Pier to nabrzeże. Pier… jak zaczyn do konkretnej słownej zaczepki. Jak pier… wszy głód, który zmusza nas, by poszukać stosownej miejscówki. To dopiero początek podróży, więc mamy gest i fantazję. A później? A jakie to ma znaczenie? Jakoś to będzie. Przybijamy więc autem do nabrzeża, wzdłuż którego ciągnie się cały ciąg portowych magazynów, niczym zębów wielkiego grzebienia, wbijających się swoimi wypustkami w wody zatoki. Niektóre z nich pełnią jeszcze pierwotne funkcje portowe. Inne zostały zamienione na hale targowe lub stragany badziewia dla turystów. Czyli nie dla nas. Sramy na takie atrakcje.
UWAGA: wskazówka dla ewentualnych naśladowców – uważajcie z parkowaniem w tej turystycznej okolicy. Złapanie miejsca przy głównej alei graniczy z cudem, natomiast w bocznych uliczkach – jakoś dziwnie nie ma z tym problemu. Dziwnie – to słowo daje do myślenia. Stajemy. – Zobacz…. Dlaczego tu tyle szkła? – O i tu… – Tam też!
Jeśli kiedyś straciłeś szybę w aucie, np. w Maluchu, bo pod fotelem chowałeś wyciągane radyjko – licząc że żadne bystre oko tego nie zobaczy – sam nabywasz bystrego spojrzenia. Zawsze są jakieś oczy, zawsze ktoś patrzy. Dlatego teraz bezbłędnie skanujesz i badasz otoczenie i rozpoznajesz: rozsypane na ulicy, drobniutkie kryształki rozbitych, samochodowych okien. A jeśli dodatkowo masz auto wypchane bagażami… – Spadamy stąd. Szukamy dalej! – komunikat może być tylko jeden.