119. #Dwunastka, jaka...?

Hoodoos

– Swoją drogą ciekawe miejsce, jesteśmy niejako na dnie misy kanionu. Świetny punkt wypadowy na wędrówki.
– Tak, wczorajszy zachód słońca – to było coś! Kowbojska kolacja i nawet lokalnego country dało się posłuchać. A propos wczorajszego dnia – pamiętasz taką jaskinię? Po drodze, jak tu jechaliśmy.
Coś było, daj spokój. A co? Znalazłeś jakąś lokalną ulotkę?
To Ty daj spokój. Chwilunia, ustaliliśmy, że dziś jedziemy wszędzie. Wyspałeś się? Jest git? To nie marudź. Skoro ustaliliśmy, więc jest zaplute! Chyba nie chcesz zlizywać? A na solówę mnie nie namówisz. Zasady to zasady.
Dobrze, możemy się wrócić tych kilka kilometrów.
Zabrałem za to inną ulotkę. O tej stanowej Dwunastce. Po drodze poczytamy.
Skoro to jaskinia, to dziś przygotujemy się profesjonalnie, a nie tak, jak wczoraj!  Koniecznie kurtki, długie spodnie (chociaż, po wczorajszym wypadzie, skóra jeszcze parzy), weźmy lepsze buty, plecak, może latarki? No i wodę! Dużo wody.
Niech będzie.

Szlak jest dobrze przygotowany, ubity, oznakowany. Nie to co wczoraj. Za to widoki… zajebioza! Prawdziwie westernowe. Idziemy w głębi misy Kanionu Bryce, głębokim wąwozem, który stanowi niejako wycinek tego, co wczoraj obserwowaliśmy z góry, stojąc na poszczególnych punktach widokowych. W dole płynie wartki, górski strumień, więc butelki z wodą stanowią tylko niepotrzebny ciężar. Można pić do woli, a nawet się kąpać. Aha.
– Zwariować można i szlag człowieka trafia z tymi szlakami, nie wiadomo jak się przygotować i czego oczekiwać… Teraz jeszcze robi się gorąco.
Ciesz się, że jesteśmy sami.
Nic nie mów! Gdyż każde słowo, które teraz wypowiemy, może być później użyte przeciwko nam. Nie wiadomo kto jeszcze i w jaki sposób nas tu obserwuje.
Zasadniczo, mogłeś sobie wcześniej wyguglować i prześledzić każdy centymetr tego szlaku. Tylko: gdzie w tym przygoda i niespodzianka? Element zaskoczenia?
Wyguglować? Tak, jak Peek-A-Boo? Do tej pory nie wiadomo co i jak. Gdyby nie namierzanie satelitarne i Szeryf…
Nie wracajmy już do tamtego. Skoncentrujmy się na tym, co mamy TU i TERAZ.
Tak, słyszałem, że to jedna z lepszych metod na życie!

Idziemy korytem potoku, wszędzie można wleźć, nie ma ograniczeń. Gdybyśmy zabrali zamiast butelek zwykłą blaszaną miskę, można by poszukać samorodków. Ale kto to wiedział. Na szczęście zabraliśmy otwarte umysły, które chłoną otoczenie. Nieprawdopodobne kształty, wyrzeźbione z rudego piaskowca i kompilacje, które tylko zwariowana przyroda mogła wymyśleć i urzeczywistnić, bo jak logicznie wytłumaczyć, że wielka skała stoi na czubku kamiennej iglicy, zaledwie podparta punktowo – i nie runie? Nie mamy jednak gwarancji, czy tak się nagle nie stanie. Wszak może spaść na dół w każdej chwili. Wszakże widzieliśmy już na trasie, że erozja działa tu w trybie live. Bez możliwości użycia funkcji pauzy.

Wśród skalnych form – zarówno tego wąwozu jak i całego Kanionu Bryce –  przeważają równe rzędy wyciosanych, kamiennych wieżyczek, często-gęsto z zaokrąglonymi czubkami. Lokalsi nazywają je Hoodoos. Hoodoo ma związek z voodoo. To zaklęta w bezruchu postać lub przedmiot, przynoszący pecha. Nie wiemy jak zaimplementowano do Utah to karaibskie nazewnictwo, skoro tereny były zasiedlane w XIX wieku, głównie przez mormońskich osadników i to właśnie oni nadawali lokalne nazwy. Mormoni kierowali się jednak inną logiką i frazeologią – jak choćby z drzewem Jozuego, ale także w wielu innych przypadkach. 

Ostatecznie dochodzimy do znaku ‘jaskinia’. Dobrze, że jest taki znak.
– To jest jaskinia?
Ahahahahahaha!
Byłem w życiu w kilku jaskiniach. W poważnych jaskiniach. A to? Cotototo? – Stoimy przed śmiesznym, podłużnym skalnym wyżłobieniem, w zasadzie płytką grotą, głęboką maksymalnie na kilka metrów, porośniętą mchem i paprocią. Albo hujnią i grzybnią. Owszem, na tabliczce informacyjnej przed “jaskinią” widnieje zdjęcie, że zimą wygląda to lepiej, bo coś tam zamarza i podobno jest ekstra. Taaaa, NA PEWNO.
Spuśćmy zasłonę milczenia i udajmy, że tego nie było. Sam szlak jest zaiste wyjątkowy. Zobacz tam jest wodospad, idziemy!
A co ty tu robisz dziewczynko? – na ścieżce stoi samotne dziecko w wieku przedszkolnym, skupione na dużym, kolorowym ekranie dziecięcego tableta.
Jak to co robi? Googluje! Nowoczesna turystka rośnie.
No tak, ale samotne dziecko? W wąwozie? Przecież wystarczy, że zrobi pięć kroków i zleci w dół.
Nic nie zrobi, jest zahipnotyzowana, sam zobacz. Nie ruszy się nawet na centymetr. Jak hoodoo pod wpływem voodoo.
I to mi się podoba. Skuteczne metody wychowawcze, bazujące na karaibskiej tradycji, potrafią unieruchomić gówniarza. Będzie tu stać – jak te skały, dopóki nie ulegnie erozji. 
Albo bateryjka się nie wyczerpie. 
A nie jak te nasze, co tylko chcą latać, skakać, robić fikołki, jeszcze sobie krzywdę zrobią.
Nie zrobią, nie zrobią. Hoodoos jest najszybciej rozprzestrzeniającym się zaklęciem na Ziemi. Za kilka lat, terapeuci od dziecięcej erozji, będą mieć ręce pełne roboty. 

Na szczęście, kilkadziesiąt metrów dalej, spotykamy parę nowoczesnych turystów. Tak, to ich dziecko. Tak, wszystko w porządku. 
– Aha, no to dobrze. GOOD LUCK!
Powodzenia, powodzenia!

Jar ciągnie się dalej, można wspiąć się wyżej, do skalnych ostańców albo poszukać Indian w ich mateczniku. Dla nas kulminację trasy stanowi wodospad. Lokalizacja od razu trafia na nasz wewnętrzny TOP TOUR CHART, jako nowość na liście. Dolina otoczona jest wzniesieniami o piaszczystych zboczach, gdzieniegdzie porośniętych iglastym drzewostanem. Lecz najważniejsza jest góra: zwieńczona pomarańczowo-czerwonym, poszarpanym piaskowcem. Wymarzona scenografia dla  niejednego westernu
– Na przykład: “Strzały znikąd”*. 
Nie znam.
Znasz, znasz, każdy dzieciak w PeeReLu znał. KLASYKA GATUNKU!

*sugerowano nam, aby wyjaśniać w odnośnikach niektóre użyte frazy lub nazwy. Nie będziemy wyjaśniać! Kto wie, ten wie. A kto poszuka, ten nie zbłądzi, a nawet skorzysta.

Parszywa? 12

Czas jednak zamknąć tę KSIĘGĘ i namalować dalsze przygody. W końcu mamy jeszcze jedną, nieprzeczytaną lokalną ulotkę. To jak kolejny los, wyciągnięty z bębna maszyny losującej.

Tytuł ulotki brzmi Utah’s Scenic Byway 12 czyli “Podrzędna droga krajobrazowa nr 12 w Utah”, albo coś w tym rodzaju. 
– Czyli Parszywa Dwunastka? Walimy jak w dym!
I jeszcze się chwalą, że w jakimś tam rankingu była na drugim miejscu NAJbardziej spektakularnych tras widokowych na świecie.
Na drugim miejscu? Tylko?
Przecież jedynką też już jechaliśmy! W Big Sur. Nie było widocznie opcji ex aequo.
Aaaa, OK, to w takim razie możemy kontynuować jazdę.

Wiele różnych tytułów przyznawanych jest na wyrost, albo przez pomyłkę. Wiele nominacji można: po prostu, ordynarnie kupić. Na dodatek, doskonale funkcjonują różne – tak zwane – szanowane i opiniotwórcze gremia. A w rzeczywistości to zwykłe kliki, koterie i towarzystwa wzajemnej adoracji. Ile to już propozycji odebraliśmy, by dostać wpis do takiej czy innej księgi, w zamian za donację. Albo oferty wejścia do jakiegoś finału – w zamian za sponsoring. Trzeba do tego typu spraw podchodzić z dużą rezerwą. Podobnie jak – co już wiemy – do lokalnych ulotek. 
– Kto organizował ten ranking?- Fox News.
Aha.

– Jaka jest odległość etapu do wykręcenia?
– Część tej 12-ki już przejechaliśmy. Oprócz tamtej bramy, w Red Canyon, nie było nadzwyczaj spektakularnie, ot, pastwiska, prerie i tyle. Do końca drogi zostało jakieś 100 mil. 
Eeee, to niewiele, dla nas to zaledwie pierwsza lotna premia. A gdzie finiszujemy?
Kochaniutki, a chcesz dostać kociej mordy? Znacznie, ale to znacznie dalej. W każdym razie trzymamy się mormońskich klimatów.

Tymczasem, stanowa Dwunastka, rozwija przed nami swą doskonale wyasfaltowaną i utrzymaną wstęgę. Jak to ma być parszywa szosa podrzędnej kategorii – to czapki z głów. I chociaż prosi się docisnąć pedał gazu, to już teraz znajdujemy pierwszą nieścisłość w ulotce. Byway oznacza również: “skrót”, gdyż zgodnie z mapą mamy zaoszczędzić kilkadziesiąt kilometrów i ileś tam minut. Gdybyśmy się dokądś spieszyli. 
– Albo widokowa, albo skrótowa?! Jak mamy dojechać szybciej, skoro trasa oferuje takie widoki?

A te, zmieniają się jak w kalejdoskopie. Co kilka kilometrów (lub mil) przekręca się kolejny slajd. Każdy nowy jest lepszy od poprzedniego, bardziej wyrazisty, uderzający konsekwencją kolorów i nowatorską, niespotykaną wcześniej, formą kształtów. Mormoni znaleźli w Utah swój piękny raj, gdzie indziej utracony. 

Jedziemy w kierunku na Escalante. Wyjątkowo akurat ta nazwa nie ma mormońskich konotacji, lecz pochodzi od nazwiska franciszkańskiego misjonarza, który dotarł na te tereny w drugiej połowie 18 wieku. Obszary po obu stronach drogi biją w oczy soczystą zielenią, intensywnie nawadnianą przez tutejszych farmerów. Po chwili stajemy się chyba jedynymi użytkownikami szosy. Na przestrzeni wielu mil rzadko mijamy jakieś pojazdy, co od razu awansuje 12-kę na drogowej liście przebojów.
– Czyli droga drogowa komisjo: możemy postawić kolejny plus w kolumnie inplus!

Za moment mijamy tablicę All-American Road. Znaczy to, że ona, ta droga, jest NAJbardziej amerykańską z amerykańskich. Niewiele dróg w całych Stanach może poszczycić się takim mianem, przyznawanym odgórnie, przez władze federalne, za wyjątkowe walory krajobrazowe. Wygląda więc, że wjeżdżamy na wyższy poziom, chociaż na razie przemieszczamy się po nizinie, a góry mamy jedynie po bokach. Wkraczamy do krainy Grand Staircase-Escalante National Monument, co nie tylko brzmi monumentalnie, ale i tak wygląda. Po chwili okazuje się, że góry są tu inne, niż do tej pory:

  • nie są rude lecz seledynowo-cytrynowe, miejscami jasno-szare, aż do bieli.
  • te na pierwszym planie, nieco niższe, nie są poszarpane działaniem erozji lecz w większości stanowią zwarte, masywne stożki.
  • za nimi, wyrastają pomnikowe szare klify, przetkane gdzieniegdzie cytrynowymi lub białymi wapiennymi turniami, o ostrych zakończeniach.
  • u stóp wzgórz rozciąga się dolina, wzdłuż której ciągną się soczysto-zielone pastwiska, które bynajmniej nie powstały bezpodstawnie. Jeśli na początku był chaos, to zaraz po nim była woda. Tutaj nazywa się ona Henrieville Creek, a po iluś tam kolejnych milach: Escalante River.

A nasza droga – jak czarna wstęga – przecina właśnie dolinę, by za chwilę, na kolejnym slajdzie, zacząć piąć się w górę, kręcić i zapętlać. Okolica stanowi raj dla geologów i archeologów. Mogą tu prześledzić kolejne etapy, które nastały po rzeczonym chaosie i wodzie… Wtedy przyszły zlodowacenia, trochę tu porzeźbiły, pofałdowały, a przy okazji doskonale zakonserwowały szczątki dinozaurów i innych okazów fauny i flory z tamtej epoki. Podobno można je tu teraz odnaleźć, w dużych ilościach.
– Można! Dzisiaj przybyły dwa nowe! Jeszcze nawet żyją, jeszcze galopują…

Hog czyli Wieprzek

Dziekciu przysypia, ja prowadzę. Mijamy więc – bez zatrzymywania – kolejne, zapewne ciekawe miejsca, ale nie ma opcji by stawać co kilka minut, nawet jeśli jakiś zjazd prowadzi do wodospadu, albo na parking widokowy. Do czasu. Do czasu gdy czterema kołami wjeżdżamy na początek najbardziej wykurwistego punktu panoramicznego, jaki sobie można wyobrazić!
– Wstawaj, teraz ty prowadzisz!
Aha. Ahaaaaaaaaaaa!

 

Przez pewien odcinek, droga pięła się coraz wyżej, wykuta w skalnych szczelinach, na szczycie których, w dość komiczny sposób, poprzyklejano drewniane słupy elektryczne. Przyczepione do nich kable schodzą gdzieś na dół, w przepaść, jak liny wyciągów narciarskich. Później trasa zaczyna niemiłosiernie kręcić, wspinać się i wreszcie wyrzuca nas na samą górę. NA DACH DZIKIEGO ZACHODU.
– Stajemy!
I to szybko, póki jest gdzie! 
To się nazywa panorama! 360 stopni!

 

Jesteśmy gdzieś pomiędzy Escalante i Boulder. Na samym grzbiecie długiego na milę, uśpionego, tłustego wieprzka o imieniu… no właśnie… po prostu Hog, czyli Wieprzek. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby na chwilę się obudził i trząchnął chudym karczkiem, albo nawet tylko chrumknął. Polecielibyśmy w dół, na dno kilkusetmetrowej przepaści. Spadając albo po jego lewym, albo prawym wypasionym boczku. Tak na serio, to jedni nazywają niniejsze miejsce Hog’s Back, inni Hogback, co nieco zmienia znaczenie, ale nie ma to dla nas najmniejszego znaczenia. Po prostu jest zajebiście, pomimo, że całkiem wietrznie i niezbyt ciepło. Newralgiczne miejsce – na górze skalnej karkówki – na którym właśnie stoimy i po którym prowadzi nitka drogi – nazywa się Ostrzem Noża (Knife Edge) i tak właśnie wygląda – ostro, że mucha nie siada. W najwęższym miejscu ledwo mieszczą się dwa pasy ruchu, bez żadnych poboczy i barierek. Jakakolwiek dekoncentracja kierowcy i… sru! Mielonka gotowa.
– Ciekawe co ci Mormoni mieli na myśli dopasowując te nazwy? Ostrze Noża na plecach Wieprzka. 
W takich okolicznościach przyrody wypadałoby zrobić krótki biwak.
Co tam mamy?
Avocado, pomidorki, czosnek, chlebek… Wieprzowe, suszone czipsy z Aliena, te z Area 51 już się skończyły.
No to ucieramy guacamole!
– Dawaj łyżkę i miseczki.
Smacznego! Wersja polowa, ale za to błyskawiczna!
I to w jakich okolicznościach przyrody!

Zgodnie z ulotką, odcinek pobudowano w 1935 roku i było to – nomen omen – dość “karko-łomnym” pomysłem. Za to efekt? Przepyszny! Oczywiście nie jest to żadne najwyższe wzniesienie w Utah, ale stojąc na jego krawędzi – sprawia właśnie takie wrażenie, ponieważ góruje nad całą okolicą – aż hen, po horyzont. Co my tu mamy? Przestrzeń, przestrzeń, po stokroć przestrzeń! DOOKOŁA.

Głęboko pod nami ciągnie się długi, pokrzywiony kanion rzeki Escalante, fantazyjnie przecinający czerwono-brązowe skały. Wnętrze przełomu wypełnione jest zieloną dżunglą. Przynajmniej tak prezentuje się to z góry. Dalsze przestrzenie zajmują szare, skalne fałdy, zwane kieszeniami krasowymi. Woda wydrążyła w kamieniu dołki, które niezbyt równo zapełniły się naniesionym materiałem. Dzięki temu, nawet taki skalny, pustynny płaskowyż posiada zielone plamy, gdyż w zagłębieniach wykształciła się gleba.  

Droga wciąga nas niesłychanie, roztacza coraz to nowe, unikalne krajobrazy, można się całkowicie zatracić. Oto dinozaury, po długiej wędrówce, odnalazły swoją krainę szczęśliwości!

Wystarczy popatrzeć powierzchownie, nie trzeba nawet kopać w ziemi, grzebać się w skamielinach: JEST NA CO! Zatrzymujemy się przy kolejnym, przypadkowym punkcie widokowym. Na chłopskie oko – zlokalizowanym vis a vis Kanionu Bryce – tam,  gdzie wczoraj stali ONI. Wczorajsi MY. Tam, gdzie squaw z plemienia Navajo, w mundurze Rangera, opowiadała o krzywiźnie Ziemi. Teraz mamy okazję sprawdzić jej teorię, stojąc dokładnie na linii jej wzroku, od drugiej strony. Areał pofałdowanych terenów łowieckich i Wielkich Indiańskich Równin, który możemy ogarnąć wzrokiem, sięga aż do Krainy Wiecznych Łowów. 
– Widzisz krzywiznę horyzontu? 
Tam, gdzie gromadzą się te ciężkie, siwe chmury? Widzę!
Skąd do licha te chmury?
Pytaj Wielkiego Manitou.  

Przy punkcie widokowym stoi tablica informacyjna. Grafika wyjaśnia jak, kiedy i z czego powstały otaczające nas formy ukształtowania powierzchni. W prawym górnym rogu widnieje jakiś filozoficzny zapis, typu złota myśl.
– Sfotografuję, potem poczytamy – Fotografuję.

Spis treści