…Obejmuję wzrokiem szlak pod górę.
…Czym prędzej wracam tam…
Biegnę jeszcze raz, z powrotem. Droga na dół zajęła około 15 minut. Drugim razem, pod górę – może się wyrobię w pół godziny, a jeśli zignoruję kruki i zadyszkę, to może w kilka minut szybciej. Dobrze, że pustynia wypaliła te cholerne suchoty, już jest lepiej. Stare, dobre, antywirusowe metody zawsze w cenie! Przynajmniej na obecnym etapie. A że rachunki trzeba będzie prędzej, czy później zapłacić? Owszem, słyszeliśmy, że jest tak zasada, ale nienumerowana w naszym katalogu zasad, stąd na razie można odłożyć ją na półkę.
Teraz zajrzę pod każdy jebany kamień, wejdę na każde pieprzone, wypalone drzewo, wsadzę rękę do każdej zasranej dziupli. Znajdę Cię Madafaka! Sam! Bez żadnego Houston lub Centrum Neptuna! Ocho, wracają jacyś ludzie spytam ich…
– Przepraszam, jak się macie? Tak, dziękuję, ja też mam się very well. Czy widzieliście takiego dużego, samotnego faceta? Tu są jego zdjęcia, w aparacie… O, to ten! widzieliście go? – Spytaj Amerykanina o cokolwiek. Zasady numerowane działają bez zarzutu – okay, okay, nic się nie stało, God Bless America and everybody także.
Jeszcze ostatnia prosta i dotrę do punktu zwrotu. Do tego cholernego mostu, gdzie wszystko się zaczęło i jednocześnie skończyło. Jak to zwykle w turning pointach bywa. Robię jeszcze selfiaka z minutnikiem, by utrwalić godzinę – na wieczną pamiątkę. Że to drugie podejście. Tymczasem sto metrów dalej…
– SIEDZI! Siedzisz! Jesteś! – ze stoickim spokojem wygrzewa (-sz) tyłkiem jakiś kamień. Wygląda (-sz) jak skamieniały posąg, ale jednak otwiera (-sz) gębę
– Gdzieś ty był?
– Jaaaaa? To Ty gdzie byłeś? – Sto lat temu, w takim momencie, już by dymiły lufy Coltów Pacemakerów, zaraz po tym, gdy huk wystrzału przepłoszyby kruki w promieniu pięciu kilometrów. Ale nie teraz, nie w tej chwili. Pojedynek można odłożyć na wieczór. Nie to, żeby cokolwiek się wyjaśniło, o nie! Lecz obecnie przemawia czysty pragmatyzm. Nie byłoby łatwo ciągnąć takie wielkie truchło do wozu, a bądź co bądź, KUMPLA nie godzi się pozostawić na pastwę kruków.
– Ja byłem przy moście.
– Jak przy moście? Przecież zajrzałem w każdą szparę, od każdej dupy strony!
– Ale nie przy tym! Przy tym drugim moście!
– Jakim drugim? Jest jakiś drugi?
– No tak! Ten ogromny! Bajka!
– Niemożliwe… Czyli to nie ten? TONIETEN?
– No nie! Ten to jakaś podróba. Sam mówiłeś, że Fremont nie firmuje nazwiskiem popierdółek. Musiałem to sprawdzić. Sprawdziłem.
– Ale ja się tu darłem, krzyczałem…
– Przecież wiesz, że ja już na pół głuchy jestem…
– Od czego?
– No od muzyki! Bo od czego by innego?
– I polazłeś sam?
– Myślałem, że się wleczesz gdzieś za mną i pstrykasz te swoje zdjęcia.
– Daruję ci życie, ale prowadź! To daleko?
– Kilka minut pod górę. Dawaj szybciej, znowu się chmurzy. Burza wraca.
– Viene la tormenta! – to też już było!
[…]
– Noooo, nie ma lipy! I to jest most! I wcale nie za daleko! – pstrykam te swoje zdjęcia, bo o czym tu pisać. Trzeba zobaczyć! KONKRET. Pogoda senna, pochmurna, gadać się nie chce. Nawet kruki odleciały, Zostały tylko czarne głazy. Obejrzyjcie sobie… na spokojnie.
[…]