– To już koniec?
– Ile czasu tu spędziliśmy?
– Nie mam pojęcia.
– Trzy godziny?
– Nie wiem, nie orientuję się…
Zion kończy się tak samo nagle i dramatycznie, jak się zaczynał. Po prostu. Ktoś już dalej wymaglował góry, wywałkował ciasto i zrobił z niego płaski placek….
Po którym…
Biegają…
BIZONY!
To się samo przez się rozumie, że obowiązkowo trzeba zrobić prrrrrrrrrrr, zatrzymać rumaka i pobawić w Indian, ponieważ – kto choć raz w życiu nie bawił się w Indian – ten huj!
– Jak myślisz, jaką szerokość ma ta dolina? Ta przestrzeń?
– 50? 100?…
– Czego? Kilometrów czy mil?
– Obie wersje dozwolone, poprawne, możliwe.
– Oho i słońce chyli się powoli ku zachodowi, śpimy tutaj?
– Gdzie?
– No tutaj, tu i teraz.
– Ale nie mamy już ani zapasów, ani prowiantu.
– Ano tak! Co to – to nie!
Jednak zaledwie kawałek dalej, ponownie się zatrzymujemy – tym razem przy rustykalnej farmie. Jest to jakieś gospodarstwo agroturystyczne. Oferuje noclegi i wyszynk. A przy okazji można pogłaskać bizona lub pojeździć konno, albo po prostu pogapić się tępym wzrokiem w dal. Łapiąc zachodzące słońce. Aż żal, że Red Box wydał pomarańczowy album Chase The Setting Sun już po naszym wyjeździe z doliny. Lecz jeśli – choć w części – chcesz poczuć ten moment…
– Ho Ho!
– I wszystko jasne.
– Mają tu całe wille oraz jakieś chatki do wynajęcia.
– A co tańsze?
– Chalets.
– Po ile?
– Pięćset.
– Ho, ho… Wiooooo!