Dla nas Sacramento – pomimo wspaniałej, westernowej nazwy – pozostaje tylko gigantycznym węzłem drogowym i miejscem zakupu paliwa oraz skoncentrowanej Adrenaliny w małych, plastikowych buteleczkach. Ciśniemy dalej, chyba nawet zbyt mocno, gdyż w pewnym momencie w tylnym lusterku błyskają koguty policyjnego krążownika, powodując przypływ naturalnej adrenaliny.
– Ufff i znowu fart, ktoś był szybszy, ktoś był pierwszy, ktoś za to zapłaci!
– …Bless Ameryka!
– Kolejny azymut: San Francisco!
– Miasto nowych technologii…
– Chyba w dzień. W nocy to inne miasto. Walka trwa.
– Chcąc nie chcąc… San Francisco to siedziba Twittera i miasto, które w części przeniosło się do mediów społecznościowych…
– Chyba antyspołecznościowych.
– Coś sugerujesz?
– Daj spokój, sami się zapętlą.
– No tak, kiedyś przyjaźnie tworzyła chemia, obecnie ALGORYTM.
– He he he, hipokryzja społecznościowa… Technologia, która niszczy samodzielne myślenie i umiejętność podejmowania decyzji, uzależnia, zniewala, czyli pozbawia wolności. A przecież: Wolność kocham i rozumiem… Wolności oddać nie umiem! Czyżby?
…Media z nazwy społecznościowe zabijają bezpośrednie relacje społeczne. Są jak antymateria dla materii. Niby podobne w nazwie, ale niszczą się nawzajem. Parafrazując Mistrza Bareję: media antyspołecznościowe odpowiadają żywotnym potrzebom społeczeństwa. Ludzie nie potrafią ze sobą werbalnie rozmawiać. Nie wiedzą, jak się komunikować, eskalując konflikty. Fiksują się na swoich stanowiskach, zapierają w zacietrzewieniu, nie chcą zmienić punktu widzenia, spojrzeć z pozycji lustra. A czy urządzenia zwane komunikatorami ułatwiły tę komunikację? Przecież przez mały ekranik – na odległość – łatwiej komuś naubliżać, opluć i bezkarnie hejtować. Zamiast wytłumaczyć – prościej zbanować. Relacje stały się płaskie i mikroskopijne, takie – jak ekran urządzenia. Zarówno po stronie odbioru jak i nadawania. Z jednej strony niby wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą: z kim się spotykają, gdzie bywają, a z drugiej strony – czy można jednym zdjęciem, sztuczną pozą lub emotikonem wyrazić coś więcej? Powierzchowny przekaz powierzchownych uczuć jest na topie. Większa ilość znaków pisanych kole oczy, męczy i zniechęca. Stąd te zunifikowane znaczki, co ujednolicają emocje i zabijają wyobraźnię. A jeśli się odkryjesz, okażesz słabość lub szczerość, to cię zjedzą, zaszczują i zniszczą. Chyba, że wrzucisz do sieci jakieś gówno – zyskasz sławę i uwielbienie…
– To jakaś ulotka? Co cytujesz?
– Jak to co? Te media! Fejkniusowe! Rozumiemy się?
– Ale a propos czegoś?
– Dojeżdżamy do San Francisco! Będziemy się rozumieć?
– Nawet bez słów! To dopiszmy coś jeszcze, żeby było więcej słów!
– Dobra, na przekór wszystkiemu, im więcej znaków pisanych, to tak, jak więcej przejechanych kilometrów – tym lepiej! Więcej niż obejmie jakikolwiek post. Więcej niż wszystkie posty razem wzięte.
– Myślisz, że się przytkają? Zadławią?
– To co teraz puścisz?
– A jak myślisz?
Zbliżamy się do “Miasta Wolności” – ponad pół wieku po premierze tego sloganu. Tu zakończy się nasz Dzikozachodni Rozdział. Jak to leciało? Tam – gdzie zaczyna się czyjaś wolność – kończy się czyjaś inna?
– To nam się chyba udało?!
– Wszyscy zadowoleni, nikt nie czuje się pokrzywdzony? Nikogo nie zniewoliliśmy?
– Jesteśmy eko? Nowy rodzaj wyjazdów turystycznych?
– Tak, w imię eko-wolności! Wolności zrównoważonej.
– Dla niezrównoważonych.
Każde pokolenie ma swój czas. Oczekujemy historii z “naszych czasów”. Musimy więc ruszyć dupy i pokombinować. Odnaleźć właściwe miejsca, slajdy i rytmy. Trafić na Znikający Punkt – ba! Żeby tylko jeden! Nikt nam w tym nie pomoże. Zbliżamy się do San Francisco. tym razem nadjeżdżamy od północy, okrążając zatokę San Pablo i okoliczne mokradła. Zatrzymujemy się po drodze obserwując brodzące w wodzie ptactwo. Nie! Nie jedziemy skrótem. Jedziemy najdłuższą możliwą drogą, aby trafić bezpośrednio na Golden Gate Bridge. Aby w odpowiednim momencie, przy ostatnim tunelu, włączyć Scotta Mckenzie.
– ZAPĘTLAMY!
– Resztę już znacie.
– Popatrz! Napisało się!
– No widzisz, a nie wierzyłeś!
– A Ty?