Przedpołudnie mamy już zaplanowane. MY MA MY ZA PLA NO WA NE. Oksymoron, a jednak! Lecz chyba właśnie po to, podczas wczorajszego etapu, przejechaliśmy 334 mile, czyli 537 km. Chociaż finalnie przejechaliśmy znacznie więcej i to w każdej jednostce miary – odległości lub czasu. Przejechaliśmy i przyjechaliśmy dla TEJ okładki – ze starego, wytartego atlasu. Choć jeszcze wczoraj rano wydawało się to utopią, nierealnym przebłyskiem, mrzonką, w którą nikt nie wierzył, to jednak stało się FAKTEM.
– FUCK THEM!
– Zwijaj materac!
– Kurwa jaki tu syf.
Wyobraźmy sobie, że miejscowość Moab jest jak osiedle. Wczoraj, wieczorem, nie było już tego widać, bo najpierw zostaliśmy oślepienie zachodzącym słońcem, a potem mieliśmy inne, ważniejsze sprawy na głowie. Teraz trochę się rozglądamy i przemykamy osiedlową uliczką, jadąc na poziomie zero. Na tym samym ground zero znajduje się cała infrastruktura: osiedlowe sklepiki, place zabaw, uliczki, wypożyczalnie quadów i stacje benzynowe. Zgasły światła reklam, więc pojawiła się zupełnie inna rzeczywistość, bardziej normalna, bardziej przyziemna. GROUND ZERO. O tej godzinie na ulice wyjeżdża klasa średnia. Wytaczają swoje crossy i budgie, przeróżne, śmieszne konstrukcje DIY. Pierdzą motorkami i ruszają gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Przynajmniej my tego jeszcze nie wiemy, bo oni – są już niejako zafiksowani.
Natomiast tamci z hajsosajty – ci od luksusowych terenówek – o tej porze jeszcze się pławią w swoich hotelach. Muszą przecież maksymalnie wykorzystać długość doby hotelowej. My katapultowaliśmy się dzisiaj wyjątkowo wcześnie – nieprzypadkiem.
Rozglądamy się dalej po wyimaginowanym osiedlu, aby złapać koordynaty i ustalić współrzędne w terenie. Dookoła nas – rozmieszczone są różnej wysokości – SKALNE wieżowce. Wszystkie otynkowane na rudo, prężą swe ślepe, pionowe ściany. Tak na oko – od 5 do 10 pięter. Te, które mamy za plecami, po stronie campingu, stoją pojedynczo. Natomiast skalny blok od strony Parku Narodowego, stanowi długi monolit – tak, jak najdłuższy w Polsce blok na ul. Kijowskiej, w Warszawie. Słynny mrówkowiec, który miał zasłonić widok podróżnym, wychodzącym z Dworca Wschodniego, na doskonale menelską Starą Pragę. W jednym miejscu kamiennego monolitu, do skalnej ściany, wykorzystując jej uskok, doklejono jakieś zabudowania. Wspinamy się tam stromą serpentyną – niczym windą w górę, aby sprawdzić co to takiego. Gdybyśmy stali na Starej Pradze – takie dobudówki byłyby z pewnością samowolą budowlaną. A tutaj mamy restaurację Sunset Grill. Na razie nic tam nie dają oprócz widoków na miasto, więc zjeżdżamy drogową windą na dół – na poziom ziemi.
– Nic tu po nas, jedziemy do Arches.
– Musimy sprawdzić, co kryje się za tym mrówkowcem.
– Jeśli to, co na warszawskiej Starej Pradze: na Brzeskiej, Ząbkowskiej, Kawęczyńskiej – to będzie dobrze! Rudy, ceglany kolor właśnie na to wskazuje.
Ponownie musimy przekroczyć most na Colorado i wyjechać poza Moab. Wjazd do Parku Narodowego Arches wygląda inaczej, niż do wszystkich innych, dotychczas odwiedzanych parków. Należy ustawić się w kolejce do punktu poboru opłat – nadal na poziomie zero i jechać za innymi pojazdami. Okazuje się, że sam Park nie jest ukryty z tyłu, za skalnym monolitem. On jest na jego rozległym dachu! Z poziomu zero absolutnie tego nie widać, nie wiadomo, co się kryje na wysokości. Po zapłaceniu wjazdowego myta można ruszyć pod górę – niczym panoramiczną windą – krętą, stromą dojazdówką. Wyżej i wyżej. Na sam DACH.
– Och!
– Ach!
Na dachu otwiera się zupełnie inna kraina. Prawdziwa alternatywna rzeczywistość. Będąc na dole, nie podejrzewaliśmy nawet jej istnienia. Zupełnie, jakbyśmy wjechali windą wprost do nieba. Podobno Niebo ciągnie się bez końca, bez granicy czasu i przestrzeni. Nie! Już nie podobno! Niebo skrywa w sobie zagadkę nieskończoności. I właśnie ją odkryliśmy.
Jest jak w niebie
Pieniądze tracą sens…
(sł. Lech Janerka)
– Zostajemy tu!
– Tu jest NAJlepiej!
– Nie chcemy już wracać na ziemię!
– Ihaaaaaa!
Tylko w Niebie może być tak utopijnie, pięknie i beztrosko. Czujemy się WNIEBOWZIĘCI. Poruszamy się lekko i zwiewnie, otoczeni przez białe, anielskie obłoczki, niczym baranki (tak, baranki!), które wyszły paść się na niebieskich pastwiskach, zastępując wczorajsze – ziemskie, ciężkie i deszczowe chmury.
– Beeeee! Meeeeee!
– Nie zwróciłem uwagi – czy ten Ranger na dole, co sprzedawał nam bilet – czy miał długą siwą brodę?
– He he he…
– Ale żeby tak od razu nas wpuścili do Raju? Bez Czyśćca?
– Widocznie zaliczyli nam cierpienia ostatniej nocy
– No, nie tylko ostatniej.
– Fakt.
Niebo – nie tylko, że jest bezkresne. Niebo jest ciekawe. Różnorodne i zaskakujące atrakcyjnymi kształtami. Na Ziemi – takie dziwa nie miałyby racji bytu. A tu owszem, bo przecież w Niebie nie obowiązuje fizyka i prawa grawitacji. Pojedyncze, rozsiane gdzieniegdzie skałki, do których podjeżdżamy – a może podlatujemy (?) – przybrały fantastyczne pozy. Niektóre stoją na głowie, inne są jak plastelinowe ludki, a jeszcze inne – jak figury z Wyspy Wielkanocnej – tajemnicze, megalityczne posągi Moai. Lecz przy nich zatrzymuje się stosunkowo mało przybyszów, większość ciągnie dalej, gnając do przodu – idealnie zadbaną, niebiańską szosą. Widocznie spieszą się do konkretnego celu. Albo celów. Naczytali się różnych przewodników, wskazówek, instrukcji, tych książek życie po życiu itepe – to wiedzą. My trafiliśmy tu z marszu, stąd nie wiemy nic. Jedziemy trybem “dajmy się zaskoczyć”. Jedziemy więc za nimi. Skręcamy w boczną odnogę – na spory parking.
– Jesteśmy u celu – Patrz! (Look!) – Łuk!
– Chyba u celów – zobacz tam! Łuki! Looki, looki!
O ile z dalszej perspektywy trudno było określić wielkość łuków, to z bliska, patrząc na miniaturowe sylwetki ludzi – chylimy czoła! Te potężne, ogromne łuki, są wielokrotnie większe niż wczorajszy Hickman Bridge. Ponadto są one wbudowane w… SKALNE OŁTARZE. Suną do nich całe pielgrzymki przybyszów. Łuki są zaokrąglone – jak to łuki. A w Niebie? Co jest zaokrąglone w Niebie? AUREOLE. Aureole na ołtarzach chyba nikogo nie dziwą.
– Mówiłem, że wchodzimy na wyższy poziom?
– Mówiłeś!
– Uwierzyłeś?
– Tak, teraz wierzę!
– Uwierzyłeś, bo zobaczyłeś.
Przypominamy, że z dołu, z miejscowości Moab, nie było widać tego, co dzieje się tutaj, na górze – w Niebie. Ale to działa w dwie strony. Pomimo, że stoimy teraz na wysokości, nie mamy wglądu na dół, na sprawy przyziemne. Nie widzimy miasteczka, pomimo, że mamy przed sobą bezkresną perspektywę. Powiedzmy sobie szczerze: nawet już o nim zapomnieliśmy. Tu jest dobrze. Tak to właśnie działa.
To, że na chwilę tracimy siebie z oczu i gubimy na szlaku, nikogo już chyba nie zdziwi. Zwłaszcza na takim szlaku. W pewnym momencie każdy z nas idzie do innego, własnego łuku, pomimo, że rozglądamy się za sobą. Ale w tym tłumie świeżo przybyłych trudno kogoś namierzyć. Nawet nie potrafimy się tym zmartwić ani zasmucić. Już nie. No taka tu panuje sytuacja. Ostatecznie jednak odnajdujemy się. OSTATECZNIE.
Sprawdzamy podobieństwo owych łuków do tego z OBRAZKA, w który byliśmy tak wpatrzeni, podczas całej podróży. Czyli tego z okładki drogowego atlasu. Naszej podróżnej Biblii.
– To nie ten.
– Ani nie tamten!
– Szukamy więc dalej.
Po pewnym, nieokreślonym czasie:
– Jest, jest drogowskaz! Parkujemy i idziemy!
Ścieżka prowadzi nas coraz wyżej. W końcu, zza kolejnego skalnego załomu wyłania się ON. Wielki. Majestatyczny. Monumentalny. WSZECHPOTĘŻNY. Doskonale widoczny na tle Nieba. Góruje samotnie nad całym Parkiem Narodowym. Wytężamy wzrok. Nie! Jednak nie samotnie. U jego stóp, pod jego doskonałą Aureolą kłębią się setki malutkich postaci. LUDZI. Ten wyjątkowy łuk nazywa się Delikatny – Delicate Arch. Niby groźny i potężny, a jednak delikatny.
– Ciekawe, czy Mormoni również to tak widzieli?
– Nie sądzę.
– Posiedźmy i popatrzmy…
– Nasz czas się kurczy.
– Jak to?
– Musimy wracać na ziemię.
– Już nic nie będzie takie samo.
– Już kiedyś słyszałem ten frazes.
– No to trochę się rozkręciliśmy.
– Jak stara płyta.
– Progresywnie i koncepcyjnie.
– Tak miało być.
– Czyli jedziemy grzeszyć dalej?