107. #W poszukiwaniu Peek a Boo

– No! Jesteśmy! Mapka nie kłamie. Jest gdzie zaparkować, więc weźmy co potrzeba i ruszamy.
– Myślisz, że to ta ścieżka? 
Innej nie widać. Ale stoi tablica informacyjna z mapą, to się zorientuję. – Idziesz się zorientować.
OK, ja poczekam! – Czekam.
Słuchaj, tam są dokładnie rozpisane odległości. Do przejścia mamy jakieś półtorej mili. 
Czyli około dwa i pół kilometra w jedną stronę. To do południa uwiniemy się w tę i z powrotem. Zanim zacznie na maksa przypiekać. Co bierzemy na drogę?
To krótki odcinek, weźmy po jednej wodzie, powinno wystarczyć. Jakby co, to chyba będzie tam jakiś kiosk, albo strumyk. Pisali, że to znane miejsce. 
OK! Idziemy! Szkoda czasu na gadanie.
Fajna ścieżka, sporo krzaczków…
Lepiej chodź drogą, więcej piachu, ale przynajmniej nie wleziesz na grzechotnika lub inne cholerstwo.
Zrobię fotki – ładne jukki! Pięknie kwitną, u nas ludzie hodują je w ogródkach, a tutaj na dziko w naturze. A tam jakie żółte kaktusy!
Popatrz, tabliczka – głęboki piach! Pewnie po to, żeby ktoś samochodem nie wjeżdżał?
A kto by tu się pchał, chyba jakiś debil?
Kurcze, jakie exxxtra widoki, uwielbiam takie panoramy! Sto kilometrów płaskiej  pustki schodzącej w dół! I kompletnie nic! Jak myślisz gdzie ten kanion? Tam gdzie te góry?
Nie, no skąd! To ma być blisko. Półtorej mili – pisali. Oooo! zając, zając – złap szaraka zoomem!
Hmmm, wiesz co? Bo idziemy już chyba 60 minut i to całkiem żwawo, a jak się znam na geografii, to człowiek spaceruje z szybkością ok. 5-6 km na godzinę. Czyli nawet przy złych wiatrach powinniśmy już dojść. Żadnych turystów też jakoś nie widać? Dziwne…
Spokojnie, oni się tłoczą od głównego wejścia. Są ślady quada, więc ktoś tu był.
Kiedyś na pewno. Na Księżycu też znajdziesz ślady opon. Też ktoś kiedyś był. 
Ten czerwony piach tutaj bardziej przypomina mi Mars. 
Przekonałeś mnie. Dobra, idziemy dalej. – Prawie mnie przekonałeś, bo z tyłu głowy zaczyna pulsować czerwona lampka, taka z sondy marsjańskiej.
Idziemy…
Idziesz…
Idę…

Skąd się wzięły te wydmy?
No właśnie, z daleka była tu płaska pustka – Tymczasem droga zamieniła się z równej na górzystą. A za jedną górką druga. A za drugą trzecia itd.
Wiesz co? Ja podzieliłem sobie butelkę wody na zakładany czas do celu. Powinniśmy już dawno tam być. Dość oszczędnie moczyłem usta, a pół butelki już nie mam. 
Sam nie wiem, ale to musi gdzieś tu być.
Jesteśmy teraz na szczycie wydmy. Mamy w miarę rozległą perspektywę. Czy widzisz w zasięgu… powiedzmy 5 kilometrów… coś co wskazuje na obecność kanionu? 
Na razie nic nie widzę. Ale Grand Canyonu też nie widzieliśmy, dopóki nie zatrzymałeś się na jego krawędzi.
O ile znam się na geografii – sorry, że się powtarzam – to kanion kojarzy mi się z jakimiś skałami, urwiskiem, dziurą w ziemi lub jakimiś innymi, odznaczającymi się elementami. Czy widzisz coś takiego?
Na razie nic nie widzę – Też się powtarzasz.
Ukształtowanie terenu rzeczywiście schodzi coraz niżej, ale najniższy punkt oddalony jest stąd o wiele kilometrów i rzeczywiście, być może, płynie tam jakaś woda. Wiemy przecież, że jeśli ma być kanion, to musi tam płynąć rzeka albo przynajmniej potok. Rzeki płyną zazwyczaj w najniższym, widocznym punkcie terenu. Czy mówię logicznie?
(…)
Zauważ, że my poruszamy się teraz równolegle do tego najniższego pasma. Ale gdybyśmy chcieli tam dojść, to sorry, nie dzisiaj. Zobacz ile przeszliśmy…
No nawet już nawet nie widać…
Właśnie! …A zobacz, jak tam jest jeszcze daleko. I tam dopiero zaczynają się prawdziwe chaszcze. Tu było w miarę równo i przejrzyście – tam musielibyśmy się przedzierać przez krzaczory i niepewny grunt.
Kurwa.
Drugi odznaczający się element, to te skały przed nami, z lewej. Ale wtedy zaczęlibyśmy zataczać łuk. Czy to mogą być TE skały? Może i tak. Z tym, że do nich mamy na oko 6-7 km.
To ja już nie wiem gdzie jesteśmy.
Masz tę ulotkę?
Nie, została w samochodzie.
Aha, a przypominasz sobie ten plan na tablicy?
Wydaje mi się, że tak, ale już zgłupiałem, no bo to powinno być tutaj, nawet dużo wcześniej. A może jeszcze kawałek dalej?
No dobrze, zaryzykujmy przejście na kolejną wydmę, idąc w tym samym kierunku, czyli w dół. Może stamtąd będzie coś widać.
OK.
Ale umówmy się, że jeśli stamtąd nic nie zobaczymy, to wracamy. CHOĆBY SKAŁY SRAŁY. Dobrze? Umawiamy się tak? – Czerwona lampka świeci coraz intensywniej.
Chodźmy i zobaczymy.

Po kilku kolejnych minutach nogi robią się cholernie ciężkie – nie tylko dlatego, że idziemy góra-dół, góra-dół, chociaż teren finalnie się obniża – to jeszcze musimy brnąć w głębokim, sypkim piachu.
– Jesteśmy w umówionym miejscu. Widzisz coś?
Nie.
Spróbuj włączyć telefon, może lokalizacja zadziała?
Próbowałem, zostało mało baterii, a lokalizacja wariuje. Kropka pośrodku białej plamy. Ani kierunku, ani nic. Wyłączyłem.
No to wracamy?
Chyba tak. – Chyba powoli się przełamujesz. – Wiesz co? Chyba mam udar. Nie wiem gdzie jesteśmy. – Chyba masz udar. Coś kiedyś mówiłeś, że nie lubisz takiego ostrego słońca. Bo ja, na przykład wręcz nie znoszę!

– Dobra, spadamy stąd Dziekciu, nie ma co. – W tym momencie odwracamy się na pięcie, a napięcie sięga zenitu.

– Ja pierdolę!
– Ja też!
Widzisz to co ja? He?
Eh? ta góra? – O ile do tej pory szliśmy w miarę powoli, bo teren był falisty – ale jednak prowadził coraz niżej… to po zwrocie, w tył mamy przed sobą jedną, wielką, złoto-czerwoną, piaszczystą górę. A nad nią: jedną, wielką, złoto-czerwoną, słoneczną kulę. Po zrobieniu zaledwie kilku kroków – nagle zaczyna  kręcić się w głowie, nogi odmawiają posłuszeństwa, język staje kołkiem.

POWER-OFF. 
KONIEC SZLAKU.

Obecnie stanowimy jeszcze bardziej zgrany i uzupełniający się duet:

  • Ty, pod wpływem słońca, wpadłeś w panikę, ale masz jeszcze trochę sił fizycznych…
  • Ja, pod wpływem słońca, nie mam siły, ale zachowuję resztki racjonalnego myślenia. 

– Słuchaj, tędy nie podejdziemy, nie ma takiej opcji. 
Ale ten Kanion musi tu gdzieś być, jestem tego pewny! Jeszcze go poszukajmy! – coraz bardziej bredzisz w malignie, chociaż to ja mam gorączkę. Czyżby przemówił do Ciebie jakiś wyimaginowany bóg słońca? Horus? Ten z okładki Eye in The Sky, The Alan Parsons Project? Czy bardziej ten z płyty Vision Thing Sisters of Mercy? Zachowujesz się jak jakiś pieprzony, Słoneczny Dyktator, których kilku już przeżyliśmy i próbujesz głupio rozkazywać. Trzeba jak najszybciej obalić dyktatorskie zapędy i ostatecznie zarządzić odwrót. 

– POSŁUCHAJ UWAŻNIE i SPÓJRZ NA MNIE: szliśmy po łuku, więc musimy zaryzykować i wracać skrótem, czyli po cięciwie. To znaczy na skuśkę! 
– Ale to też jest pod górę!
Tak, ale teren wygląda na bardziej utwardzony i co jakiś czas widać drzewka. Można się schować w cieniu i co chwilę odpoczywać. Ponadto cięciwa jest zawsze krótsza niż ramię łuku. LOGICZNE? Wspinamy się!

“Normalnie nienormalni… głupi i głupszy w podróży! Jeden znalazł ulotkę, nawet jej nie zabrał i na jej podstawie rzucił na szalę coś ciężkiego, wyciągnął gruby kaliber. I teraz łazi po krzakach i szuka Kanionu, bo ‘gdzieś tu musi być’, jakby kanion był jakąś cholerną szpilką w stogu siana. A drugi nie sprawdził, zabrał małą butelkę wody na pustynię i polazł z gorączką…. Szkoda gadać!” – WIEMY KTO TAK POWIE! 

ALE NIE MY! Bo w zgranym duecie nikt się nie skarży, nie narzeka, nie płacze. I w zgranym duecie nie ma konfidentów. Możemy się tylko z siebie śmiać. Baranim głosem, ale zawsze śmiać. Co nam pozostaje?

Przez pierwszy odcinek wydmy wdrapujemy się na czworaka, bez butów. I tak już dawno pełne były piachu, który obcierał stopy. Łapiemy się źdźbeł trawy, a pokonanie kilkunastu metrów traktujemy jako sukces. Okupiony wypiciem kolejnych łyków z opróżnionej do połowy butelki. Lecz przynajmniej teraz – znajdujemy się wśród krzaków, które choć na chwilę litują się zbawiennym cieniem – pod warunkiem, że wczołgujesz się tam w pozycji horyzontalnej. Ale przecież trudno tak zostać na dłużej. A jeszcze trudniej poruszać się naprzód.

Jeszcze kilkanaście takich żabich skoków i zdobywamy kolejny przyczółek. Zieloną oazę. Piniowy lasek, który wyrósł przed nami nie wiadomo skąd. 

– Tu jest całkiem przyjemnie! – Wysokie drzewa porastają spory pas ziemi i zapewniają życiodajny cień. Niestety, po prawej stronie sosno-podobnego zagajnika, piętrzy się długi – wysoki na około 30 metrów – wał ziemi, który może wskazywać, że za nim coś jest…

– Tam musi być Kanion!!! – krzyczysz!
– Dziekciu, uspokój się. Obiecaliśmy już sobie!
Ale na pewno tam jest kanion – za tą górką! Damy radę, pociągnę Cię!
Robię to tylko dla ciebie – Sam nie wiem, jakie licho mnie kusi. Może ta sama ciekawość, która zabiła kotka?
Dawaj, To ostatnia górka! A jeśli za nią jest strumień?
Włazimy.
Włazisz.
Włażę. 
No i co?

Za górką nie ma nic. Oprócz piachu i niezbadanej przestrzeni oraz nieprzebranych chaszczy. 

Ponownie koniec szlaku. Koniec ulicy Alternatywy. Po raz który? Czwarty?

Z nowej pozycji – na szczycie ziemnego, wysokiego wału – lepiej widać horyzont. A przed nim kolejne, tym razem skaliste, wzniesienia….

– Może tam jest ten jebany, mityczny Kanion? To zaledwie jakieś 8-10 km stąd!
Nic nie rozumiem. Przecież była ulotka, widziałem zdjęcia, w Internecie też pokazywali!
Może to były zdjęcia z innego miejsca? Przecież Czerwony Kanion jest dość długi. Albo były to zdjęcia zmanipulowane, wyrwane np. z najpiękniejszego Kanionu Antylopy i dla zmyły oznaczone tutaj. Zdjęcie raz wrzucone do sieci zostaje na amen. Będzie powielane przez setki serwisów i serwerów i już nikt się nie dowie, co było naprawdę, a co jest fałszywe i zmontowane. Nikt nic nie zdementuje. Nie wiadomo co jest autentyczne przy takiej masie fekaliów i  dezinformacji. Za dużo tego.
Ale…
Mam taki pomysł. Może poleżymy sobie, w tym lasku jakiś czas, przeczekamy południe i ruszymy z powrotem, gdy słońce zelży? I tak nie mamy już wody – podejście pod ostatnią górkę wyssało z butelki pozostałe krople. SUCHO.
Pamiętasz, jak w naszych czasach, było głośno o górniku Alojzym Piontku? Siedem dni bez wody wytrzymał w zawalonej kopalni. Nawet w Relaxie narysowali o nim komiks.
No tak, ale on pił to, czego my nawet już nie mamy, wszystko z nas wyparowało. 

Na co się gapisz?
Coś mnie zastanawia. Zobacz te zakręcone placki dookoła. Co ci to przypomina?
No jak to co? Wyschnięte gówna. – Odpowiadasz zgodnie z prawdą.
Otóż to! Wcześniej ich nie było. A teraz są. Dlaczego? Bo jesteśmy w przyjemnym cieniu?
Hmmmmm?
A może taki cień nie tylko dla nas jest przyjemny? – Drążę w gównie.
Na to wygląda.
A jakie zwierzęta tu żyją? Na tym terenie? 
Zająca już widzieliśmy, ale on sadzi dość małe bobki. 
No właśnie, a tu mamy konkretne kabany! To nie są odchody żadnych saren, ani kozic i temu podobnych płochliwych ssaków – ich gówna są jak ich STRACH:  rzadkie i szeroko rozsiane.
Pozostają niedźwiedzie. Chociaż dla misia jest tu zbyt płasko i chyba za gorąco.
Ale może to jakieś misiowe miejsce schadzek albo rui? Mogą przychodzić do lasku na romantyczne randki – o, z tamtych skałek. Co to dla nich 10 kilometrów?
Spotkanie z misiem nie jest przyjemne. Ale właśnie mi się przypomniało coś innego. Czytałem gdzieś, że w Utah na pustyni trzeba uważać, gdyż żyje tu coś gorszego. O wiele groźniejszego. 
Eeee?
KUGUARY!
Coooo?
No! pumy! Takie płowe.

Spis treści