– Coś jeszcze piszą? W tej ulotce? O PIĘĆDZIESIĄTCE?
– Gdy już na nią wjedziesz, na 50-kę, to zasadniczo masz z górki. Najwyższy czas, aby wszystko sobie poukładać.
– Ha ha ha…
– Piszą też, że samotna jazda – po pięćdziesiątce – nie jest zalecana. Nie wróży nic dobrego… Lepiej skręć na ruchliwą autostradę. Tak piszą.
– Coś jeszcze? Bo samotność to temat, jak autostrada…
– Oooo, wiele tu piszą, dają różne rady na drogę! Że to trudny temat, że boimy się samotności – jak ognia, a jednocześnie pragniemy choćby chwili spokoju. Że mimo wszystko jesteśmy aktorami na scenie, że potrzebujemy widowni, choćby w teatrze jednego widza. Że przebieramy się w różne stroje, zakładamy maski, jesteśmy raz tym, raz tamtym, czasem nawet gubimy się w tym wszystkim, jeśli za bardzo utożsamiamy się z jakąś rolą. Ale nadal potrzebujemy publiki. A kiedy jej zabraknie – stajemy przed lustrem i błaznujemy do siebie. Mówimy wtedy: -Twoje zdrowie!
– Ciekawa ta ulotka.
– Ona chyba nie jest lokalna – ta ulotka – tylko sięga jakoś szerzej. To widocznie jest ulotka międzystanowa, a nawet transkontynentalna. Zupełnie, jak ta droga nr 50: ciągnie się przez całą szerokość Stanów Zjednoczonych, ze wschodu, przez Utah, poprzez Nevadę, aż do… uważaj! Aż do Kaliforni!
– Serio? Dojedziemy nią aż tam? Ale pewnie nie piszą o tym, jaką playlistę wziąć na drogę?
– Akurat tego nikt nie musi nam podpowiadać. Kilkanaście godzin jazdy? Czy kilkadziesiąt? Jesteśmy przygotowani na każdy wariant. Ja pre Pana bym zaczął spokojnie od wyszukania jakiś smaczków, proponuję Snowy White “Bird of Paradise”, potem może być Elvis Costello “Shipbuilding”, następnie instrumentalny Knopfler “From Local Hero” i dalej już energetyki, aby nie usnąć. Na przykład Sisters of Mercy “Marian” i “I Feel Love” Donny Summer, w wersji albumowej oraz w 4 różnych remixach, a także cover w wykonaniu Bronski Beat i jeszcze z singla Marca Almonda, bo ciągle nie mogę się zdecydować, która wersja jest NAJlepsza. A Ty?
– Zaczynam od VNV Nation “Photon”, a potem już z grubej rury, Ministry “Jesus Built My Hotrod”, wersja 12-minutowa, potem – Siostry Miłosierdzia “Lucretia” – również 12-minutowy remix i oczywiscie Talking Heads “Burning Down The House”, YEEAAAH!
– Super, a potem drzemy ryja po polsku, od Siekiery – po Grechutę, od Kultu – po Czerwone Gitary, od Klausa Mitffocha – po pierwszą Urszulę, od TSA – po Made in Poland, Rendez-Vous, Rezerwat i Madame. Nie może zabraknąć czerwonej AYA RL, ale to dopiero, gdy się ściemni.
– Dobra! Polskie startujemy tradycyjnie? Od Budki Suflera “Znowu w życiu mi nie wyszło” i “Nocy Komety”?
– Czyli najsłynniejsze polskie covery! Co my byśmy bez nich zrobili!
– Potem możemy przejść na całe albumy: Yello “Stella”, Alphaville – wiadomo, Soft Cell “Non Stop…”, Talk Talk – wszystkie oprócz ostatniego, Dire Straits “Alchemy”, Peter Gabriel “So”, w zależności od nastroju – całą trylogię This Mortal Coil…
– Zapomniałem jeszcze o The Wipers “When It’s Over” – ale to można dać na koniec…
– A ja o chłopakach z Bieszczad: KSU!
– I jeśli starczy czasu to wyciągam zeszyt i jedziemy po notowaniach Listy Przebojów Trójki, mam spisane, elegancko, od pierwszego, po kolei… Pierwsze miejsce, pierwszy tydzień na liście, w pierwszym notowaniu JON & VANGELIS “I’ll Find My Way Home”.
– Jak przyjdzie czas to znajdę. Mam dobrze oznakowaną.
– Wiesz co? A może po prostu wrzućmy na playlistę to wszystko, co mamy w głowie, to co nam w duszy gra i zapuśćmy odtwarzanie losowe…
– Wszystko?
– Tak wszystko! A kto nam zabroni? Przecież nikt nam nie płaci za wierszówkę, nie będzie zarzutu, że kogoś naciągamy.
– A ktoś nam w ogóle płaci?
– A czy ktoś to w ogóle przeczyta? Albo przesłucha?
– Tym bardziej! Dawaj… Wszystkich! Z podziękowaniem dla nich! Za to, że byli. Za to że jesteśMY…*
– Niech wiedzą, że możemy przejechać stąd na Alaskę i nie będziemy się nudzić.
– Albo w drugą stronę, na południe… do Belize! Nie, to za blisko… Do Buenos Aires!
– Podróżować, podróżować jest Bosko!
*Więcej na końcu, w rozdziale #DziękujeMY
Czyli ogólnie mamy co robić! Krajobrazy za oknem to jedno, krajobrazy w głowie to drugie. Jeśli oba te obrazy się połączą, usłyszysz KLIK i już tak zostanie. Ile razy już nam kliknęło? Setki? Tysiące?
I tak oto śmigamy już po 50-ce. Asfalt mocno trzyma opony gorące. Póki co – jest fajnie, morowo. Auto zasuwa szybko, przyspiesza sportowo. Kiedy potrzeba hamuje zdrowo. Nie skrzypi, nie trzeszczy, amortyzacja cała. Kieruje się lekko, wspomaganie działa. Wszystko OK.
– Gra muzyka!
– Yeah, yeah, umc, umc, umc!
Denevir gris. Denevir gris.
One man on a lonely platform
One case sitting by his side
Two eyes staring cold and silent
Shows fear as he turns to hide
Aah, we fade to grey. Aah, we fade to grey
Feel the rain like an English summer
Hear the notes from a distant song
Stepping out from a back shop poster
Wishing life wouldn’t be so long
Devenir gris. Aah, we fade to grey
(Visage, Fade To Grey, Autorzy: Midge Ure, Chris Payne, Billy Currie)
Znikamy w szarości. Znikamy w szarości.
Sam człowiek na pustym peronie
I tylko walizka u jego boku
W chłodnym, milczącym wzroku
Co strach pokaże i się odwraca.
Znikamy w szarości. Znikamy w szarości.
Poczuj ten deszcz, jak w angielskie lato.
Usłysz nuty pieśni, z oddali
Ze sklepowego plakatu.
W nadziei na życie nietrwałe
Znikamy w szarości. Znikamy w szarości
Czy można sobie wyobrazić bardziej oryginalny, noworomantyczny utwór? Nie można! Z tej prostej przyczyny, że ten był NAJpierwszy. NAJlepszy. Dzięki Midge Ure, że jeszcze chcesz, że robisz show!
Czy można sobie wyobrazić bardziej romantyczny pejzaż? Ponownie się zachmurzyło – aż tak ciężkich, szarych, bezgranicznie skłębionych obłoków dawno nie widzieliśmy – chyba tylko wyjeżdżając z Vancouver. Wtedy. Na początku. Lekko siąpi deszcz, a otoczenie chłonie każdą jego kroplę, oddając światu swą wdzięczność, w postaci zielono-żółtych barw.
O co w ogóle chodzi z tym tzw. new romantic? Nieeee, nic z tych rzeczy… Nie nosiliśmy nigdy żadnych barwnych szmatek. Bliżej nam było do klimatów Joy Division i Bauhaus niż do śmiesznych pióropuszy. To zasadniczo zabawna sprawa. Wtedy, gdy w Londynie powstawała kolorowa, udziwniona moda, na przełomie lat 70 i 80-tych, do nas docierały zaledwie szczątki informacji, pojedyncze strzępki zagranicznych zdjęć i plakatów, a już na pewno nie jakieś pikantne historie. Jako pierwsza – przez żelazną kurtynę – przebiła się muzyka. Nie tylko nie wiedzieliśmy kto ją tworzy, przecież nie rozumieliśmy nawet o czym śpiewają. Ale brzmiało to dobrze, elektronicznie, melodyjnie i całkowicie odmiennie niż ciężki rock z mijającej dekady lat 70-tych. Dopiero po latach złapaliśmy się na tym, że nasze postrzeganie i rozumienie tamtej mody było całkowicie opaczne. Wierzyliśmy w jakieś własne wyobrażenia, w wyimaginowany świat, stworzony przez bujną wyobraźnię i podsycany przez radiowych guru, co nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Ale komu to przeszkadzało? A wszystko przez tęsknotę za lepszym, kolorowym życiem. I TO BYŁ PRAWDZIWY ROMANTYZM! A nie ten z londyńskich, upstrzonych w pawie piórka klubów. Tylko właśnie ten nasz, rodzimy, wsparty na fundamentach romantycznych wieszczów i owej wyjątkowej tęsknocie za wszystkim. Ale chyba głównie za wolnością.
Stąd tak bardzo zakorzeniła się pamięć o tamtych szarych, prawdziwie gotyckich i nowofalowych, a jednocześnie tak bardzo kolorowych – bo tworzonych w marzeniach – czasach. A co jest zaskakujące, a nawet stanowi swoisty, przedziwnie zakręcony chichot losu, to teraz, gdy mamy wszystko to, o czym wtedy tak marzyliśmy, nachodzi nas permanentna nostalgia za tamtym minionym okresem. Nieco mrocznym, bardzo siermiężnym, niezwykle naiwnym, ale jak się okazuje – wyjątkowym i autentycznym – romantyzmem.
I nieważne że tam, w odległym Londynie, Nowa Fala, Nowy Romantyzm albo Rock Gotycki były zupełnie niezależnymi od siebie, odmiennymi nurtami. U nas to wszystko się przeniknęło i połączyło. W jedną spójną, nieprzypadkową historię.
Przed nami – na całej szerokości horyzontu – ciągnie się wysokie pasmo górskie – w klasycznym, alpejskim stylu. Zapowiada się całkiem stromy i wysoki podjazd, gdyż – zgodnie z mapą – musimy jakoś przebić się na drugą stronę ośnieżonych szczytów. Zanim jednak droga pociągnie nas wzwyż, na wysokość 2356 metrów nad poziom morza, do Przełęczy Connors – jedziemy skrajem bardzo urokliwego zakątka, zwanego Parkiem Narodowym Wielkiej Kotliny, czyli Great Basin National Park. Na otwartych pastwiskach odpoczywa radosne bydło. Szeroko rozlane sadzawki służą jako poidła i zapewniają spore zapasy wody. Jako żywo przypomina nam to Pozaziemską Autostradę, Tę ze Strefy 51. Przypadkiem? Nieprzypadkiem podoba nam się tu. Szczególnie, gdy asfalt szosy ustawia się prostopadle do linii gór – wtedy zaiste robi się bajecznie i fotogenicznie. Chociaż – nie tak bardzo samotnie, jak nas straszyli – gdyż co jakiś czas mijamy jakąś wioskę, a dodatkowo, przy drodze stoją drewniane słupy elektryczne. Niezawodni towarzysze dzikozachodnich szlaków. Nie odzywamy się zbyt często – przynajmniej na głos. Nie musimy. Pomyślicie pewnie, że po przejechaniu tych kilku tysięcy kilometrów, skończyły nam się tematy? Nic z tych rzeczy! Po prostu – po przejechaniu tych wszystkich lat świetlnych, od tamtych czasów, potrafimy przejść na tryb niewerbalny. Ile to już razy łapaliśmy się na tym, że w tej samej sekundzie, nasze myśli krążyły wokół tego samego tematu lub melodii? Nawet będąc w oddaleniu. Przecież los rzucił nas w całkiem inne części galaktyki.
– My musimy być jakoś połączeni!
– Albo mamy wgraną tę samą wersję oprogramowania.
– No tak. I skutecznie unikaliśmy wszelkich aktualizacji i nowych, lepszych poprawek systemu.
– To już? Ta NAJsamotniejsza?- Chyba jeszcze nie, nadal jesteśmy w Utah.
Przejazd przez góry jest COOL! A na ośnieżonym szczycie dodatkowo będzie COLD. Natomiast zjazd na dół prowadzi wprost do miejscowości Ely.
– Ely? Ładna nazwa! Taka dźwięczna.
– Zaraz, zaraz, ale ona już gdzieś – kiedyś – padła?!
– Hmmm, może tak być. Trzeba przekartkować historię lub przewinąć taśmę do tyłu…
– MAM! Tak to leciało: “…zbliżamy się do rozwidlenia szos. Drogowskaz wskazuje, że prosto dojechalibyśmy do jakiegoś Ely. Całkiem ładna nazwa. Taka dźwięczna. A w prawo? Droga numer 375. Zgadnijcie, który kierunek wybieramy?” – Tak było wtedy! Na rozwidleniu w Warm Springs.
– Masz tę pamięć…
– No Ty też jeszcze chyba nie narzekasz Hans? Stara, dobra szkoła kontrwywiadu…
– Czyli wtedy, za Tonopah, wybraliśmy Pozaziemską Autostradę, a teraz i tak trafiamy do tego Ely.
– Co ci pisane to ble ble ble…
– Wiadomo! Ale nie masz wrażenia, że ta mapa to taka plansza jakiejś GRY? A my jechaliśmy sobie – zgodnie z rzutami kostką…
– No tak! Losowe rzuty kostką to… nasza przypadkowość!
– Nieprzypadkiem?
– A dojeżdżając do Warm Springs mogliśmy skorzystać ze skrótu i od razu znaleźć się w Ely… Często w grach planszowych występują takie skróty.
– Czyli ominęłaby nas Strefa 51, Las Vegas, Bryce, Zion, Arches i cała reszta?
– Na to wygląda. Powstaje tylko jedno pytanie…
– Jakie?
– Czy to MY jesteśmy graczami, czy może tylko pionkami na planszy?
– A wtedy to kto rzuca kostką?
– Zobacz, to Ely jest całkiem spore, nic nie wskazuje na jego osamotnienie. Szeroka czteropasmówka, jakieś magazyny, sklepy, pełna infrastruktura.
– Rzeczywiście! Trzeba będzie dotankować do pełna. I żeby daleko nie szukać – jak to się samo układa – obok mamy Liquor Store! Potem już możemy nie znaleźć paliwa. Ostrzegali przecież, że NO SERVICE.
– Dobra, ale najpierw lecimy vis a vis! – Bar wygląda na meksykański i przypomina obciachowe, chińskie budy na wylotówce z Warszawy, koło Raszyna – Czuję, że będzie tanio i smacznie.
– Słusznie prawisz.
– Wiesz co? Wydaje mi się, że jak ruszymy dalej, to możemy mieć problem z noclegiem. Jest już dość późno, trzeba by się o to zatroszczyć.
– Nie rozumiem. Przecież zawsze idziemy na żywioł. Coś się zmieniło? Od wczoraj?
– No tak, ale w tej Twojej ulotce wyraźnie piszą, że dalej nie będzie nic.
– Spójrz na mnie: czy Ty od wczoraj dorosłeś? A może od razu się zestarzałeś?
– Może to przez tę 50-kę? Przecież wyraźnie nas ostrzegali. W tej ulotce.
– Aha, czyli zalecamy wygodne łóżeczko, ciepłą kołderkę, telewizorek, kibelek. Coś jeszcze? Czy to już Panu wystarczy? Zapytam jeszcze, czy to jest plan minimum, maximum czy optimum? Czy o to chodzi? Na tej 50-ce? Uważaj o co prosisz, bo może się spełnić, ale w pokrętnej konfiguracji. Los lubi dziwnie hihotać.
– Zobacz na planszy… tfu… to znaczy na mapie… co będzie następne?
– EUREKA!
– Że na coś wpadłeś?
– Tak się nazywa! Następna miejscowość.
– Daleko stąd?
– Jakąś godzinkę jazdy.
– I że niby taka samotna? Ta 50-ka? Że co godzinkę coś jest? Ulotkowe sranie w banie! Już nigdy nie przeczytam żadnej ulotki. A jest tam chociaż jakiś hotel? Tak?! To dawaj, zadzwonimy – spytam o miejsca.
– Ewidentnie starzejesz się. To naprawdę straszne, co się z człowiekiem zrobiło w ciągu zaledwie jednego dnia. Widzę, że proces szybko postępuje.
– Halo? Macie wolny pokój? Dwa wygodne łóżka? Telewizor? Łazienka? OK, bierzemy. Będziemy za godzinę. Przeliteruję nazwisko… D…z…i…e…k… Za trudne? OK, OK. Na pewno będziemy.
– Trzeba było powiedzieć: Dziekanowski, może znają Twojego idola? Ale, ale! Nie zapytałeś o kołderkę!
– Przecież kołdry są zawsze na wyposażeniu.
– I już się nie zgadza! W Moab nie było! Ale to przecież było wczoraj, a w zasadzie nawet dzisiaj rano. Masz już prawo nie pamiętać. Straszne. Jestem przerażony. Dobrze, że ja tak jeszcze nie mam!