Faktycznie, niewiele dalej zatrzymują nas robotnicy drogowi, gdyż szosa została zablokowana przez czerwone kamulce i równie czerwony żwir. Posuwamy się bardzo powoli, rotacyjnie, jednym pasem. I oto po chwili, naszym oczom ukazuje się przyczyna całego zamieszania: wielka czerwona skała, stojąca w poprzek drogi. A w niej wydrążony łukowy przejazd. To ona zrzuca ze swego grzbietu czerwony skalny urobek. Otrząsa się i gubi skalny łupież. Erozja trwa tu w czasie rzeczywistym. Tablica informacyjna głosi, że jest to wjazd do Czerwonego Kanionu.
– Aha, czyli to jest wejście główne do tego, do czego próbowaliśmy dostać się od tyłu? Przez Peek-A-Boo?
– Na to wygląda. Pewnie to jest to samo pasmo, albo jakaś kontynuacja.
– To ile jechaliśmy?
– Z przerwami ponad 2 godziny. – Takie właśnie one są. Te pasma. Ciągną się i ciągną bez końca.
– Kurcze, jakie świetne widoki! Zobacz na te postrzępione kogucie grzebienie. Wszystko na czerwono! Wysiadamy zobaczyć?
– Obecnie, co najwyżej mogę wysiąść, aby się odlać.
– No to wysiadamy!
Mniej więcej tyle czasu spędzamy przy ścianie słynnego Czerwonego Kanionu.
– Można się nasycić?
– Może tak, może nie…
– Ruszamy dalej, bo dalej powinno być lepiej.
– Czy może być jeszcze lepiej? Trudno to sobie wyobrazić.
Za płaskowyżem Czerwonego Kanionu, ponownie nasz wóz zanurza się w zieloności wieloooo-milowych łąk i pastwisk. Również tutaj wszystkie zostały szczelnie ogrodzone i oznaczone. To znaczy, że są one prywatne.
– To się nazywa: wielcy obszarnicy ziemscy. Nie ma to-tamto.
– Nie rozdrabniają się.
– Przerwa! Zajazd po prawej, coś ciepłego dobrze nam zrobi. Reklamują kowbojski kociołek. Brzmi dobrze.
– Zapewne gulasz z tych pastwisk, świeżutki, pachnący, mrrrrrr….
– Już mi ślinka cieknie. Skręcamy! Obok jest też Subway…
– No chyba żartujesz? Kto wcina sieciowe trociny, gdy obok dają porządną westernową strawę!? – Z obrzydzeniem omijamy budynek kanapkowego potentata i kierujemy kroki do pięknej, drewnianej szopy, z której dochodzą smakowite zapachy.
– JEB! – z fantazją i rozmachem strzelają saloonowe, wahadłowe drzwi
– Yeb yeb yeb yeb! – obijają się ich skrzydła, spięte mocnymi zawiasami.
– Chyba każdy marzył, by otworzyć takie drzwi z kopa! – Myślę – Zobacz, jakie świetne, rustykalne wnętrze! – Mamy tu długie ławy albo pojedyncze stoliki w prywatnych kajutach oraz klasyczny long bar – Lokal jak ze snów!
– Słuchaj, musimy wyjść. Natychmiast! – Mówisz.
– Co?!? He he he, dobry żart!
– Musimy stąd wyjść. Koniec i kropka – Chyba nie żartujesz. Na pewno nie żartujesz.
– Co jest? Co się dzieje?
– Drzwi wahadłowe! To przez nie! Nie mogę tu usiąść. Nie mogę tu być. – Brzmi bardzo poważnie.
– Ale dlaczego? Świetna knajpa, westernowa!
– Nie wiem dlaczego. Tak mam i już. Ty masz problem z przepaścią. Ja nie usiądę w knajpie z wahadłowymi drzwiami. Jakaś energia.
– Ale już w takich byliśmy?!
– Widocznie byłem… no… nieświadomy.
– Aha (wrrrrr). Ale jeść się chce! Poczekaj, pójdę do kelnerki, zapytam czy jest wejście od zaplecza. Wejdziesz sobie od tyłu, normalnymi drzwiami i usiądziemy gdzieś z boku, nie będziesz patrzeć na te wahadłowe..
– Nie! Ja już wiem, że one tu są i nic nie poradzę. Idziemy do Subwaya.
– Do fast fooda na Dzikim Zachodzie? Upadek! – Można go tylko dopisać do dzisiejszego rachunku fakapów.
– Dzień dobry, czy są jakieś pyszne westernowe kanapki?
– Mamy stałe menu, zestaw zwykły, albo powiększony, z frytkami oraz Colą albo Spritem z automatu. Buła jasna czy z ziarnem? Jakie sosy? Sałatka coleslaw?
– Upadek! – Przeżu(y)wamy go w milczeniu.