcia, w jakiś przedziwny sposób zapisał się również krótki film…

Kliszy c.d.

W tym momencie nagle urywają się zdjęcia pochodzące z filmu 24-klatkowego. Pozostaje jeszcze kilka fotografii z drugiej, 36-klatkowej kliszy, ale i tu najwyraźniej nie udało się dokończyć filmu i wykorzystać wszystkich klatek. Ukazuje on Postacie A i B w różnych radosnych pozach. Charakter zdjęć wskazuje, że są to tzw. selfie. Nieskalane myślą twarze promienieją bezgraniczną idyllą. 

Ostatnie zdjęcia wykonano na ulicy, na jakiejś ławce, a następnie w lokalu gastronomicznym, innym niż na poprzednich odbitkach. Na stole stoi chińskie danie, pod stołem, jakby z ukrycia,  czyjeś ręce nalewają z butelki do szklanek nieznany płyn. Obsługa knajpy nie ingeruje, udaje, że nie widzi. Nie chce robić dymu. Niestety tutaj dłoń częściowo zasłania etykietę. Widać tylko pierwsze litery “Reposa….” a potem napis się urywa.
SIĘ URYWA.

WTEDY: przy wywoływaniu zdjęć należało zachować absolutną ciemnię w przeciwnym wypadku – fotoczuły materiał – uległby natychmiastowemu prześwietleniu. W pomieszczeniu dozwolona była jedynie czerwona żaróweczka, co dodawało całemu procesowi atmosfery magii i mrocznej tajemniczości.

TU I TERAZ: i właśnie w takiej, mrocznej atmosferze tajemniczości Postacie A i B budzą się powoli. Jest całkiem widno. Jeśli jakieś materiały fotograficzne nie zostały wczoraj odpowiednio zabezpieczone, szlag je właśnie trafił: zostały prześwietlone. Najwyraźniej tak się stało, bowiem na żadnym urządzeniu nie udaje się wyświetlić drogi powrotnej do hotelu, a tym bardziej momentu odnalezienia pokoju. Tajemnicą pozostaje również, dlaczego jedna postać leży na łóżku, a druga na podłodze.

Spis treści