Wyobraź sobie COŚ WIELKIEGO…
– Hmmmm… Nieeee!… Stanowczo zbyt małe. A coś jeszcze większego?
– Przykro nam, to nie ta skala…
– No co?! Czyżby nie starczało wyobraźni?
– O właśnie?!
– Otototo!
Nie oczekiwaliśmy niczego wielkiego. A dostaliśmy ogromną piąchą między oczy. Wielki Kanion ciągnie się i ciągnie i dalej ciągnie… i za tym najdalej wysuniętym punktem… nadal się ciągnie. Łącznie – przez ponad 400 kilometrów. To tak, jakby na długości całego polskiego wybrzeża Bałtyku powstała podłużna szczelina, która wessała morze i pozostawiła zwichrowane i wysuszone dno.
Stoimy obecnie na południowej krawędzi rozpadliny. Przy tak zwanym South Rim. Miejsce nazywa się Yavapai Point i jest jednym z wielu punktów widokowych Wielkiego Kanionu.
Szczelina w ziemi jest tak głęboka, że ledwo widać sprawcę tego geologicznego bałaganu – niteczkę Colorado. Tej samej Colorado, co wczoraj w Needles. Odległość do rzeki lotem nurkowym wynosi w tym miejscu ciut ponad kilometr. Ciekawe, jak długo leciałby kamień rzucony na dół? Unikaliśmy lekcji fizyki – jak ognia, więc wybaczcie, nie znamy odpowiedzi. Nie będziemy próbować doświadczalnie, bo gdzieś tam, na samym dnie, akurat ktoś może przepływać pontonem. Sami chcielibyśmy być na jego miejscu. Ale na taki spływ potrzeba kilku dni. Tyloma to my obecnie nie dysponujemy. Dlatego płyniemy po swojemu, wedle naszych potrzeb i możliwości, w krótszych odcinkach. Może kiedyś popłyniemy Colorado?
Jeśli już sięgnęliśmy do faktów i liczb, to warto jeszcze raz wysilić wyobraźnię i zwizualizować sobie kolejny wymiar – istotny tu i teraz – a mianowicie odległość 18 kilometrów. Albowiem mniej więcej tyle wynosi – w tym miejscu – szerokość kanionu. W zależności, do którego punktu przeciwległej, północnej krawędzi, będziemy przykładać miarę. Szczelina kanionu przybiera bardzo różne rozwarcie – od kilkuset metrów do 29 kilometrów – jesteśmy więc gdzieś po środku.
Teraz, post factum, to już możemy się mądrzyć. Ale wtedy – szliśmy na rozpoznanie bojem. Całkowicie improwizując. Czyli tak, jak lubimy najbardziej.
Północna krawędź, widziana z naszej perspektywy, jest na górze idealnie płaska. Stanowi równiutki horyzont. Praktycznie jak nad morzem. Jakby ktoś perfekcyjnie przeciął ciasto na pół. Bez żadnych wybrzuszeń i wystających wierzchołków. Co prawda – to połowiczne rozcięcie spowodowało wewnętrzne rozwarstwienia miąższu – ale górna linia jest wręcz doskonała.
I chyba najważniejsze: warstwy i kolory. Płaszczyzny pionowe i poziome, które nawzajem się przenikają. Zacznijmy od tych pionowych. Struktura naszego ciasta jest maksymalnie poszarpana. Mamy przed nami dziesiątki wzniesień, uskoków, monolitów i pojedynczych formacji. Jedne za drugimi, a jeszcze za nimi – kolejne. Nakładając się na siebie tworzą wielopłaszczyznową, trójwymiarową układankę, która ciągnie się w nieskończoność – cały czas nie wychodząc poza górną, umowną linię cięcia, wyznaczającą horyzont. Pomimo tego ogromnego, wewnętrznego chaosu geologicznego, jest w tym jakaś perfekcyjna harmonia. Ktoś tym pagórkom rozkazał:
Nie można przekraczać określonej wysokości, by nie złamać poziomej linii: mojej idealnej wizji stworzenia.
A przekładając na język ziemski:
– Wyżej kreski nie podskoczysz!
Do tego dochodzi kolejny wymiar, zagłębiający się w dół kanionu. Wnika coraz to innym odcieniem, do wnętrz każdego pojedynczego zbocza i każdej skalnej formacji. O ile płaszczyzny pionowe tworzą wyszukane, jedyne w swoim rodzaju, fikuśne kształty, o tyle w poziomie wszystko jest logiczne i ułożone z wielką precyzją. Ujednolicone kolorystycznie, poziome paski, ciągną się przez całą długość rozpadliny. To jak karykatura mapy hipsometrycznej, przeniesiona z papieru do natury, gdzie za każdy barwny pasek, na danej głębokości szczeliny, odpowiada inna epoka geologiczna z historii Ziemi.
Jeśli zaś chodzi o kolory… We współczesnym świecie, na każdy kolejny sezon ustalane są tak zwane modne barwy dominujące. Ma to związek z identyfikacją wizualną produktów lub wręcz – całych marek. Mądrzy kolesie od kreacji i udowadniania własnych wizji twórczych, a przede wszystkim od udowadniania potrzeby swego istnienia i kasowania z tego tytułu ogromnych honorariów, spotykają się co sezon i wyciągają z palety kolorów kilka barwnych kartek. Następnie muszą się sporo nagłówkować, by wymyślić do tego stosowną, odpowiednio brzmiącą teorię, aby już na samym końcu wszystko ładnie opakować, czyli ubrać w trudny do zrozumienia bełkot. Tak, aby stada pelikanów z rozdziawionymi dziobami kiwały w zachwycie:
– “Och, jak oni na to wpadli, że ta dramatyczna purpura i brutalny, ciężki brąz, zmieszane w odwiecznej walce, w zawoalowany sposób współgrają z koralowym beżem, zarówno lekkim, jak i nieprzewidywalnym. To prawdziwy twist kolorów nawiązujący do gorącej epoki wytapiania się skorupy ziemskiej! Cóż za geniusz pozwolił im wrzucić do tego słoneczny, aromatyczny skrawek pomarańczy. Ach, a spójrzcie na te odważne dodatki! Gdzieniegdzie przeplatane zimnym awokado. Czyż ta niebywała ekspresja nie wpłynie znacząco na nadchodzący sezon i wszystkie największe marki modowe?”
Zanim, drogi czytelniku, puścisz pawia na taką nowomowę, nim będziesz spontanicznie chlustać na lewo i prawo pełną feerią niemodnych kolorów, pomyśl, że ten sam Mistrz – ten od idealnej wizji stworzenia, ustalił w Wielkim Kanionie dominujące barwy na zawsze. Na wieczność. Owszem, mogą pojawić się sezonowe ubogacenia, gdy zimą nad Arizoną poprószy śnieg lub wiosną świat bardziej się zazieleni. Albo tak jak teraz – wszystko spowije szary dym pożarów i nie całkiem wypalonych wspomnień.
Dzięki płaskiej, odległej perspektywie, widać dokładnie źródło pożogi. Wybija na północy. Gdzieś w stanie Utah, a patrząc na mapę – z dużym prawdopodobieństwem – w okolicach miejscowości Hurricane. Zapamiętajmy sobie tę nazwę, może jeszcze kiedyś przyleci. A tymczasem, niesiona stamtąd zasłona dymna, trochę psuje nasz doskonały landszafcik…
– Celowo używam stwierdzenia “trochę”, ponieważ szara mgła okalająca kolejne płaszczyzny dodaje pewnej dozy romantyzmu i wprowadza, tak bliski nam, element mroku…
– Ty już przestań pierdolić jak potłuczony, tylko cykaj foty!
Stajemy nad niezabezpieczonym urwiskiem, na skalnym cypelku, wystającym nad przepaścią. Miejscu poddawanym najtrudniejszym próbom pogodowym. I właśnie na nim, w szary kamień wbiło się korzeniami samotne, sterane klimatem, iglaste drzewo. Kradniemy ten obraz, kolejną zdobycz do wyjątkowej westernowej galerii, gdy znowu nadchodzi moment przełomowy. Symboliczna transformacja. Kolejny gamechanger.
Jeśli liczycie, że któryś z nas potknie się teraz i pięknym lotem nurkowym, odliczając sekundy, odrobi braki z lekcji fizyki – nie damy wam tej satysfakcji. To będzie coś znacznie bardziej spektakularnego. Coś multimedialnego, podczas czego spojrzymy na siebie porozumiewawczo i synchronicznie wymienimy tylko jedną frazę:
Wypowiemy to w tym samym momencie, jakbyśmy chcieli zaznaczyć – Raz, dwa, trzy moje szczęście! Raz, dwa, trzy schwytałem dziki wiatr!
Ale nie musimy ze sobą konkurować, bo razem jesteśmy szczęśliwi. Wspólnie i w porozumieniu.
Nie wiadomo skąd, nagle, bez zapowiedzi, pojawia się Dziki Wiatr. Przylatuje z głośnym, dynamicznym gwizdem…
– Wiiiiiiiiiiiiiiiiii!…
…i zaledwie w kilka sekund przegania znad kanionu, z pasa ponad horyzontem, szary dym. Podnosi w górę jego gęstą czapę, odsłaniając krystalicznie czysty błękit oraz zniżającą się nad nim, pomarańczową kulę słońca.
Silne światło natychmiast rozjaśnia wnętrze gigantycznej szczeliny, ujawniając wszelkie szczegóły: załamania cieni na gołoborzach, jakieś rzeźbienia na półkach skalnych oraz w ich wnękach. Słońce opromienia ogromne monolity. Rozświetla nieliczne drzewa, rozpaczliwie chwytające się nagich, kamiennych zboczy.
– Prawdziwa kulminacja!
– Monumentalnie i epicko!