74. #HOLLYWOOD. Nooooo

Modląc się w dniu dzisiejszym o zmiłowanie, robimy wszystko, co w naszej mocy, by jakoś przetrwać. O zabawie i tańcu na razie nie ma mowy. Musimy jednak przyspieszyć, nie mamy przecież nieskończenie wiele czasu.

…In jeopardy, in jeopardy – so, where is the golden age?
In jeopardy, in jeopardy – we’re ready to turn the page
In jeopardy, in jeopardy – it’s getting so out of hand
In jeopardy, in jeopardy – I wish I could understand
Who’s in your mind, who’s in your conscience?
Part of the crime, part of the nonsense
Do what we can, pray for tomorrow
Living our lives, watching, waiting, working, playing
Singing, dancing, running as fast as we can

(fragm. In Jeopardy, Roger Hodgson, sł. Roger Hodgson)

W ten groźby czas, groźny czas – gdzie jest ten złoty wiek?
W ten groźby czas, groźny czas – przerzućmy strony brzeg.
W ten groźby czas, groźny czas – tracimy rzeczy bieg.
W ten groźby czas, groźny czas – chciałbym zrozumieć sens.
O kim wciąż myślisz, 
Masz na sumieniu?
To jest część winy, 
Część bzdurnych memów.
Rób, co w twej mocy, módl się o jutro,
Żyj, patrz i czekaj! Pracuj, baw się,
Śpiewaj, tańcz oraz biegaj – tak jak to potrafisz!

Właśnie lądujemy na Hollywood Boulevard, a dokładnie na jego najważniejszej, turystycznej części – zwanej Aleją Sławy. To taka ulica, którą można określić jedną frazą “się dzieje”. Praktycznie przez cały dzień na okrągło i to tak, że łeb pęka od nadmiaru bodźców (tak, to na pewno od tego!). 

Najważniejsze bodźce znajdują się pod stopami, lecz nie są wyczuwalne – gdyż zatopiono je w płytkach chodnika: to złote GWIAZDY: filmowe i muzyczne. 

Można zastosować dwa sposoby oglądania – albo na rympał czyli chybił trafił, albo metodologicznie, zgodnie z jakimś przewodnikiem. Zgadnijcie, którą opcję wybieramy? Najchętniej zdecydowalibyśmy się dzisiaj na trzecią, najbardziej efektywną i efektowną metodę, czyli na psa Szarika – zwiedzanie Alei Gwiazd na czterech łapach. Zapewne w tym tłumie przeróżnych dziwaków, pojebów i przebierańców nikt nie zwróciłby na nas uwagi. O dziwo pies Szarik nie ma tu swojej gwiazdy, a powinien! Skoro są gwiazdy Myszki Miki, Żaby Kermita albo potwora Godzilli, który najpierw demolował ziemię, a potem ją ratował, to dlaczego nie miałoby być gwiazdy psa, który wygrał najstraszniejszą wojnę światową?!

W każdym bądź razie posuwamy się powoli naprzód, wychwytując wzrokiem kolejne znane nam gwiazdy i gwiazdki. Przy niektórych chciałoby się uklęknąć i oddać im cześć, a nad innymi trzeba przejść dalej, aby nie splunąć. Praktycznie są tu wszyscy ważni światowej popkultury i show-biznesu… Tyle wspaniałych, znanych nazwisk, obdarzonych niezwykłymi talentami i kosmicznymi umiejętnościami. Czy nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego? Dlaczego wybrańcy są wybrańcami? Skąd u niektórych te nadludzkie dary i charyzmaty?   

Tymczasem zbliżamy się do centrum handlowo-rozrywkowego o nazwie Hollywood & Highland, które przylega do Hollywood Boulevard. Na razie obchodzimy je dookoła, wciągamy w płuca gorące powietrze… Wiele znanych historii otarło się o to miejsce, mnóstwo celebrytów mieszkało w budynku Hotelu Hollywood, z którego rozpościera się widok na Hollywood Hills ze słynnym napisem.


Ale nie jest to najsłynniejszy hotel przy głównej alei – Hollywood Boulevard. Ten najbardziej nobliwy znajduje się po drugiej stronie i nosi nazwę Hollywood Roosevelt Hotel. Został wybudowany w 1927 r., z wnętrzem w kolonialno-hiszpańskim stylu i to właśnie tam odbyła się pierwsza gala wręczenia nagród Akademii Filmowej. KIEDYŚ. 


Spacerujemy po schodach i korytarzami wielkiego budynku, który KIEDYŚ, za naszych czasów, gdy ludzie kupowali klisze fotograficzne, nosił nazwę Kodak Theatre. Lecz kiedy przestali wywoływać zdjęcia, przedsiębiorstwo Eastman Kodak stanęło na krawędzi bankructwa i nie było już w stanie utrzymać tej ekskluzywnej lokalizacji. Została ona przejęta przez specjalistów od dźwięku i OBECNIE nosi nazwę Dolby Theatre. Teraz tutaj, raz do roku, z okazji rozdania Oscarów, rozwijane są czerwone dywany. Można tu wtedy spotkać zarówno gwiazdy, których złote gwiazdki wmurowano obok – na deptaku, jak również te, które oddałyby wszystko, aby na chodnik trafić. Ale nie każdemu jest dane, nie każdy znajdzie się wśród wybranych i nie każdy trafi lub wepchnie się na afisz. 


Na szczęście uliczni sprzedawcy doskonale rozwiązują te kwestie w bardzo praktyczny sposób. Można u nich kupić tyle figurek Oscarów, ile dusza zapragnie. Dostępne są również złote literki. Wystarczy zapłacić i chociaż na chwilę ułożyć swoje nazwiska na pustych gwiazdach, które już wmurowano w trotuar, ale jeszcze czekają na nominację i przyszłego właściciela. W ten sposób każdy ma sposobność zasmakować sławy na chodniku. Tak samo, jak każdy ideał może sięgnąć bruku. 


Każdy może sobie cyknąć zdjęcie przed wejściem do TCL Chinese Theatre (który KIEDYŚ nosił nazwę Teatru Chińskiego Graumana). To jeden z przedwojennych zabytków Los Angeles, z niezwykłym wejściem, niczym do chińskiej pagody. Tu gromadzą się przebierańcy ucharakteryzowani na postaci z filmów. Można spotkać Lorda Vadera, Indianę Jonesa i Supermana, zapłacić za selfie z Marylin Monroe lub Elvisem Presleyem. Oni tu wszyscy stoją na ulicy, są obecni i żyją. Prawie jak KIEDYŚ. W środku Chińskiego Teatru znajduje się wielka sala kinowa, w której także KIEDYŚ kilkakrotnie wręczano Oscary. Ale ważniejsze niż wnętrze są znaki odciśnięte przed wejściem. Znaki czasu, znaki ludzi z minionych epok. Odbite w betonowych płytach chodnika: dłonie, stopy i autografy wielu sławnych osobistości. Tu wszystkie miejsca są już zajęte. Nie da się dołączyć. Każde miejsce KIEDYŚ ma swój koniec i swoje granice.

 

Kręcąc się w kółko, ostatecznie trafiamy na okrągły dziedziniec kompleksu Hollywood & Highland. Są tu kawiarnie, butiki, fontanny, kilkupoziomowe tarasy widokowe z panoramą na słynny znak Hollywood, no i jest coś, na czego widok Dziekciu staje jak wryty…

– Wiedziałem! Kurwa zawsze to wiedziałem! Są tu, byli tu! Ahahaha!

– Ale kto? Co?

– Anunnaki!!!

– Eeeeeee?

– Kosmici! Bogowie Sumerów. Ci którzy zeszli z nieba!


I rzeczywiście. Główną dekorację dziedzińca stanowi ogromna, biała brama w kształcie wysokiego łuku triumfalnego, którego zwieńczenie zdobią płaskorzeźby dwóch skrzydlatych, starożytnych, sumeryjskich bóstw. Tak oto trafiamy na ich ślad – tajemniczy ONI wreszcie się ujawnili. 

ci którzy zeszli z nieba - jakieś skojarzenia?

Na początku był Anu. Wysłał na naszą planetę swego potomka Enki, który założył na Ziemi bazę do eksploatacji pokładów złota. Następnie ściągnął swoich ziomków, początkowo kilkudziesięciu, potem nawet kilkuset albo i więcej. Potrzebowali robotników, więc przy okazji stworzyli człowieka – z gliny i śliny – na swój kształt i podobieństwo. Od razu obarczyli nas – ludzi – brzemieniem. Nie wiadomo, czy to za jakieś grzechy, ale od tamtego czasu jesteśmy niewolnikami pracy. Musimy zapierdalać. Tymczasem oni leżą i pachną. Dodatkowo kazali się czcić i wielbić oraz budować świątynie na swoją cześć. 

I tu kończą się jaja i zaczyna prawdziwa zagwozdka. Ponieważ takie monumentalne miejsca kultu – MY LUDZIE – zaczęliśmy budować w różnych, oddalonych od siebie, zakątkach świata. Przecież nie mieliśmy jeszcze telewizji ani messengera, nie mogliśmy przekazywać planów i wymieniać doświadczeń pomiędzy kontynentami. Dlatego pewnie to czysty przypadek, że sumeryjskie świątynie sprzed czterech tysięcy lat przypominają kształtem budowle Babilonu, meksykańskie piramidy Majów i Azteków, peruwiańskie konstrukcje Inków oraz piramidy w Sudanie i w Egipcie. 

Przypadkiem, MY LUDZIE, zaledwie w 20 lat zbudowaliśmy Wielką Piramidę Cheopsa. Postawiliśmy dwa miliony trzysta tysięcy bloków skalnych w ok. 7300 dni, czyli ok. 315 bloków dziennie. Jeden blok – co cztery i pół minuty, pracując dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez wytchnienia. A każdy z tych bloków ważył od kilku do kilkunastu ton i wszystkie idealnie dopasowaliśmy, utrzymując stałe tempo pracy, nawet na wysokości 150 metrów nad ziemią. Bo na tyle trzeba było wciągać ostatnie elementy. Czyli na wysokość warszawskiego wysokościowca Intraco II (obecnie Oxford Tower). Z tego wynika, że zawsze byliśmy wychowywani w etosie pracy – składaliśmy nasze kamienne klocki, a nasi koledzy – z innych brygad – wycinali je perfekcyjnie, z dokładnością co do centymetra, a następnie towarzysze z ekipy transportowej błyskawicznie dostarczali te megatony na plac budowy. Jedni uzależnieni od drugich, w ramach dobrej, solidnej roboty. Ja zdanżam to i pan zdanża… prePana. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przestoje, w poczuciu obywatelskiego obowiązku, ku chwale Najjaśniejszego Słonecznego! 


Również przypadkiem wymyśliliśmy pismo klinowe, zapisaliśmy wiele tysięcy kamiennych tabliczek, które zostały odnalezione i rozszyfrowane. I tak na przykład przez przypadek sumeryjskie słowo An oznaczało niebo, a Anunnaki – tych, którzy stamtąd przyszli. Bo przypadkiem przechodzili. 


Przypadkowym przypadkiem, różne pisemne podania i starożytne historie z odległych od siebie zakątków świata, mają podobne treści i można wypunktować wiele analogii.

Takim samym przypadkiem, wizerunki tych kosmicznych postaci, odnalezione w różnych lokalizacjach – są dziwnie podobne do siebie: czy to w formie wielkich figur, rzeźb lub rysunków –  choćby w starożytnych Tebach albo w różnych lokalizacjach w Afryce.


Przyznajmy jeszcze, że MY – LUDZIE – byliśmy wtedy bardzo prymitywnymi typami. Nie mieliśmy ani wyrafinowanych narzędzi, ani technologii. A zbudowaliśmy konstrukcje większe i bardziej zaawansowane niż Golden Gate Bridge i Tama Hoovera razem wzięte. Oczywiście przypadkiem. 


Czyż niezbyt wiele tych dziwnych koniunkcji? Dla własnej, naiwnej spokojności, aby zatuszować temat niewyjaśnionych, lecz powiązanych przypadków, nazwijmy ich zapętlenie – konspiracyjną teorią dziejów. CO BYŁO DO UDOWODNIENIA.

– W ten sposób możemy już stygmatyzować każdego, kto próbuje drążyć temat.

– Tak, to stara metoda. Każdemu, kto myśli inaczej, należy przylepić łatkę wariata i sprawa załatwiona.   

– A co z tymi Anunnaki?

– Pokłócili się. Tak samo jak bogowie z innych mitologii. Przypadkiem.

– MY LUDZIE zostaliśmy stworzeni na ich podobieństwo… 

– A oni zostawili po sobie potomstwo. Rozsiali geny. Obdarowali wybrańców.

– Czujesz coś w pamięci genetycznej? Albo w kościach? Jakąś wyjątkowość?

– Mamy więc gotowy scenariusz! Gdzie są te studia filmowe? 

– Ruszamy!

Po dłuższej chwili przeznaczonej na zmianę podkładu muzycznego w samochodowym odtwarzaczu…

– Jak myślisz, dlaczego objawili się nam właśnie teraz?

– Być może chcą zwrócić naszą uwagę? Przecież większość z tych milionów ludzi odwiedzających okolice Alei Gwiazd spojrzy tylko w górę beznamiętnym wzrokiem, odnotuje istnienie komicznej konstrukcji, przypominającej łuk triumfalny lub hujwieco, popatrzy na te dwie białe kolumny po bokach, dźwigające ogromne, siedzące sylwetki słoni i pomyśli sobie po amerykańsku… Bullshit! A jeśli będzie turystą z Polski… Ale kicz! Rzadko kto będzie szukał drugiego dna.

– A może ONI chcą wystawić na próbę naszą równowagę emocjonalną? Chcą nas sprawdzić, nim zostaniemy wpuszczeni na wyższy poziom? 

– Jak na kolejny level w grze o życie?

– Bylibyśmy naiwni sądząc, że to są sprawy bez znaczenia. Że są to tylko przypadkowe przypadki. Myślę, że istnieje jakaś delikatna, niezwykle cienka nić, łącząca to wszystko, co się tu dzieje. Jakiś subtelny, ledwo wyczuwalny związek.

– I może powiesz, że właśnie usłyszałeś głosy?

– To kwestia pewnej wrażliwości, dostrzegania spraw ledwo widocznych.

– Albo postępującego obłędu!? Ta jednostka chorobowa ma nawet swoją nazwę – apofenia…

– Kolejna na “A”?! Popatrz jak to się wszystko łączy… 


Wjeżdżamy na autostradę 101 – tę samą drogę, której numer ciągnie się za nami od początku i kierujemy się na nowy cel – napis Hollywood. Administracyjnie znajduje się on poza Hollywood, na terenie Hollywood Hills. O ile centrum miasta leży nisko, na poziomie morza, to teraz trafiamy na mocno pofałdowany, częściowo zalesiony teren. Oczywiście znany z wielu filmów. 


Napis widoczny był z daleka, ale teraz ukrył się za którymś z pagórków, nie wiadomo gdzie. Nie ma nigdzie znaku kierującego na ten znak. Czyli zgodnie z naszymi zasadami – trzeba  obserwować inne znaki. 


Zjeżdżamy więc z trasy szybkiego ruchu i nurkujemy wśród wzgórz Hollywoodu. Niestety okazuje się, że nie tylko my wpadamy na taki pomysł, gdyż ciągnie tu sznur samochodów, a znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Tak samo, jak odnalezienie wśród wąskich uliczek, tej właściwej prowadzącej do słynnego symbolu. Zostawiamy auto w jedynym możliwym miejscu, nawet jeśli trzeba będzie iść kawał drogi pieszo – nie ma co ryzykować parkowania gdzieś na chybił trafił, przy wszechobecnych znakach zakazu, gdyż kręci się tu sporo patroli. Przecież jest to dość bogata okolica. Może nawet NAJbogatsza w całym USA? A już wiemy, że tutejsza policja nie ma naszego poczucia humoru i nie czuje słowiańskiej fantazji. 


Trzeba dojść do jakiegoś szczytu aby ustalić lokalizację i sprawdzić widoki. Zazwyczaj – będąc na szczycie – widzi się szerzej i lepiej. Po prawej stronie wzniesienia widać panoramę Los Angeles i dzielnicę Hollywood. Z tego punktu jest niezwykle oddalona. To dosyć dziwne, gdyż będąc tam na dole, Wzgórza Hollywood wydawały się być jak na wyciągnięcie ręki. Jakże to złudne i prawdziwe. Niejednemu się tak wydawało. 


Tymczasem po lewej stronie, na kolejnym wzniesieniu, od 100 lat przyczepione są słynne litery. Początkowo napis był dłuższy i brzmiał HOLLYWOODLAND. Później się skrócił, trochę podniszczał, potem stał się całkiem sławny, a teraz ściągnął nas. 


Znajdujemy jakąś ścieżkę przez wyschnięte od upału chaszcze i nawet wpadamy na pomysł by pójść w tamtym kierunku. 

Idziemy… Idziemy… Idziemy… i nadal idziemy… A ten cholerny symbol bajecznego świata – tego Amerykańskiego Snu – wcale się nie przybliża. 

– Wiedziałem, że tak będzie…

– Czyli co? Zawracamy?! Mamy aparat z zoomem, zaraz ów znak ściągniemy do siebie.

– Racja! W dupie z nim, to nie nasz świat. Nie nasza bajka.


Okazało się później, że była to jedyna słuszna decyzja. Dostęp do słynnych liter jest zagrodzony, nie można sobie – ot tak – wsunąć się pod napis. Jedyna opcja to wejście na szczyt ponad literami, aby zobaczyć ich górne krawędzie. Ewentualnie można wdrapać się na inne wzgórze – położone vis a vis – i stamtąd cyknąć bardziej zbliżoną fotkę. Obie opcje to strata przynajmniej dwóch godzin. A na takie straty to my – już tradycyjnie – pozwolić sobie nie możemy. Podsumowując: napis Hollywood przyciąga ludzi z daleka, ale z bliska to zwykła wydmuszka. 


Za to widoki z góry są nieprzeciętne. Wiecie już, że lubimy przestrzeń. Tu ją czuć z każdej strony i z każdego kierunku. Wybieramy więc do eksploracji inny, przeciwny azymut.


To oczywiste, że na Hollywood Hills można spędzić cały dzień, łażąc po nasłonecznionych wzniesieniach. Musimy jednak trochę przyspieszyć i wcisnąć klawisz szybkiego przewijania do przodu. Używamy więc samochodu i oto już jesteśmy na kolejnym szczycie, gdzie wyrasta przed nami wielki kompleks białych zabudowań z trzema kulistymi czapami dachów, co z daleka przypomina arabski pałac. Większa kopuła umieszczona jest centralnie na środku, natomiast dwie mniejsze, symetrycznie –  na bocznych wieżyczkach. Dodatkowo całość otoczona jest zadbaną zielenią. Na trawnikach wylegują się grupki ludzi, inni podziwiają panoramę, niektórzy strzelają sobie selfie z popiersiem Jamesa Deana, a jeszcze inni stoją w kilometrowej kolejce do wejścia do środka planetarium. Albowiem znajdujemy się w Griffith Observatory!


Okolica jest popularna i znana jako tło wielu filmów. Najczęściej tych amerykańskich, gdyż studia filmowe Hollywood położone są całkiem blisko, co ułatwia logistykę planu filmowego. Pierwszym filmem, który nakręcono na terenie obserwatorium był
Buntownik Bez Powodu – z Jamesem Deanem, stąd okolicznościowy cokolik z podobizną aktora. Artysta, który wykonał to popiersie rozpoczął pracę nad rzeźbą akurat tego dnia, kiedy James Dean zginął w wypadku samochodowym. 


Griffith Observatory nie stanowi dla nas
novum. Dowiedzieliśmy się o jego istnieniu z kaset video w systemie VHS, przegrywanych piracko pomiędzy kolegami, w głębokich latach 80-tych. Już wtedy podświadomie połączyliśmy lokalizację w Los Angeles z istnieniem innego wymiaru. Zasadniczo, w tamtych mrocznych, wspaniałych czasach, prawdopodobnie tylko trzy zagraniczne filmy zrobiły na nas tak piorunujące wrażenie, że uwierzyliśmy w ich przekaz – jak w prawdę objawioną. To właśnie one w pewnym sensie ukształtowały naszą percepcję i udowodniły, że podróż w czasie i przestrzeni jest możliwa, a różne rzeczywistości potrafią się przenikać i nakładać. 


Pierwszym z filmów był
Nieśmiertelny (Highlander) – lecz ten stanowi tło do innej, szkocko-nowojorskiej opowieści. 


Drugim był
Łowca Androidów (Bladerunner) i ten idealnie wpasowuje się w naszą retorykę. Akcja tego mrocznego, futurystycznego filmu nakręconego w 1982 r. – z główną rolą Harrisona Forda – toczy się w dalekiej przyszłości… w Los Angeles roku 2019. Czujecie? I my właśnie tu i teraz jesteśmy. Przypadkiem! 


A trzecim obrazem – równie bombastycznym – był tzw.
Elektroniczny Morderca czyli Terminator. 


Wszystkim tym filmom stary system cenzury PeeReL próbował nadać inne, dziwne nazwy, jakby chciał odwrócić naszą uwagę od drzemiącego w nich emocjonalnego ładunku nuklearnego. Nie udało się! Rozpracowaliśmy ich mierne sztuczki i przy okazji nauczyliśmy się je przesiewać, jak oddzielać ziarno od plew: prawdę od propagandy. 


Wszystkie te filmy doczekały się co prawda kontynuacji, lecz ze względu na poziom żenady tych kolejnych części – lub nieodpowiedni poziom emocji – nigdy nie będziemy się do nich odnosić. 


It can be only one! – Nieśmiertelny może być tylko jeden! Rutgera Hauera w roli Androida nie da się zastąpić. Tak samo, jak złego Schwarzeneggera – liczy się tylko ten! 


Ale skoncentrujmy się na Terminatorze, który jednoczy miejsce, czas i akcję. Akcja toczy się tu, w Los Angeles. W czasie roku 2029, ale także w naszym, orwellowskim roku 1984. Przypomnijmy, że akcja zaczyna się wartko, gdy ponad Hollywood Hills dochodzi do niespodziewanych błysków, choć prognoza pogody nie zapowiadała żadnych anomalii. Ale my wiemy swoje:

Viene la tormenta! – nadciąga burza! 

To kultowe zdanie, które pada w przedostaniej scenie filmu – perfekcyjnie spina klamrą całą fabułę, bowiem wśród wyładowań atmosferycznych, na tarasie widokowym Obserwatorium Griffitha, materializuje się kosmiczno-plazmatyczna kula, który spada  właśnie z innego wymiaru. To android – model T-101, czyli Terminator Arnold Schwarzenegger. 101 – jak numer drogi. Zanim T-101 przystąpi do dewastacji naszego świata i polowania na wybrane ofiary, staje przy betonowej barierce – w pełnej krasie kulturystycznego Mistera Universum. Skanuje teren i patrzy na iskrzące się światła Miasta Aniołów – stojąc dokładnie  w tym miejscu, gdzie my stoimy teraz. 


A że amerykańskie sny czasem się spełniają i zapętlają w całkiem przewrotnej konstelacji, to jakiś czas później – ten sam Terminator, już jako dobry Arnold Schwarzenegger – zostanie gubernatorem całego Stanu Kalifornia. 

– Widocznie nie tylko my – ślepo uwierzyliśmy w filmy – co daje niejako nadzieję, że nie jest z nami jeszcze tak najgorzej. Albo: nie tylko z nami.


Pamiętajcie! Jeśli akcja jakiegoś filmu toczy się w Los Angeles i na przykład widzicie parę, która chce sobie pofiglować w aucie, na tle ładnej scenerii – czyli rozświetlonej metropolii – to prawdopodobnie – sceny kręcone są gdzieś tutaj. A jeśli w innym filmie – jacyś kalifornijscy mafiozi chcą spuścić kolesia w czeluść przepaści, ukryć ciało w suchych zaroślach, gdzie nikt nigdy nie znajdzie delikwenta – to z dużym prawdopodobieństwem dramat rozegra się właśnie na tych wzgórzach. 


Na dodatek życie często pisze swoje własne scenariusze, do których później odwołują się twórcy filmowi. Czasem jedno i drugie jest nierozerwalnie powiązane. Nazywamy to wtedy okrutnym chichotem losu. Zwłaszcza, gdy los tworzy dramatyczny scenariusz i reżyseruje krwawe sceny dla kogoś, kto sam zajmuje się kręceniem filmów z dreszczykiem – jak Roman Polański. Z tarasów obserwatorium można ogarnąć wzrokiem obszar, gdzie spustoszeń dokonała banda Charlesa MANSONA. Kierując wzrok w stronę Beverly Hills trafiamy na miejsce, gdzie w dniu 9 sierpnia 1969 r., w willi przy 10050 Cielo Drive, w dość drastycznych okolicznościach, zamordowana została żona POLAŃSKIEGO – ciężarna aktorka Sharon Tate, wraz z jej gośćmi. Patrząc natomiast w drugą stronę, w kierunku centrum, całkiem niedaleko, znajduje się kolejna piękna willa – przy 3311 Waverly Drive, gdzie następnej nocy, ta sama banda – rozzuchwalona poprzednim występkiem – tym razem już w obecności samego herszta –  zrealizowała rytualny mord na przypadkowo wybranym małżeństwie LaBianca, w ramach chorego planu Helter Skelter. Pani LaBianca, która poślubiła amerykańskiego biznesmena, miała na imię ROSEMARY. Hmmm? Znane imię? No to zapętlamy… 


Postać Charlesa Mansona już wcześniej pojawiła się na naszej trasie. Przypadkiem więc podróżujemy jego śladem… najpierw więzienia stanowe w San Francisco, potem w Bakersfield… a może trafimy na coś jeszcze? 


Manson już od dawna przygotowywał się do spektakularnej akcji, zbierał hipisów w Death Valley, przekształcając sektę Rodzina, w grupę hipnotycznie oddanych, gotowych na wszystko, zwyrodnialców. Planował spektakularną akcję skierowaną przeciwko kolorowemu, bogatemu, kalifornijskiemu establiszmentowi. Można zaryzykować twierdzenie, że był jednym z ojców tego, co dziś nazywamy terroryzmem. W jakim celu? By szerzyć chaos, zniszczenie, zamieszanie, brak kontroli, dewastację wartości – HELTER SKELTER. 


I wszystkie te treści – wyczytał ponoć – z piłujących dźwięków gitary The Beatles, z utworu Helter Skelter, ze słynnego Białego Albumu, wydanego w 1968 r. Właśnie tam, w tych nutach, znalazł apoteozę pojebanych teorii. To był jego wyzwalacz. Spust czyli CYNGIEL.

– Czy muzyka może być inspirująca? 

– MOŻE! 


A przecież lider The Beatles, John LENNON, postrzegany był jako pacyfista i orędownik pokoju. Gdzie więc to destrukcyjne, zabójcze przesłanie? Kolejny złośliwy chichot losu? A może nieprzypadkowy przypadek? Prędzej kolejne ZAPĘTLENIE.


Sam Lennon, też przecież został zamordowany w 1980 roku, na przeciwległym wybrzeżu USA – w Nowym Jorku – na skraju Central Parku, obok skweru nazwanego później Strawberry Fields, co samo w sobie stanowi kwintesencję przypadkowości: kule dosięgły LENNONA przed domem, w którym Roman POLAŃSKI w 1968 r. nakręcił słynny thriller Dziecko ROSEMARY. 


Tak oto życie napisało scenariusz, w którym połączyło Mansona, Polańskiego, Lennona, Rosemary, Helter Skelter, hipisów, Kalifornię i Nowy Jork i na końcu… NAS. Zapętliło w różnych wymiarach, w różnych czasach, lecz w jednym miejscu. W USA, na Planecie Ziemia. 


Chociaż zmieniają się pionki na planszy, to historia zawsze się powtarza. Podobno dobro wraca. A zło? Czy też zatacza kręgi? 


Obserwatorium Griffitha to NAJchętniej odwiedzany tego typu obiekt na świecie. Być może dlatego, że wstęp do planetarium jest bezpłatny. Z marszu daje się wejść do głównego budynku, gdzie przygotowano wiele multimedialnych prezentacji i wystaw poświęconych naszej galaktyce. 


W bocznych wieżyczkach umieszczono zabytkowy teleskop marki Zeiss do obserwacji Układu Słonecznego oraz drugi, specjalny teleskop słoneczny. Aby jednak dostąpić zaszczytu krótkiego oglądania nieba trzeba odstać kilka godzin w kolejce. Odpuszczamy sobie z oczywistych względów. Nie musimy przecież wyglądać znaków w poszukiwaniu obcych, skoro ich obecność poczuliśmy chwilę wcześniej, w centrum Hollywood. Ponadto i tak, cały czas, sami chodzimy z głowami w gwiazdach.


Nie tylko obserwatorium, ale również znajdujący się poniżej park noszą nazwę “Griffith” – oba miejsce są niezwykle, wręcz kosmicznie atrakcyjne i oferują niebanalne widoki. Gdyby ktoś jednak myślał, że ma to coś wspólnego z całkiem sprawną aktorką Melanie Griffith – to tak nie jest. Tu chodzi o inne zapętlenie. Oba miejsca wzięły nazwę od nazwiska milionera i filantropa Griffitha Jenkinsa Griffitha, żyjącego w Kalifornii na przełomie XIX i XX wieku, który dorobił się niebotycznej fortuny, działając w przemyśle wydobywczym i w nieruchomościach. Griffith chciał pozostawić w Los Angeles jakąś pamiątkę po sobie, więc w 1896 r. podarował miastu swoją rozległą posiadłość – obecnie Griffith Park. Tak się złożyło, iż pan milioner – podobno przypadkiem – w 1903 r. postrzelił  z pistoletu swoją żonę… w oko! Ta jednak cudownie przeżyła, co doprowadziło do procesu i skazania Griffitha na 2 lata odsiadki. Gdzie? Oczywiście w więzieniu stanowym St. Quentin w San Francisco! Ponadto okazało się, że pan biznesmen był alkoholikiem (nie mylić z alkoholofilem). Po wyjściu z więzienia ponownie chciał podarować coś miastu, lecz wtedy był już na cenzurowanym. Wszak wyszły na jaw jego ciemne sprawki. Radni nie przyjęli kolejnej donacji, być może unieśli się honorem, że pieniądze od kryminalisty jednak mogą śmierdzieć. Mimo to Griffith się uparł i przechytrzył radnych. Przedwcześnie zmarł w wyniku marskości pewnego organu, ale w testamencie zapisał większość majątku właśnie miastu. Nie sposób było odmówić ostatniej woli, nie było na kogo się obrażać. Za przekazane środki zbudowano Obserwatorium Astronomiczne, a także Teatr Grecki, gdzie organizowane są różne występy. 


Koło teatru nie udało się znaleźć wolnego parkingu, więc jedziemy dalej. Mamy jeszcze chwilę, aby pokręcić się po pagórkowatych terenach. Następny, przypadkowy stop, to Mulholland Drive – czyli nazwa poskręcanej uliczki i tytuł znanego, jeszcze bardziej pokręconego filmu. Wśród wyschniętych chaszczy wspinamy się na szczyt, przy Runyon Canyon. To jedno z najwyżej położonych miejsc w okolicy. Stojąc na samej górze, na odartej z roślinności skale, obejmując wzrokiem krainą snów, łapiemy nici powiązań z filmami Lyncha i Tarantino. 


Widać stąd dziesiątki ogromnych, luksusowych rezydencji, setki willi, wkomponowanych w wymuskane ogródki, strzelającymi w górę wysokimi tyczkami palm i mrugającymi błękitnymi oczkami basenów, które mienią się w słońcu, niczym szlachetne topazy. Oprócz ultranowoczesnych projektów przeważają jednak hacjendy w kolonialnym, meksykańskim stylu. Niektóre zostały pokryte patyną czasu, ale nadal wyglądają nobliwie i pasują do klimatu. Nie wszystkie posiadłości promienieją luksusem – niektóre są tu niejako na doczepkę, byle się wpasować do kawałka wyschniętego zbocza. Albowiem na wzgórzach Hollywood panują dość proste i czytelne zasady:


1) Reguła ważności  – im jesteś wyżej, tym jesteś wyżej. Czyli hipsometria hierarchiczna mierzona w skali American Dream. 


2) Reguła obecności – nieważne jak, grunt by się doczepić. Jak z przysłowiowym gównem, co się przykleiło do burty statku i płynie.


Na Hollywood Hills brakuje za to typowej, tekturowej amerykańskiej zabudowy i wszędobylskich szkieletowych konstrukcji pokrytych sidingiem. BRAKUJE?

 


Momentami, zza kolejnych zakrętów, pomiędzy wzniesieniami – miga jakby na pożegnanie – biały napis HOLLYWOOD. Aż dziwne, że na wolnej przestrzeni wzgórza nikt nie próbował dla żartu doczepić jakiś dodatkowych liter, np. MEMENTO MORI. 


Niektórzy sławni mieszkańcy oznaczają swoje rezydencje na mapie, inni skrzętnie ukrywają tożsamość, chowając się za murami prywatności. Ale jedni i drudzy korzystają z ochrony krążących po okolicy patroli, by TAMTA historia się nie powtórzyła.


Lecz okolica ściąga wścibskich paparazzi i wielbicieli blichtru. Teren jest na tyle rozległy i zróżnicowany, pocięty przez wąwozy i kaniony, że trzeba by spędzić wiele dni, aby obejść wszystkie parcele, szlaki i ścieżki oraz całe kilometry krętych uliczek. Nie ma to, jak zajrzeć ciekawskim obiektywem na luksusowe podwórka, by chociaż przez chwilę pławić się w czyimś luksusie lub ogrzać się w blasku światła sław. 


Choć dość często zdarzają się przypadki, że komuś nowemu udaje się przeniknąć z zewnątrz do tego lukrowanego świata. Wskoczyć do ich filmu i na jakiś czas w nim zostać. Stworzono nawet takie tajne i skrótowe przejścia do świata gwiazd. Portale, przenoszące w tamten wymiar. Jeden z nich, chyba NAJsłynniejszy, funkcjonował kawałek stąd, pod adresem 10236 Charing Cross Road. – Ot! taka królicza norka dla wtajemniczonych.


Zwykli turyści, którzy nie są aż tak zdesperowani i nakręceni żądzą sławy, mogą skorzystać z lokalnych wycieczek Hollywood Tours. Miejscowi przewodnicy najlepiej wiedzą: co zobaczyć, gdzie ucho przyłożyć, jakie plotki powtórzyć i jakie newsy aktualnie krążą po okolicy, zanim trafią na okładki kolorowych szmatławców. 


Jadąc za taką wycieczką stajemy na nasłonecznionym wzniesieniu, dokąd zwabiły nas kolorowe kwiaty opuncji, kaktusów, które wyjątkowo bujnie rozłożyły się kłującymi, zielonymi plackami. Pod nami rozpościera się dość znajomy widok, widok znajomy ten – to miasteczko Burbank, wchodzące w skład hrabstwa Los Angeles. Główna centrala fabryki snów. Są tu wszystkie studia filmowe Universal, CBS, NBC, Warner Bros., Disney, Cartoon Network i inne.

Niestety o mały włos mijamy się z premierą filmu o znamiennym tytule “Dawno temu w Hollywood”. Mogło być jeszcze bardziej epicko a la Tarantino, ale i tak nie możemy narzekać. Oglądamy przecież plany filmowe w naturze, obejmujemy wzrokiem scenografię, a ścieżkę dźwiękową też potrafimy sobie zorganizować. I na dodatek nasz film kręci się dalej…

Spis treści