33. #Pacifica

O ile San Francisco leży nad zatoką i nie widać z miasta pełnej rozpiętości bezkresnych, morskich odmętów, to wystarczy wyjechać na południe, trzymając się na mapie prawej strony. Mkniemy przez górzysty teren, po którym kilkupasmowa jezdnia faluje i lekko skręca, omijając śmieszne, tekturowe osiedla, by za kolejnym wzniesieniem otworzyć…
– PRZESTRZEŃ! 

 

…jednocześnie otwierając z zachwytu nasze szczęki. Lekko w dole rozpościera się widok na wzburzoną, aczkolwiek błękitną i pięknie oświetloną słońcem – nieskończoność. Skręt kierownicy na pierwszym możliwym zjeździe to odruch bezwarunkowy. Tekturowa wioska nazywa się Pacifica i zasadniczo ta nazwa mówi wszystko. Bo Pacyfik to nie jakaś, byle jaka, śródziemnomorska, gówniana zupa, nie atlantyckie smutki, nie indyjska nuda, nie bałtyckie niepogody. Pacyfik to fascynująca potęga. Niby Spokojna, ale potęga! Przyjemny ciepły wiaterek, o niezbyt wielkiej mocy napędza kilkumetrowe, ogromne grzywacze, błyszczące w słońcu srebrzystą bielą, a te z hukiem i niebywałą siłą wbijają się w nadbrzeżne skały, połykając żółciutką piaszczystą plażę. Stoimy na niezbyt wysokim klifie i z niemym zachwytem obserwujemy ten wspaniały teatr piętro niżej. Ocean obficie paruje i wzdłuż wybrzeża unosi się delikatna mgiełka, dodając całości odpowiedniej dawki magii z pewną dozą romantyzmu.

zza tekturowych domków nagle wyłania się przestrzeń

Przypadkiem stanęliśmy przy szkieletowo-tekturowym budynku baro-kawiarni, z panoramicznymi oknami, wychodzącymi wprost na ocean. W środku wiszą muzyczne pamiątki, a starsza hipiska gra na gitarze i nuci “Let It Be” – do jednoosobowej publiki – w postaci wpatrzonego w morze, kiwającego się dziadka. 

Let it be. Trudno, niech tak będzie. Chwytamy rytm i od razu robi się sympatico w Pacifico. Zwłaszcza, że wjeżdża ratunkowe śniadanie – chyba od samego Neptuna – które w takiej atmosferze smakuje wyśmienicie i uspokaja targające nami, wczorajsze sztormy. Od razu lepiej!

Posuwamy się wzdłuż oceanu do serca miasteczka, mijamy walczące z falami, betonowe molo oraz drewniane, nadbrzeżne domki, których fasady przeżarte zostały wodą i słonym wiatrem. Za taki widok, jaki mają mieszkańcy w tych lichych chatkach, oddałbyś wszystko, rzuciłbyś w cholerę wszelkie sprawy i siedziałbyś i patrzył. Jak ten stary człowiek, co jeszcze tylko może patrzeć w morze.


Najwyższy czas odjebać coś głupiego, bo przecież być nad Pacyfikiem i się w nim nie wykąpać, to tak jak w Rzymie nie wleźć do pewnej fontanny. Znajdujemy więc kawałek szerszej plaży, przy której swoich sił próbuje kilku ubranych w pianki surfingowców. My nie mamy sprzętu, za to mamy fantazję.
– No to siup!
– Hurrraaaa!


Woda jest zimna. Woda jest silna. Bardzo zimna i bardzo silna. I chociaż jesteśmy w osłoniętej skałą zatoczce, a te wielkie fale odsunęły się tu o kilkadziesiąt metrów, to nurt jest tak mocny, że bez problemu podcina człowieka i wciąga w swoją otchłań. Przygoda kończy się rozbitą i krwawiącą nogą oraz wielką radochą.

– A od czego są zapasy? – nogę można zdezynfekować i wszystko jest cacy.

Spis treści