Zjeżdżając z Twin Peaks trafiamy bezpośrednio i oczywiście przypadkowo (gdyż nadal nie korzystamy z przewodników) do dzielnicy Haight-Ashbury. Właściwie, na dzielnicę składa się jedna główna aleja Haight Street, z kilkunastoma przecznicami. Całość jest przyklejona do Parku Golden Gate. To właśnie tam zaczęła się historia hipisów, którzy zbierali się w proteście przeciwko wszystkiemu, w tym: normom społecznym, wartościom i zasadom, za to w kulcie kwasa, grzybów, filozofii zen i życia w komunach. Podziwiamy muzykę, nie hasła. Nie latamy z Lucy po diamentowym niebie, co nie przeszkadza nam wsłuchiwać się w psychodelię Jefferson Airplane, Doorsów, Joplin i mistrzostwo Hendrixa. To oczywiste, że większość muzyków z przełomu lat 60-tych i 70-tych pozostawała pod wpływem… ideologii. Uriah Heep, Beatlesi, Creedensi, Steppenwoolf, a nawet tacy rockowi wyjadacze jak Zeppelini i Stonesi. To zakręcone, ale bez tej ideologii, nie byłoby sztuki, nie byłoby naszej muzyki, nie byłoby nas.
– Artyści mogą więcej?
– Oj, mogą, mogą… Człowieku, daj spokój. Zmruż oczy. Teraz ja Tobą zakręcę. Otwórz oczy… co widzisz?
– Niezłą sztukę!
– Zasadniczo to właśnie my, tak – MY, jesteśmy dziećmi czasu hippie. Popatrz sobie na stare rodzinne zdjęcia…
– Taaaa, w polskim wydaniu, zwiewne stroje szyte z farbowanych, tetrowych pieluch, pomysłowość naszych rodziców by z szarości wycisnąć jakieś kolory, tak przeszyć spodnie, by miały szerokie nogawki – dzwony.
– No tak, chłopaki miały łatwiej, wystarczyło nie ścinać włosów, nie zmieniać koszuli i zapuścić pekaesy, chyba, że trafiłeś na gitowców.
– Breakout, Czerwone Gitary, Niemen, Rodowicz… tak to leciało.