102. #Może być tylko Rudy!

Międzystanową 15-ką chyba jeszcze nie jechaliśmy, a więc jedziemy! W kierunku na północny wschód. Gdyby ktoś – z tu przypadkiem obecnych – przypadkiem chciał naśladować któryś z naszych nieprzypadkowych punktów programu – to niech koniecznie zboczy w prawo – niedaleko za miastem – na Park Narodowy Doliny Ognia. Valley Of Fire.*

*Jeśli już zdecydujesz się to zrobić, weź ze sobą koniecznie piosenkę Johnny’ego Casha – Ring of Fire. Jego największy hit. Oczywiście piosenka ta nie opowiada o skałach,  lecz o czymś zupełnie innym, być może nawet fajniejszym. Ale: jeśli włączysz ją mniej więcej po 3 minutach od przekroczenia bram tego kompaktowego Parku Narodowego, to obraz, który zobaczysz, zapamiętasz na zawsze, na wewnętrznej karcie pamięci. Nawet bez użycia aparatu, smartfona lub innej zabawki. No chyba że jesteś chłodnym skurwysynem, bez żadnych odczuć. Lecz wtedy od dawna nie powinno cię tu być.

Pomijając wątki poboczne – kawał dnia już zleciał, a trzeba nam jeszcze złapać jakiś konkretny przyczółek na wschodzie. Teraz już nie można mieć wszystkiego. To było możliwe tylko w tamtym życiu. 

Można za to ponownie przywitać słoneczny herb Arizony, który ukazuje się zaraz za Bunkerville i Mesquite. W pewnym momencie droga ginie w pionowej, wysokiej ścianie. Okazuje się, że budowniczowie Międzystanowej 15-ki jakoś sobie poradzili – być może z użyciem kilku bomb atomowych – i przebili się sprytnie przez wielkie, siwe skały na drugą, jeszcze bardziej słoneczną stronę. Przez pewien fragment trasy robi się  całkiem zielono. Jednak za kolejne 40 km – ponownie notujemy zmianę szyldu – tym razem Welcome to Utah, gdzie – jak głosi hasło reklamowe: “Życie wiedzie się uniesione”. Cokolwiek to znaczy.
– Zobaczymy!

I oto widzimy, że na nowym odcinku, należącym do nowego Stanu – aż po odległy horyzont – życie wiedzie się RUDE. Rude jest wszystko wokół: ziemia, wzniesienia, fasady i dachy budynków, a nawet uliczne latarnie. Lecz przede wszystkim rudy jest potężny, równo ścięty płaskowyż, który powala swoim ogromem. Właśnie w jego kierunku zmierzamy. 

Krótki postój w miasteczku St. George, a dokładnie w Visitor Center – wykorzystujemy na totamto oraz na zgarnięcie kilograma ulotek i już jedziemy dalej. Jak nas uczy doświadczenie, te lokalne ulotki czasem pokazują fajne ciekawostki, których nie widać na większych mapach lub w popularnych przewodnikach. LOKALNE ULOTKI. Zapamiętajcie tę kluczową frazę. My zapamiętujemy. Oj, zapamiętamy! 

Jako że jesteśmy absolutnie nieprzygotowani (tak nam zostało jeszcze ze szkoły, a frazę tę mamy wykutą na blachę, w różnych wersjach językowych, np. po niemiecku: entszuldigenzibite iśbinhojte unforberajtet), to nie mamy pojęcia dokąd jechać. Skręcamy więc w prawo, ponieważ drogowskaz pokazuje znajomą nazwę: Hurricane. Wiadomo! Dywizjon 303! I już tam lecimy. Rzeczywistość okazuje się bardziej banalna i nazwa przekłada się na wicher, który zasuwa przez płaskowyż, z szybkością legendarnego myśliwca – tak, że aż rzuca samochodem po autostradzie. 
– A prosiłem, żeby dziś już było bez myśliwców!
Ale Hawker Hurricane jeszcze nie lataliśmy!

Robimy więc szybki zwrot przez lewe skrzydło i pchamy wolant maksymalnie przed siebie. Maszyna krztusi się i wyje niemiłosiernie na pełnych obrotach tysiąc konnego silnika Rolls-Royce Merlin Mk II. Przepustnica wciśnięta na maksa! Wskazówka boosta przechylona maksymalnie w prawo pokazuje, że paliwo jest w tym momencie tłoczone ze zdwojoną siłą. Dzięki odważnemu manewrowi uciekamy z głównego szlaku. Po chwili trzeba jeszcze wykonać nieoczekiwany zwrot w prawo i już przechodzimy do bocznego driftu, z zamiarem lądowania. Trzeba będzie opuścić klapy podwozia. Jak wskazuje mapa, gdzieś niedaleko znajduje się to biblijne wzgórze Syjon, zdobyte kiedyś przez Dawida. Rozejrzyjmy się więc za niedrogim noclegiem.
– Przenocujemy przed wjazdem do Parku Narodowego, odpoczniemy po las vegańskich przygodach i z samego rana ruszymy na eksplorację. 
Jak głosi lokalna ulotka: jest to NAJładniejszy Park Narodowy Dzikiego Zachodu z NAJpiękniekszymi szlakami widokowymi.
Ulotkom trzeba wierzyć.
Piszą, że główna atrakcja to Angels Landing, punkt widokowy. Aha, wejście na górę – wąską ścieżką, a po obu stronach przepaść. To ja dziękuję, postoję. Anioły miały skrzydła, a ja orłem raczej nie byłem.   

Dzięki niesamowitej koniunkcji wydarzeń znowu dysponujemy nowoczesnymi środkami łączności, w postaci telefonu z dostępem do sieci. Tym razem ceny mijanych hoteli sprawdzamy zdalnie. Zero w tym romantyzmu i improwizacji, za to trochę wygody. 
– Jak tam? Masz coś w granicach naszej średniej? Co pokazuje aplikacja?
Jakby tu powiedzieć, aby nikogo nie urazić… Że jakie są te ceny? Może taki mały rebus: połącz nazwę tego parku… spójnikiem “i” z określeniem że są powiązane, połączone poprzez bezpośredni kontakt…
Nazwa Parku… Zion.
A po polsku?
OK. Doklejam spójnik “i”… I co dalej? Że się stykają?
Tak! Czyli jakie są? Chodzi o przymiotnik. Jak np. dwie płaszczyzny. No jakie?
Koszerne!

Z rozwiązania rebusa wynika, że nie będziemy płacić po 250-300 dolców za jeden nocleg, tylko dlatego, że ktoś się przykleił STYCZNIE do Parku Narodowego i próbuje oskalpować podróżnych. Takie same hotele – trochę wcześniej, a zapewne i trochę dalej będą kosztować przynajmniej dwukrotnie taniej.
– To może na terenie samego Parku? Mapa pokazuje, że są tam campingi.
Tak, być może (ale nie wpisuj słów z pewnością).

Sprawa wyjaśnia się za chwilę. Dojeżdżamy do budki rangersów, pobierających opłatę za wjazd do parku. Aby uniknąć głupich pytań strażnicy wywiesili wcześniej tabliczkę:

  • Watchman Campground = No Vacancy
  • South Campground = Taki sam brak miejsc.

– No i fajnie! Przynajmniej od razu wszystko wiadomo.
– Najgorzej, to żyć złudzeniami!
Plan Aa nie wypalił, plan Be spalił na panewce. Mamy jakiś plan Ce?
No skąd!
Więc po piłkarsku: skoncentrujmy się na najbliższym spotkaniu – z nowym Parkiem. Parkiem Syjonu! Prawdopodobnie NAJpiękniejszym Parkiem Narodowym na Westernie.

I faktycznie: w Zion jest inaczej. Krajobraz jest dramatyczny (!), co znaczy, że  dramatycznie (!!) zachwycający od samego wjazdu. Od razu należy osadzić się w odpowiedniej perspektywie. To niezmiernie ważne. O ile część parków narodowych, tak jak Grand Canyon, standardowo ogląda się od góry, stojąc na skraju urwiska i patrząc stamtąd w dół, tutaj mamy sytuację odwrotną. My znajdujemy się na dole, a błyszczące w słońcu skały pną się pionowo w górę. Jak zwykle na Dzikim Zachodzie – również i tu – kolory odgrywają decydującą rolę: dolna część wzgórz – ciemno brązowa. Dopasowany do niej, również brązowy, asfalt jezdni – prowadzi w głąb Parku… 

Otaczające nas skały zostały ścięte pionowo w wyniku dramatycznego (!!!) działania sił przyrodniczych. Ich środkowa część ma odcień rudy lub miedziany. Natomiast sterczące wysoko w górze, postrzępione górskie czubki, są śnieżnobiałe. Trzeba dramatycznie (!!!!) wytężać wzrok, by zorientować się, że nie jest to lodowcowa pokrywa lecz zabarwienie w masie. 
– Świetne widoki!
Zobacz te kikuty drzew! Zapewne wypalone przez pioruny.
Tak, aż się prosi o sępy – mandaryńskie przysłowie mówi: “Uważaj o co prosisz,  bo to może się spełnić” [przyp. wyroczni]. 
Lecz ile tu zieleni! – Pięknej, soczystej, gęsto porastającej dolinę oraz dzielnie pnącej się w górę [przyp. autora].
Skoro jest zieleń, to musi być…
Woda! – I rzeczywiście, wzdłuż szosy płynie sobie rzeczka.

Dochodzimy do wniosku, że – aby ulepić w Syjonie takie cuda – wymagane było wyjątkowe zaangażowanie Stwórcy.

Albo wyluzowany umysł. Tak! Przewietrzony mózg to podstawa wszelkich czynności twórczych.
– Czyli w poniedziałek? Zaraz po niedzieli?
Nie no, co Ty. Nikt nie lubi poniedziałków. Typuję wtorek z rana.   

Trzeba szybko zaplanować strategię na najbliższe działania. Dokonać wstępnego zwiadu, wyznaczyć cele, dopasować je do zgromadzonych środków i zapasów, przegrupować oddział i dać sygnał do ataku.
– Tak jest! W krótkich żołnierskich słowach: melduję gotowość. Możemy robić krótki briefing. Mamy już rozeznanie terenu.
Mianowicie? Raportujcie śmiało…
Wbijamy się ostrym klinem i kontynuujemy silne uderzenie jednostkami  zmechanizowanymi, wzdłuż szosy numer 9…
A punkty obserwacyjne? Lądowisko Aniołów? Będzie trudno je opanować. Co proponujecie?
Manewr omijający. Na razie musimy odpuścić. Nie w tym natarciu. Może wrócimy tu zwiększonymi siłami. Na dłuższą okupację.
Czyli teraz zdobywamy jak najwięcej terenu? Tak to sobie wymyśliliście?
Dokładnie tak! Ale mimo to uskuteczniamy krótkie, kąśliwe wypady na boki, aby pokazać nasze zdeterminowanie i nieustępliwość.
Tak, to brzmi rozsądnie, a ponadto zadziała element zaskoczenia. To jest decydujący czynnik przy każdym natarciu. W każdej błyskawicznej ofensywie. Gdyby nie zaskoczenie, moglibyśmy zalec tu na długo, okopać się i prowadzić działania pozycyjne. Jesteście tego samego zdania?
Okopy to nie dla nas! My będziemy, jak siły szybkiego reagowania. Krótka, intensywna batalia, rozwalamy co się da i zobaczymy co będzie potem.
Świetnie! Jak oceniacie czas potrzebny na realizację zadania?   
Już przeliczam… 12 mil, wyjątkowo krętą drogą, plus nieprzewidziane przeszkody, plus działania na flankach… plus minus 3 godziny.
3, 2, 1… Ognia!

 

Jak wiadomo, pierwsze, spontaniczne i intuicyjne wybory są zazwyczaj najlepsze. Wnet się o tym przekonujemy. Zresztą nie pierwszy raz! Zion National Park zajmuje niezwykle rozległe tereny i oferuje mnóstwo szlaków do pieszej wędrówki i wspinaczki. Trzeba to skrzętnie odnotować. Samochód najlepiej zostawić na parkingu, przy wjeździe do parku. Potem można skorzystać z wewnątrz parkowej kolejki, która wozi ludzi kawałek na północ, do najdalszego punktu, do którego daje się dojechać na kółkach. A potem to już tylko fantazja, inwencja, wyobraźnia i długi urlop. 

U nas z tym wszystkim krucho, więc pozostaje nam rola zwykłych trepów: 
– Trzymać się rozkazów, nie dyskutować, atakować.
Rozpoznanie bojem! – Klasyczna taktyka wojskowa rodem z Układu Warszawskiego.

Posuwamy się powoli, ostrożnie, doliną, wzdłuż brązowego asfaltu i zadzieramy głowy w górę, wypatrując gołębiarzy. Ewentualnie w dół – gdyż teren może być zaminowany. Łapiemy kolejne przyczółki, czyli miejsca do zaparkowania wozu. W dole płynie strumyk. Górski potok. Wiemy, że takie niewinne, leniwe i spokojne górskie potoczki w przeszłości potrafiły – w sobie tylko znany sposób –  drążyć i kształtować skały. Pomagać Stwórcy. 

Co tu dużo gadać, jest zajebiście. Jest cudownie, pięknie, wspaniale. Asfalt wije się i kręci jak zwinna jaszczurka, która przestraszona, właśnie prysnęła w krzaki. A tak  ładnie się wylegiwała, w promieniach słońca, na wielkim głazie. Skały przybierają różne formy: a to zawieszonego nad przepaścią mostu, który może być tym jednym – za daleko, a to wielkiego hełmu zrytego szrapnelami. Inne skalne powierzchnie musiały wylewać się warstwami z gorącego, wulkanicznego kotła. Widać, jak zastygały po kolei,  tworząc przepiękne, kolorowe izolinie, niekoniecznie poziomicowe, bo przecież świat nie raz i nie dwa się przekrzywiał, stawał na głowie i nie wszystko było zrównane pod jedną kreskę.

Docieramy do tunelu, wydrążonego w środku góry. Ciemnego w środku, długiego i zakończonego okrągłym wizjerem. Jak podstawowy model lunety snajperskiej. Przykładasz jedno oko do optyki, mrużysz drugie, patrzysz w otwór, u wlotu tuby, a na końcu widzisz malutki punkcik poruszającego się, obcego pojazdu. Co robisz wtedy?
– Wstrzymaj oddech i zobacz to! – Wskazujesz palcem inny cel na dziewiątej.
Albo tamto! – Cel na jedenastej!
Albo jeszcze coś! – I masz już zamęt w głowie, bo oto gubisz prosty, wojskowy rytm i przekaz. Nie może być tak, że albo to, albo tamto! My nie jesteśmy od interpretacji. Nie potrafimy wartościować. Nie do tego nas szkolono. Oczekujemy jasnych i klarownych komunikatów z dowództwa.

– A możemy tak na chwilę zdezerterować? Rzucić to wszystko w cholerę?
– Tak jest! Na rozkaz! Odmeldowujemy się! Bez rozkazu!

– Dawaj, stajemy – przed nami pusta, przydrożna zatoczka.
I co teraz?
Schodzimy na dół! Zresztą nie ważne, zaraz coś się wymyśli.

I rzeczywiście! Staczamy się po szmulach (czyli: kamulcach – w takim tego słowa znaczeniu) wprost nad krawędź potoku. Woda jest przyjemna i chłodna, jak w każdym, bystrym, górskim cieku. I już planujemy, by się uwalić, poleżeć, nic nie robić, gdy za kolejnym krzakiem otwiera się skalna jama. Grota albo jaskinia, co za różnica? Nie mamy pojęcia. Ona wchodzi pod nitkę jezdni, a my bez zastanowienia, bez mrugnięcia okiem wchodzimy do niej. Do środka. Jaskinia wypełniona jest po części wodą, staramy się więc skakać z kamienia na kamień, co nie zawsze kończy się sukcesem, ale co będzie dla nas sukcesem?: Wyjść cało? Wyjść sucho? Wyjść mokro? Wyjść w ogóle? 
– Pieprzyć to! Najpierw trzeba wejść, aby wyjść, a potem o tym myśleć!
Taka jest kolej rzeczy. Odwieczne prawo natury.

Jaskinia oferuje wilgoć, chłód, cień, czyli ucieczkę od słonecznego upału. Ale po iluś tam metrach lub stopach, calach, czy… 
– W czym tu się wyraża odległość? – kończy się. 

I już jesteśmy po drugiej stronie. Tym razem tylko po drugiej stronie drogi, nie żadnego innego wymiaru. Krajobraz jest tu podobny, choć umożliwia szybką naukę geologii od podstaw, czyli od czasów stworzenia świata. Właśnie zdajemy sobie sprawę, że nie ma takiego sposobu, aby wszystko zobaczyć. Spenetrować dwieście kilometrów szlaków, zajrzeć w każdy zaułek, za każdy skalny wyłom. A przecież każdy widok jest inny, na dodatek uzależniony od aktualnego położenia słońca, rozświetlania jednych płaszczyzn i ukrywania w cieniu innych.
– Dziękuję wysiadam!
Przecież już wysiadłeś…
Teraz wysiadam w przenośni, odlatuję, unoszę się, lewituję, fruwam, aaaaaaa!
To ja sobie poskaczę jak kozica – Wszystkie naturalne instynkty dozwolone. Przełączają się z trybu Stand-by na Action, więc na chwilę trzeba wstrzymać pisanie, bo nie da się przecież pisać i jednocześnie fikać, brykać, latać i świrować.

(…@ la la la @…)

Spis treści