Dziekciu przebiera z nogi na nogę, popijając kolejnego coolerka. Wylądował wcześniej. Trochę się niecierpliwi, gdyż mój samolot z Warszawy ma lekkie opóźnienie. Można zrozumieć jego zdenerwowanie. Gdy ktoś już raz porządnie łyknął wolności, teraz zachowuje się jak spragniony długodystansowiec w upalny dzień. Marzy o drugim, przeciągłym, leczniczym łyku. Ale nawet najlepszy, najchłodniejszy browarek sączony samotnie nie jest w stanie ukoić pragnienia, dorównać smakiem i rangą do wspólnego toastu. Takiego z Barstow…
– Za zwycięstwo!
– Za Wunderwaffe!
Co się od tamtego czasu zmieniło? Dobre pytanie. Otóż zmieniło się prawie wszystko. Dosłownie i w przenośni. W sferze mentalnej i sprzętowej. Jest zajebiście i może być tylko lepiej. Jesteśmy jeszcze lepiej stargetowani i sfokusowani oraz mamy wsparcie techniczne i dodatkowe opakowanie antywstrząsowe, również na (nowy) telefon. Jedno pozostaje niezmienne: brak planu. Po co zmieniać coś co sprawdza się na każdej płaszczyźnie i we wszystkich okolicznościach? Nie ma planu, nie ma więc rozczarowań. Nie ma wyrzutów sumienia, że coś się nie udało lub poszło nie tak. Nie możemy sobie pozwolić na tego typu wątpliwości i histerie w naszej historii. Histerie versus historie. Niby mała różnica, a jednak. Nie bierzemy jeńców i idziemy po swoje.
W końcu ląduję. Jeszcze tylko te wszystkie cholerne procedury, szczegółowe kontrole, pytania latynoskiego oficera:
– Masz kiełbasę? A polską wódkę?
Oczywiście, że mam. Chciałoby się pociągnąć temat i zapytać czy wolałby Żytnią? Czy Żołądkową Gorzką? Rozcieńczone w krwiobiegu. Bo jak inaczej przetrwać tych kilkanaście godzin w bezruchu? Brrrrrrrr… – ale trzeba ugryźć się w język, z tymi ludźmi nie można żartować. Żarty czekają za mleczną szybą terminala.
– Jestem!
– Nareszcie!
– No to zaczynamy!
Sprawnie odbieramy samochód. Tradycyjnie – bez nawigacji! Oldskulowy atlas drogowy doskonale się sprawdzał i znów jest z nami. Tu nic się nie zmienia. Podobnie jak w kalifornijskiej pogodzie. Zastanawialiśmy się co zrobimy na początku, w pierwszej kolejności. Padały różne pomysły. Whisky Bar, czyli podróż śladami The Doors? Albo innych bohaterów z Hollywood? Jedno trzeba mieć na uwadze. Los Angeles jest tak kurewsko rozległe, że przejazd z jednego końca na drugi potrafi zająć kilka godzin, szczególnie gdy ugrzęźnie się w korku albo pomyli zjazdy na wielopoziomowych węzłach autostrad.
Upał tradycyjnie leje się z nieba. Odległości zniechęcają, a jakiekolwiek zajawki planu i czegoś, co mogłoby mieć charakter uporządkowanej inicjatywy, ułożonego harmonogramu – z definicji odstraszają i wymagają negacji a priori. Dlatego w takim momencie liczy się już tylko jedno:
– Na plażę!
– Rapido y arriba y arriba!
– Vamos a la Hermosa Playa!
Zwłaszcza, że droga z lotniska na plażę jest bajecznie łatwa. Prosto, prosto, prosto… A potem kawałeczek w bok.