52. #Arizona Dream

Nie tylko mój wygląd się zmienia. Krajobraz również. O kaktusach już wiecie. Wraz z granicą Kalifornii skończyła się pustynia. Teraz jedziemy przez płaskowyż. Mijamy coraz więcej, coraz wyższych pagórków, o coraz bardziej pokręconych kształtach. Zmieniają się także kolory. Pożółkła szarość już nie przeważa. Teraz robi się zielono. Co prawda lwią część tej zieleni stanowią sukulenty, ale jednak! Zieleń to zieleń. To przecież kolor nadziei (yhmmmm). Zieleń to kolor wolności (owszem) oraz szczęścia (a jakże!). Podobno to także kolor wewnętrznej harmonii (no żesz kurwa, nie dałoby się tego lepiej zdefiniować!). Tylko niebo jest przez cały czas błękitne i nigdzie, ale to nigdzie, nie widać nawet szansy na najmniejszą chmurkę, na skrawek cienia, na chłodne zmiłowanie. Wygląda to tak, że na niebieskim suficie świeci wielka, cholerna lampa. Jakby Gwiazda Słońca przysunęła się bliżej Planety Ziemi – dokładnie w tym miejscu. NAD NAMI.

Gdybyśmy mieli nawigację oraz zdrową logikę, prawdopodobnie wybralibyśmy podróż do Sedony międzystanową autostradą. Ale, że nic z tego nie posiadamy, skręcamy sobie w prawo na bardziej lokalną drogę nr 93. Niech autostradami podróżują – pędzące na złamanie karku – korpofiuty. Nam się nie spieszy. Nawet, jeśli mamy wyznaczony jakiś krótkoterminowy cel, to nic się nie stanie, jeśli go nie zrealizujemy. Będzie to tylko znaczyło, że nie był on dla nas. Nie był nam pisany. Wielkie mi halo. Autostradę można wybrać tylko w ostateczności, gdy nie będzie nic innego. 

– Nie to nie, to mre – jak mawiały nasze babcie.

– Babcie zawsze miały rację!

– Wszak mądrość przychodzi z wiekiem – “prawdziwy truizm”

– I tyle w temacie.

Droga nr 93 jest prawie tak samo elegancka, jak autostrada. Po dwa pasy w każdą stronę. A że ma niższy ranking – powoduje, że jest kompletnie pusta. Frajernia zapitala autostradą. Dodatkowo – budowniczowie autostrad raczej nie przejmują się okolicznościami przyrody. Dla nich najważniejsze jest, jak najszybsze dotarcie do celu. Tymczasem drogi lokalne powstawały najczęściej w miejscu starych szlaków komunikacyjnych, od wioski do wioski. A wioski były zlokalizowane w najatrakcyjniejszych miejscach. Stąd prosta zależność – jeśli chcesz zobaczyć na trasie coś ciekawego – korzystaj z dróg lokalnych, a nie z autostrad.

Na dowód tej tezy – znajdujemy w atlasie, na trasie nr 93 – miejsce opisane na mapie jako “Nothing” czyli “Nic”. Skoro kartograf postawił tu kropkę, powinieneś oczekiwać przynajmniej kilku zabudowań. Tymczasem natrafiasz dokładnie na to, co literalnie słowo to oznacza. Czyli na wielkie NIC. I to jest właśnie kwintesencja Arizony. Wielkie, wspaniałe NIC pośrodku NICZEGO. Tylko droga, skały, kaktusy.


No dobra, jest jednak jakieś coś! W okolicach Nothing zaczyna się Joshua Forest Parkway. Droga Parkowa przez Las Jozuego. Całkiem przypadkiem i nieoczekiwanie trafiamy na jeden z najbardziej spektakularnych i malowniczych krajobrazów południowego zachodu. 

O co chodzi z tym Jozue i jego drzewami? Trzeba to omówić wielopłaszczyznowo. Muzycznie – “The Joshua Tree” to naszym skromnym zdaniem – ostatni dobry album płytowy grupy U2. Być może właśnie dlatego, że otoczony jest dzikozachodnią atmosferą. Potem zespół przerzucił się na berlińskie klimaty i wszystko się skiepściło. Co prawda napisali jeszcze hit wszechczasów “One”, ale dla odmiany – posłuchajcie “One” w wykonaniu Johnny’ego Casha, a już nic nie będzie takie samo. Dziadek Cash, facet po przejściach, legenda Dzikiego Zachodu, zawstydził U2, zaśpiewał “One” na składance “American III: Solitary Man” i rozwalił system. Zrobił to tak wzruszająco, że poruszył wszystkie kamulce Arizony*. Nastąpiło przetasowanie geomorfologiczne i wiele z tych skał stanęło na głowie. Nie wierzycie? Zapraszamy na drogę nr 93. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że na cienkiej skalnej iglicy umocowana jest ogromna, kulista, kamienna czapa? Nie jest to zgodne z żadnymi prawami logiki i przyciągania. Ale za to mieści się w kategoriach romantyzmu rockowego. A takich skalnych dziwolągów jest tu mnóstwo.

*ktoś zapytał: o co chodzi z tymi kamulcami i dlaczego poruszył? Jacy ludzie są niekumaci. Proszę sobie włączyć One w wykonaniu Johnny’ego Casha i uważać na otoczenie. Ładunek wzruszającej energii potrafi zdziałać cuda, madafaka. 

I druga płaszczyzna – same drzewa Jozuego. Wiemy już, że to gatunek pustynny, typowo kalifornijski, z pustyni Mojave. Oficjalnie: jukka krótkolistna z kategorii agawowatych. A nazwa Joshua Tree? Została nadana przez Mormonów, którzy twardo parli na zachód szukając znaków. I ów znak wypatrzyli. Twarde liście jukki układały się w takie kształty, że wypisz wymaluj, można było sobie wyobrazić brodatą twarz Proroka Jozuego, który dodatkowo wznosił ku niebu ręce – czyli gałęzie, sterczące ku górze. Mormoni to ze wszech miar ludzie przestrzegający zasad. Sięgnijmy więc do naszego Zbioru Zasad i zobaczmy co było pod numerem 9? – nomen omen: OBSERWUJ ZNAKI! 

Wszystko tu się łączy, wszystko tu jest zapętlone i spójne. No może akurat nie to, że jesteśmy w Arizonie, a drzewa Jozuego normalnie rosną w Kalifornii. Ale to wyjątek i szczegół. Skoro tym razem nie udało się zaliczyć Parku Narodowego Joshua Tree to los tak nas pokierował, abyśmy mogli podziwiać obraz tego parku w miniaturze, w innym miejscu, właśnie w Arizonie, przy Joshua Forest Parkway. Specjalnie dla nas! Zgodnie z zasadą nr 11: Co ma być to będzie. I to się nazywa logiczna spójność!

– Dzięki Jozue i Mormoni!
Dzięki U2 i Johnny Cash! 

W drzewach Jozuego można się zakochać. Są niepowtarzalne i wyjątkowe. Piękne, a zarazem przerażające. Poskręcane i kolczaste, jak różne nasze historie.

kaktusy kłują – jak nie w ręce, to w oczy!

Joshua Forest ma jeszcze inne zalety, a może przewagi nad słynnym i znanym Parkiem Narodowym Joshua Tree: 

  • Zadupiaste miejsce nie jest znane masowej publice, chociaż widoki są porównywalne;

  • Miejsce nie jest popularne, stąd nie spotkamy tu miliona turystów;

  • Można poruszać się poza szlakami (których tu nawet nie wyznaczono) i wleźć lub wjechać dosłownie wszędzie. W parku narodowym – wszystko podlega restrykcjom i przepisom;

  • Tu można przenocować w dowolnym miejscu. W parku narodowym – tylko na  wyznaczonych campingach.

 

Już kilkukrotnie udowodniliśmy wyższość starego, papierowego atlasu drogowego, nad wszelkimi elektronicznymi mutacjami. I tak będzie również tym razem. Nazwę Joshua Forest Parkway można znaleźć chyba tylko w oldskulowych lub bardzo szczegółowych opracowaniach. Podobnie, jak drogę nr 97, która właśnie powinna gdzieś tutaj odbijać w bok… 

– Dawaj, skręcaj bo przejechaliśmy. Zawracaj!

– Ale to chyba jakieś wertepy?!
– Kto nam zabroni? Najwyżej zawrócimy. A jeśli się uda, to teoretycznie zaoszczędzimy trzysta procent czasu i kilometrów. Ten czas być może uda się spożytkować inaczej. BYĆ MOŻE.


O dziwo – wypatrzona dróżka posiada całkiem nową, asfaltową nawierzchnię i śmiga się nią całkiem spoko. Ma tylko tylko dwie wady: 

  • jest bardzo wąska i zakręcona – nie widać kto nadjeżdża z przeciwka,

  • jest maksymalnie pofalowana i tym bardziej nie widać, czy ktoś nadjeżdża z przeciwka.

Najwyższy poziom doświadczeń życiowych pozwala jednak przekuwać wady w zalety. Trochę adrenaliny nikomu nie zaszkodzi, wystarczy dodać gazu i człowiek nie koncentruje się już na destrukcyjnym czarnowidztwie, a na tym, by wycisnąć z życia maksa i przeżyć to, co jest do przeżycia. Zakładamy więc, że w okolicach Nothing nie spotkamy nikogo i ciśniemy na hopkach, mijając z szaloną prędkością wielkie pały karnegii olbrzymich.
Hop!
– Siup!
– Juchuuu!

Spis treści