Już bez większych przygód pokonujemy dziesiątki kolejnych mil. Błyskawicznie przecinamy spore miasteczko Prescott, wokół którego plastelinowe kulki ogromnych skał sterczą pośrodku wielkiego rozlewiska i kierujemy się dalej. W linii prostej, na północny wschód.
Droga wznosi się coraz wyżej i wyżej. I jeszcze wyżej. Jakbyśmy z Niziny Prescott wspinali się na szczyt arizońskiej amplitudy wysokości. Ale jeśli teraz jest wyżej, to za chwilę będzie…
– Stajemy! Natychmiast! Widzisz to co ja? – Dziekciu prowadzi, za to ja mam możliwość lustrowania okolicy – na chwilę coś mignęło między górami, coś się tam otwiera – ponownie!
– Przed nami wielka przestrzeń!
– Łoj, joj, joj!
Zatrzymujemy się na poboczu, na niewielkim parkingu. Dokładnie to – na balkonie – zawieszonym nad wielką przestrzenią. Wzrok szacuje odległość stąd do tamtąd…
– Tak na oko 50 kilometrów. W linii prostej, powietrznej.
My jesteśmy o tu, na górze, która nazywa się wzgórzem Kleopatry, na jednym końcu przestrzeni. A potem jest daaaaaleeeekoooo i płaaaaaskoooo i tam, hen, jest drugi koniec przestrzeni. Wygląda to tak, jakby przestrzeń została ogrodzona wysokim, pomarańczowym murem. Mur odcina nizinną płaszczyznę od jeszcze dalszej perspektywy, od położonych wyżej pagórków. Mur – to ściany pierścienia kaldery – całkiem sporego, prehistorycznego wulkanu.
– Cudowny widok. Płasko – nisko – płasko – daleko – płasko – potem w poprzek: ciach! – na całej szerokości panoramy – pomarańczowy uskok tektoniczny – i dalej już wysoko.
– Jak na razie, prawdopodobnie najlepszy widok jaki zaliczyliśmy. PRAWDOPODOBNIE.
Czujemy, że coś wzbiera z tyłu głowy, powoli pulsuje, zbliża się coś wielkiego. Tu na górze Kleopatry jest dość wietrzenie, nie czuć upału. Stoimy wpatrzeni w dal. Wzrok przenika odległość, wwierca się w odmęty czasu.
– Czy to jest ta chwila?
– Tak!
– Czy to jest to miejsce?
– Tak! Wciskaj play.
Gdzieś z oddali dobiega cichy zaśpiew….
Na razie niewyraźne murmurando. Jednak wiatr przybliża dziwne słowa. Można już rozróżnić głoski, długie, zawodzące.
– O-oooo-Eeeeeee-Oooooohaaaaaa
– O-oooo-Eeeeeee-Oooooohaaaaaa
Nad niziną paruje ledwo widoczna mgła. Ziemia oddaje niebu ciepło, zwraca energię. Stoimy. Nikt nie przeszkadza, nie ma świadków. Smużki pary układają się w takt indiańskich śpiewów, a te rosną z każdą chwilą, spotęgowane przez echo doliny. Odbijają się od skał i wracają, nakładając na siebie kolejne fale. To już nie jest pojedynczy śpiew. Teraz słychać głos całego plemienia.
– O-oooo-Eeeeeee-Oooooohaaaaaa
– O-oooo-Eeeeeee-Oooooohaaaaaa
Chór wyraża ogromne emocje, wyzwala siłę.
Dołączają instrumenty, słychać indiańskie bębenki. Na scenie słonecznej doliny parująca energia tworzy zwiewne kształty tańczących wojowników.
I nagle świst! Ostry, przecinający powietrze – jak błyskawica. Zakończony kamiennym grotem. To strzała. Przelatuje… i terkocząc – wbija się w niewidoczny cel. Za nią już lecą następne. Wszystkie skuteczne, wszystkie równie głośne i na końcu rozedrgane. Muszą bronić tego, co najcenniejsze. WOLNOŚCI.
Obrazy chaotycznej układanki powoli przemieszczają się i zajmują swoje miejsce na płaskiej planszy doliny. Brakuje tylko jednego puzzla, malutkiej cząstki…
We stand alone
With your metal
And our stones
We’re hybrid
Divided
Hide the wind and earth
And fire forever
And now we hone
Our fingers to the bone
We’re hybrid one sided
What can we do…
Live our lives like you?
We’re hybrid misguided
Hide the wind and earth
And fire for ever
It’s over
Chenko tenka-io
This compromise
This village I despise
We’re hybrid
Collided
Hide the wind and earth
And fire forever
It’s over
Chenko tenka-io.
(Chenko, Red Box, sł. Simon Toulson-Clarke)
Stoimy sami, jak na scenie
Z twoim metalem
I naszym kamieniem
My połączeni
Podzieleni
Kryjemy w oddechu wiatr i powiew ziemi
I wieczny ogień.
Kości ścieramy na ostre strzały
My połączeni więzami ze stali.
Czy coś nam pozostaje…?
Czy mamy żyć tak, jak wy żyjecie
Związani w sprzeczności, w dozgonnym błędzie?
Kryjąc w oddechu wiatr i powiew ziemi
I wieczny ogień.
To jest już koniec.
CHENKO TENKA-IO! Świat się kończy.
To nie kompromis,
Gdy czas pogardy.
Wewnętrzny konflikt nierozerwalny.
Kryjemy w oddechu wiatr i powiew ziemi
I wieczny ogień.
To już jest koniec.
CHENKO TENKA-IO! Świat się kończy.
Oto jest! Odnaleziony! Ostatni element zestawu. Wykuty w kamiennej tabliczce, z wyrytymi tajemniczymi znakami. Z głośnym uderzeniem spadł z góry i wpasował się w planszę historii. Domknął cały jej obraz. Teraz wszystko jest jasne i spójne. Wszystko się zgadza.
– Dzięki Mini Max! Dzięki Panie Piotrze Kaczkowski! Mistrzu słowa i dźwięku. Nauczyłeś nas tego.
Napis na poboczu krętej – prowadzącej na dół drogi – brzmi: “Wjeżdżasz do Verde Valley”. I po chwili, bardzo wolno i majestatycznie wkraczamy do miasteczka…