104. #Kolejny przyczółek: Kanab

Jeszcze za widna dojeżdżamy do drugiego końca doliny. Miejsca, które nazywa się Mt. Carmel Junction. Też jest tu zajazd. 
– Spytać o wolne miejsca?
Chłopie, daj spokój, zobacz te Mustangi na parkingu – Daję spokój.
To co teraz? – Droga numer 9 właśnie dobiegła końca, wpada w większą, o numerze 89. 
Możemy skręcić albo w lewo, albo w prawo.
Chłopie, daj znowu spokój. Ile jeszcze razy będziesz zadawał pytania podstawowe?

Tak oto, po przejechaniu kolejnych 30 kilometrów, znajdujemy się w miejscowości Kanab. Nadal jest to Stan Utah.
– I tu mi się podoba!
O! I to jest miejsce dla nas!
Nawet wcale nie tylko jedno miejsce! Wiele miejsc! – Miasteczko wydaje się całkiem spore, ma zróżnicowaną infrastrukturę. Dla każdego – coś dobrego. Pomimo szarzejącego dnia, jeszcze wszystko dobrze widać. Obracamy to w jedną, to w  drugą stronę, zawracając na końcu miejscowości. Już mamy upatrzoną jakąś lokalizację, już nam się podoba taki motel, już prawie skręcamy na jego parking… ale… jest coś takiego jak PRZEZNACZENIE. Dawno o tym nie wspominaliśmy.
Wiesz co? Daj jeszcze kawałek prosto! O, jeszcze jedno skrzyżowanie… 
Spójrz – jaki fajny meksykański dziedziniec! – Tak to się właśnie odbywa w praktyce. Niby chcesz jedno, ale nagle pojawia się impuls, bodziec, piorun, strzał, po prostu coś – i nie wiadomo jak, ani skąd, po co i gdzie – robi się inaczej. Tak właśnie działa LOS. 
Super miejsce! W naszym stylu! Pakujemy się!

Przy wjeździe na dziedziniec znajduje się oszklona recepcja. Dalsza część zabudowy jest wręcz doskonała. Plac otoczony parterowym pawilonem, coś a la pueblo. W takim szeregowcu, jeden obok drugiego, rozmieszczono kilkanaście pokoi. Buda klasy BARSTOW. Zdecydowanie ten sam standard, a może nawet ciut gorszy. Czyli wiadomo: lepszy! Dodatkowo właściciel – najwidoczniej artysta – upstrzył ściany meksykańskim wzorami. 
– E viva Mexico! – O ile to symbole meksykańskie. Może indiańskie? Ale na razie nie analizujemy. 
Wchodzimy do recepcji! – Jest odpowiednio badziewna. 

Wnętrze wybetonowane i pochlapane tak zwanym barankiem, co jest łatwiejsze i tańsze w wykonaniu, niż zaciąganie równej gładzi tynkarskiej. Po lewej stronie – zbity ze sklejki, niedokończony, albo nieudany – mały kantorek z ladą, osłonięty dla picu wielką flagą stanową Utah. Wnętrza dopełniają: stolik z dwoma rozklekotanymi krzesłami, przybita do ściany długa decha, na której rano podadzą śniadanie i gdzie, już teraz,  dumnie się prezentują: 

  • ekspres przelewowy do kawy-lury, 
  • czajnik do grzania wody z kranu,
  • dozownik na płatki zwykłe lub kolorowe, 
  • oraz plastikowe miseczki i równie plastikowe łyżeczki. 

Rano dostawią jeszcze dzbanek z mlekiem, talerz z obrzydliwymi donutami, kiść bananów – już bez talerza, wprost na deskę oraz uzupełnią rzeczone płatki i kawę-lurę. 

Na ścianach wiszą przypadkowo dobrane ozdoby – całkiem od sasa do lasa. Czyli jakaś mapa, wisiorek, proporczyk, drewniany zegar, chiński wachlarz, pocztówka z wakacji hujwieskąd. Pod drugą ścianą koza do opalania drewnem – jedyny wartościowy element – jeśli byłby sprzedawany na wagę – jako złom. Czegoś mają tu jednak w bród: mianowicie LOKALNYCH ULOTEK. Przeznaczenie każe nam zgarnąć kilka przypadkowych. 

Nagle zza kotary pojawia się szef interesu. Sympatyczny, wesoły jegomość. Oczywistym jest, że przeznaczenie kazało mu trzymać wolny pokój – specjalnie dla nas. Lecz on woli się jeszcze upewnić, czy aby na pewno SPEAR OF DESTINY* – Włócznia Przeznaczenia – przeznaczona jest właśnie dla nas.

*Spear of Destiny – to nie tylko nazwa biblijnej Świętej Lancy, ale dla nas – przede wszystkim – nazwa nowofalowego zespołu z innego świata. 

Uwaga: ten przypis przeznaczony jest wyłącznie dla coraz mniejszej grupy osób bardzo wtajemniczonych. Mniejszej – bo część wypadła z gry, dorosła albo poświęciła się innym życiowym bzdurom. Dlatego nie musisz tego czytać – nic nie stracisz. Ale jeśli już tu dotarłeś, możesz ewentualnie coś zyskać. 

W tamtym świecie żył facet, który nazywał się Piotr Kaczkowski. Wspominaliśmy już – Pan Radowiec. Czy można rozmawiać o muzyce? Niby można. To tak, jak rozmowa o innych fajnych rzeczach bez ich konsumpcji. Pan Piotr prowadził audycje radiowe w Trójce. Np. audycję Mini-Max. Minimum słów, Maximum muzyki. Nasz Pan Radowiec miał własną wizję rozmawiania o muzyce. Nie żadną techniczną, przeznaczoną dla fachowców. Nie mówił o nutach, ani o modelach gitar lub nazwach użytych strun. Pan Piotr czarował. Zasadniczo, do nazwy audycji, można by jeszcze dodać słówko MIX, ponieważ nasz Pan Radiowiec miksował magię, wyobraźnię, głos, obrazy i muzyczny podkład. Często były to całe opowieści, jak przy okazji prezentacji ostatniej płyty Pink Floyd – The Final Cut. Takie opowieści zapadały w pamięci na lata. 

Podczas pierwszego wyjazdu za żelazną kurtynę, gdy udało się dostać “kapitalistyczny paszport” pierwsze kroki skierowane zostały do sklepu z płytami w Zagrzebiu. Wszystkie pieniądze poszły na winyle i kasety, a reszta – na zagraniczne browary… Aby przytargać  je do kraju, w celach degustacyjnych z kumplami. Siedząc potem z Dziekciem, mieliśmy nasz prywatny Mini Max-Mix. 

Dodatkowo, w owym Zagrzebiu, niespodziewanie, za pośrednictwem znajomych,  wypaliło spotkanie z jednym Chorwatem. Nigdy wcześniej, ani później go nie widziałem. Śmieszne spotkanie. Kompletny brak zrozumienia językowego – ani po polsku, ani po chorwacku, ani za pomocą innych języków, których za bardzo nikt wtedy nie znał. Aby jednak spędzić jakoś ten dziwny czas, Chorwat na migi zaproponował kino. Zapowiadało się więc, jak wizyta dyrektora Krzakoskiego (Krzysztofa Kowalewskiego) w teatrze na Węgrzech, w komedii Stanisława Barei. A tytuł filmu? Zaledwie 3, nic nie mówiące, chorwackie litery: ZID. Co może znaczyć jakiś Zid. Zapewne porażkę. Dobrze, że wcześniej wjeżdża piwo – ten język rozumie każdy. A potem idziemy do tego kina – przynajmniej nie trzeba będzie udawać gadki… 

ZID w tamtym języku oznaczał ścianę. Zid – w języku Piotra Kaczkowskiego – znaczył: Pink Floyd. Dzięki wysłuchanej wcześniej audycji radiowej już wiadomo o co chodzi, wszystko staje się jasne. Nie potrzeba tłumaczyć słów. Wystarczy muzyka i obraz. 

Pan Piotr malował muzyką, tworzył klimaty, nie tylko rockowe, czasem transgatunkowe, etniczne. Budował naszą wrażliwość i ćwiczył wyobraźnię. Wymyślał zagadki, nadając nowym piosenkom tajemnicze tytuły, z greckiego alfabetu. Były więc Alfy, Bety i tak dalej, a słuchacze musieli zgadywać o jaki zespół chodzi. Nie było żadnych aplikacji do rozpoznawania dźwięków i tekstów. Było trudniej. Było ciekawiej. Należało włączać myślenie. Ale przede wszystkim było mnóstwo zajebistej, ponadczasowej muzyki. Pan Piotr wyszukiwał nieznane wtedy grupy, takie jak The Smiths, This Mortal Coil, Red Box i choćby taki Spear of Destiny. Miał do tego oko, czyli ucho i wyczucie. 

Bliżej nikomu nieznany wokalista Spear of Destiny – Kirk Brandon, obdarzony obłędnym głosem, został dostrzeżony później przez poważnych producentów. 

Pamiętacie diabelski młyn z Las Vegas? The Wheel? Pan Piotr Kaczkowski wynalazł to nagranie – na pierwszej płycie młodego zespołu. Chwyciło. Pomimo, że w koncertowej wersji saksofonista zaciągał fałszem, a całość brzmiała garażowo. Lecz jednocześnie, świeżo, nowofalowo i autentyczne. Trzeci album grupy – World Service, został już zmiksowany przez noworomantycznego guru – Rusty Egana. Faceta z Visage, kumpla Midge Ure’a. Człowieka orkiestrę. 

AUTENTYZM – to coś co wzrusza i budzi respekt w środowisku sztucznej inteligencji i awatarów. 

Teraz, po latach, dzięki resztkom analogowej, ludzkiej pamięci, udaje się odnaleźć na starych płytach: The Wheel,  Mickey i wiele, wiele więcej… Bo autentyzm ponad wszystko! Yeah! 

A po co niniejsza, dość długa wstawka? I cała ta pisanina?
– KU PAMIĘCI!
Oto nakreślił się cel nadrzędny:
– OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA.

 

Dla jednych to nic nie znaczący bełkot, dla innych pół życia. A jeszcze dla innych: całe.


– Dziękuję za uwagę! Dobranoc Państwu! – powiedziałby na antenie Pan Piotr Kaczkowski.

Tymczasem w Motelu w Kanab…

Pokój w pawilonie jest ciasny, zajęty – prawie w całości – przez dwa łóżka typu Queen, okryte narzutami w meksykańskie wzory. Ściany i sufit ochlapano tym samym barankowym tynkiem, co w recepcji. Oprócz drzwi wejściowych mamy małe okienko, lodówkę oraz otwartą łazienkę: z syfiastym prysznicem, umywalką, no i z tym trzecim – a rano absolutnie pierwszym. Występowania działającej klimatyzacji nie stwierdzono. Jest za to przedziwna konstrukcja w suficie. Jakby wychodząca ku dołowi, stalowa rura? W jej środku tkwi wiatrak. 
– To wentylator – tłumaczy właściciel – włączy się automatycznie, gdy zapalicie światło.
Aha, proste!
Może być trochę głośny…
Ale można go wyłączyć?
Oczywiście!
Super! Bierzemy!
Bardzo nam odpowiada – brzmi to szczerze i prawdziwie.

You get – what you pay for.
Pay shit – get shit.

(ludowe)

Dostajesz to, za co płacisz.
Płacisz gówno – dostajesz gówno.

Spis treści