Na Dzikim Zachodzie, żadne nieporozumienia nie trwają dłużej, niż strzał z rewolweru. W taki sposób wyjaśniało się wszelkie niesnaski i potem już było WELL oraz GOOD, czyli git! Wszystko wracało do normy.
– Teraz ja jadę – docisnę trochę rumaka!
Doskonały asfalt, idealnie płaska, równiutka i prosta – jak indiańska strzała – droga, umożliwia szybkie śmignięcie. Wyprzedzając kolumnę samochodów, nie mamy pojęcia, co nastąpi za chwilę. Bo oto szosa delikatnie i łagodnie, prawie niezauważalnie – wznosi się ku górze. Rozległe prerie zostają zastąpione przez iglasty las.
– Hamuj, pobór opłat!
– No tak, zaczyna się Park Narodowy.
– A nie wygląda. Atlas pokazuje, że szosa za chwilę się skończy. Co to za park? Jakaś popierdółka?
– Nie sądzę. Nazwa jest dość znana. Ale zobaczmy.
– Uuuuuuuooooooooooo!
– Ooooooouuuuuuuuuuu!
Zobaczyliśmy. Coś mignęło między drzewami. Jakiś mały fragment wyłonił się i zaraz schował. Ale to wystarczyło! Trzeba dostosować optykę, zmienić kąt patrzenia, wyregulować nachylenie spojówek, podkręcić fokus. Nie! Już nie do góry, nie trzeba zadzierać głów, jak w Zion Park!
– Na dół! Patrz na dół!
– Nieee! Nie na dół! Dookoła! O rety, jaka panorama!
Dojeżdżamy do końca zalesionej drogi. Dalej nie ma nic, tylko rondo do ewentualnego odwrotu (jeszcze nie teraz) i parking (już, natychmiast!).
– Idziemy za skośnookimi, oni jak zwykle wiedzą dokąd!
– Idziemy…. – ale jak się okazuje, kierunek nie ma tu najmniejszego znaczenia.
Bo czy poszlibyśmy w prawo, czy w lewo, czy prosto – dojdziemy do końca skały. Do skraju urwiska. Ponieważ niepostrzeżenie – nie wiadomo kiedy i jak – wprost z płaskich równinnych stepów, wznieśliśmy się prawie do nieba. Ewentualnie to ziemia obsunęła się dookoła, a my pozostaliśmy na ostatnim, wysuniętym przyczółku. Ostatni żywi Mohikanie. Pośród zaklętych w skałach, niezliczonych, czerwonoskórych plemion.
– Niebywałe!
– Masz swój Red Canyon, swoje schowane Peek-A-Boo, swoje czerwone kamienie, czerwone tunele, jaskinie, wypusty i występy, czerwone skalne oczy. Czerwone WSZYSTKO!
– Zaraz zwariuję, oszaleję, trzymaj mnie, normalnie nie wytrzymię. Ludzie kochani! JAK TU JEST PIĘKNIE! Kukurykuuuu!
– ???
– Widzisz to co ja?!? Koguty, koguciki, czerwone grzebienie, na patyku i na grzędzie, są dosłownie wszędzie! Zastygłe w bezruchu. Cała skamieniała kurza ferma.
– Faktycznie, tak to wygląda.
– I co jeden to inny, każdy następny chyba lepszy od poprzedniego, bardziej nastroszony, wyjątkowy. Aż brakuje porównań, by je wszystkie zróżnicować i odpowiednio opisać…
Szukamy najpiękniejszego widoku, najlepszego miejsca. Szukamy Ameryki, Edenu. Miotamy się przed kolejnymi wyborami. A może to… a może tamto. I gdy już jesteśmy prawie pewni, że oto trafiliśmy: najlepsze, najwspanialsze, wymarzone – to coś powszednieje i staje się zwykłe.
– I co wtedy?
– Albo często zmieniaj miejsca, albo…Po prostu zaakceptuj to obecne. Być może to jest właśnie idealne?! Może właśnie trafiłeś na Eden? Zresztą Eden to nie miejsce. To raczej czas. Jak finalny, ostateczny wymiar.
– Idę więc szukać Edenu.
– Chłopaki, a zamiast Edenu może być Eldorado?
– E? Coś mówiłeś?
– Nie. To wiatr.
Okrągły, naturalny taras widokowy, na którym wylądowaliśmy, nazywa się Rainbow Point. Indiańsko-podobna przewodniczka – w mundurze Rangera – opowiada zebranej grupce chętnych, geologiczną historię okolicy. Pokazuje na planszy warstwy i ich odcienie, tłumaczy skąd wzięła się taka niecka – wklęśnięcie skorupy ziemskiej – czyli ogromny zbiornik, otoczony dookoła górzystym rantem. Gigantyczna misa o średnicy wielu kilometrów w linii powietrznej. Zbiornik jest chwilowo pusty. Ponoć wypełniały go wody jakiegoś lodowcowego jeziora. Czyli nie każdy kanion związany jest z rzeką! A że wody opadły, że skały wymiękły i erodowały, to takie fikuśne formy im zostały. Przewodniczka – potomkini Indian Navajo – tłumaczy, że obserwując rant płaskowyżu, można naocznie przekonać się o istnieniu naturalnej krzywizny naszej planety. Podobno widok z przeciwległej strony, w kierunku Kanionu Bryce, sprawia wrażenie, że właśnie tu ziemia wygina się jeszcze bardziej.
– Czyli Ziemia jest okrągła!
– A bramki są dwie.
– Czyli Indianie wiedzieli o tym, jako pierwsi?
– Lepiej patrz pod nogi, żeby Ci się grunt nie zakrzywił, albo nie obsunął.
Jak to w parkach narodowych bywa – drogowskazy kierują ludzi na różne szlaki piesze. Jedna ze ścieżek nazywa się Peek-A-Boo Trailhead.
– Zaraz zaraz, chwilunia. Czegoś tu nie rozumiem. Znowu ta nazwa? To my jechaliśmy ponad dwie godziny, by znowu na nią trafić?
– Ktoś tu z nami pogrywa w ciuciubabkę.
– W chowanego!
– Nic z tego nie rozumiem. Trzeba będzie to dokładnie sprawdzić. Może to dwa inne miejsca?
– A może miejsce zakrzywione? Czego my właściwie szukaliśmy? Edenu? – nie ma jednak czasu, by dłużej się zastanawiać.
Podchodzimy do różnych krańców urwiska, aby po raz kolejny, chłonąć przestrzeń i widoki.
– Zobacz jak to jest, kolejny park narodowy i każdy jest niepowtarzalny, każdy ma inny charakter.
– Gdybyśmy nawet chcieli, nie potrafimy chyba wskazać tego NAJ?.
– Tak, nieźle to sobie zorganizowali. Ameryka!
Bryce Canyon jest niezwykle poszarpany – misternie, w najdrobniejszych szczegółach, wyryty w piaskowcu. Posiada miliony detali, na które warto zwrócić uwagę: nacięcia, otwory, żłobienia… Nieskończenie wiele ostrych kształtów, sterczących iglic, a każda z nich przepięknie wyrzeźbiona, jak ozdobna indiańska włócznia. Widoki nie tylko zachwyca, ale także budzi grozę, uzmysławiając potęgę nieokiełznanej natury. Poszczególne formacje skalne zostały uzupełnione zielenią iglaków, wciśniętych – na nieprawdopodobne wręcz sposoby – w byle szczeliny i nisze. Wiele z tych górskich świerko-, sosno- i modrzewiopodobnych okazów zostało ukaranych za zbyt śmiałą, bezczelną ingerencję w skalną materię. Sterczą teraz wyschnięte lub trafione piorunem. Straszą wypalonymi pniami, szarymi gałęziami pozbawionymi igieł.
Wieczorem – wytrawimy w płynach odpowiednią płytkę laminowaną, dobierzemy dwa wielkie kondensatory, w których zamkniemy skumulowane wrażenia, dolutujemy jakieś rezystory, tranzystory i oczywiście potencjometry wzmacniające moc. I z takim oto obwodem będziemy mogli jechać dalej! ZAWSZE i WSZĘDZIE.
Teraz jednak zatrzymujemy się przy każdym oknie wystawowym, gdyż tak można określić poszczególne punkty widokowe. Pominięcie choćby jednego byłoby niewybaczalnym błędem. Każdy punkt posiada wygodną zatoczkę parkingową i balkon obserwacyjny do oglądania tego, co dzieje się kilka postrzępionych pięter niżej oraz gdzieś tam – hen w oddali. Każdy generuje odpowiednią dawkę energii – zbieramy ją skrzętnie w nasz układ scalony.
Krajobraz, w naturalny sposób inspiruje wyobraźnię. Każdy jego fragment, każdy widok, każde skalne pęknięcie lub uskok będą unikalne. Podziwiamy przeróżne formy, a podświadomość płata figle, sugeruje, podpowiada i każe zgadywać… Czy te równe kolumny przykryte dachem, to grecki Akropol? A tamta płaskorzeźba to czyjaś twarz? Jest też ucho igielne, rączka od walizki, oko proroka, gotycka katedra, maczuga Herkulesa, młot Thora, pięść Hulka, drewniana stonoga i armia śpiących rycerzy. Jest wszystko co sobie tylko wymyślisz i wyimaginujesz. Dlatego nie czytamy tablic podających lokalne nazwy. Własnej inwencji nam nie brakuje. Podobnie, jak ŚWIETNEJ ZABAWY!
– Trochę się zasiedzieliśmy.
– Rzeczywiście – jak na nas, to aż niespotykane.
– Sprawdź czy karta pamięci nie nawaliła.
– Wręcz przeciwnie! Działa coraz lepiej i nawet się wyostrza, odsłaniając coraz to nowe partycje.
Pomyślicie sobie, że jesteśmy frajerami? Że nie ruszamy na szlak w tak uroczym miejscu? Że się poddaliśmy i tylko wygodnie wozimy cztery litery mechanicznym rumakiem?
– No to poczekajcie.
– Jeszcze Wam pokażemy.
– Utarte szlaki są fajne… głównie dla japońskich wycieczek, posuwających się ogonkiem za pilotem z ichniego Orbisu…
– Musimy poszukać swoich miejsc, a z tym – nie powinno być problemów…
– AMERYKA!