Moab prawdopodobnie utraciło swój westernowy charakter. Stało się prominentnym deptakiem dla wszelkich szpanerów oraz turystów alternatywnych. Bynajmniej nie takich jak my, tylko takich odwrotnie zakręconych. Przyjechali tu wypasionymi terenówkami, ogromnymi Jeepami, Hummerami, Fordami, na wielkich oponach i podwyższonych podwoziach. Wszystkie odbajerowane, uzbrojone w stalowe zderzaki, wyciągarki i wysunięte lufy wlotu powietrza. Ci, których nie stać na tak wielkie, stuningowane maszyny, przyciągnęli na przyczepach quady, motocykle crossowe lub różne samoróbki, zespawane z metalowych rurek. Mijamy amatorów turystyki para powietrznej, czyli parasailingowców, para spadochroniarzy i różnych innych para lotników ze statków powietrznych – takich cywilnych. My jednak – wyglądamy zaprawionych w walce – pilotów myśliwców bojowych. Oni mogliby wskazać nam drogę. Niestety, lokalna prohibicja zakazuje lotów bojowych. Lecz nie poddajemy się. Kontynuujemy lot zwiadowczy obok luksusowych butików, kolorowych wystaw i całego tego bajecznego blichtru.
– Cóż za wspaniała miejscowość!
– Dla nich. Bo nie dla nas. Nie dziś. Nie teraz.
– Pojedźmy na Ce-Pe-eN, może tam pracują jacyś rozsądni, znający życie ludzie. A i tak przydałoby się zatankować.
– Przydałoby się. Zaiste.
Pamiętacie tę zasadę? Zapytaj Amerykanina o cokolwiek? Dlatego nie pytamy Amerykanina. Pytamy Meksykanów kręcących się koło stacji benzynowej.
– Hola Amigos! Wicie rozumicie, taka sprawa, no że ten teges, życie, po prostu życie, sami widzicie, nie jesteśmy z urzędu imigracyjnego, my równe chłopy, ze Stegien, z Sadyby. Comprendo?
– Aaaaa, Tequila?
– Si, si, muy bien!
Przykro im, nie ma tu takich nocnych sklepów, jakich szukamy. Nam też przykro. Podobno nie ma nawet melin. Nie, nie, dilerów nie szukamy. Nie nasza bajka. Ani nie ma żadnego kiosku, ani likierni. Jest za to… trudno im to przechodzi przez gardło: DESTYLARNIA AMERYKAŃSKIEJ TEQUILI. Dla nich: fraza „amerykańska tequila” brzmi jak oksymoron. Dla nas: jakby słońce ponownie wzeszło – SUNRISE! Bo znasz bardziej oczywiste zestawienie frazeologiczne niż: „TEQUILA SUNRISE”?!
– Czy już mi wreszcie wierzysz?
– Tak, teraz już Ci wierzę. Ty naprawdę jesteś połączony.
– Myślisz, że nam ten oksymoron przejdzie przez gardło?
Idziemy zgodnie ze wskazówkami. Lokal jest wielką knajpą, można zjeść posiłek lecz wszystkie stoliki są zajęte, a czas oczekiwania – bez rezerwacji – to ponad godzina. Kochaniutcy, za godzinkę, za godzinkę… Na taką stratę czasu, to my sobie nie możemy pozwolić. Na szczęście Meksykanie znają lokalne tajemnice, nawet jeśli ich narodowy napój produkują gringo. Trzeba się przepchać przez zatłoczone wnętrze, stanąć w kolejce i grzecznie poczekać na wstęp do ciasnego pomieszczenia – niewielkiego pokoju zastawionego wysokimi lodówkami. Gdzie w równiutkich rzędach ustawiono przezroczyste pociski wypełnione sokiem z agawy.
– Eeee? Tylko biała? Nie ma złotej? Ani Anejo? To co to za destylarnia?
– Aaaaaahahahahahaha!!! A popitka?
– Może mamy w aucie jakąś butelkę Modelo?
– Do tej pory pewnie się już zagotowała…
– Złociutki, Przyjacielu mój drogi, wyobraź sobie, że siedzimy na plaży w Playa del Carmen. Czy przeszkadzałoby Ci tam… nieco ciepłe Modelo?
– Wspaniale to zorganizowałeś, jestem pełen podziwu!
– Nie wierzę!? Mają tu również zimne czteropaki!
– Brakuje nam jeszcze jakiegoś tuningu. Może czipsów z tortili, avocado i temu podobnych bajerów?
– Wprost zajebiście. Ale takie rzeczy można kupić na każdym rogu.
– Och! Ach! Cóż za wspaniała miejscowość ten Moab!