Budzimy się na pokładzie samolotu. Budzi nas komunikat:
– Proszę zapiąć pasy, podchodzimy do lądowania. Witamy w San Francisco! – Budzimy się do życia. Bynajmniej nie budzi nas słońce.
– Ej, co tutaj tak szaro? Może jest zbyt rano?
– Ej, dobrze, że chociaż nie leje.
Jeśli jedziesz do San Francisco, miej kwiaty we włosach…
to załatwi wszystko!
Prawdopodobnie tak – lub jakoś podobnie – zaśpiewałby Scott McKenzie*.
*If you’re going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair…
(San Francisco… sł. John Phillips)
Na lotnisku odbieramy samochód, podstawowe narzędzie do poszukiwania wolności. Duży, bo i my już duzi, podobno miał być terenowy, ale nie sprawdzamy. Powoli, acz konsekwentnie, wchodzimy na rzeczone obroty. Wysokoprężny silnik brumka przyjemnie i ciągnie nas w nieznane. Chociaż azymut w mentalnej nawigacji zaprogramowaliśmy już dawno, dawno temu, gdzieś przed około trzydziestoma laty:
– Na most!
– Destination? Golden Gate Bridge!
– Prowadź na most!
Jedziemy trasą 101 – to ważny numer, zapamiętajmy go. Nie używamy hujowej, satelitarnej nawigacji, bo jesteśmy oldskulowi, a w tej podróży – to już nawet w opcji XXL. Kierujemy się prosto na azymut.
– Dobrze jedziemy?
– Na pewno! Prowadzi nas przeznaczenie.
W miejsce słowa “destination” (miejsce docelowe) wstaw słowo “destiny” (przeznaczenie). Brzmi podobnie, być może ma nawet tę samą etymologię. Zakładamy, że można stosować zamiennie lub równoznacznie.
Drogowskazy potwierdzają, że jedziemy w kierunku na San Francisco (SF). Tak! Dla nas to brzmi całkiem jak Science-Fiction (S-F). Drogowskazy potwierdzają, że zmierzamy na Bridge…