Na szczęście zdjęcia ze wschodu słońca w Los Angeles udało się cyknąć innym razem. Teraz za to zaliczyliśmy… no jak to się mówi? Że co zaliczyliśmy?
– No oczywiście zachód! – żeby było też na literę “Zet”.
Aby tradycji stało się zadość, nie możemy na dłużej zagrzać jednego miejsca. Chcąc – nie chcąc (a raczej musząc – a nie bardzo mogąc) ruszamy w podróż przed siebie, bez konkretnego celu. Najpierw na zakupy i po zapasy. Czyli któraś tam zasada z początku opowiadania – ale do kurwy nędzy, kto by to spamiętał…
Znowu trzeba kupić materac, plastikowe kubki, porządną łyżkę do wyciskania czerwonych grejpfrutów oraz oczywiście same lecznicze grejpfruty i inne towary, które mogą się przydać na trasie. Tylko jednego nie udaje się nabyć w wielkim supermarkecie, a mianowicie podstawowych zapasów. Pomimo, że jest tu rozległy dział pełen kolorowej MAGII. Tak, to właściwe słowo. Możecie wierzyć lub nie, ale gdy wchodzimy do właściwej alejki wydarza się coś absolutnie, magicznie niewytłumaczalnego. Na najwyższym piętrze sklepowego regału, ponad trzy metry nad ziemią, około 5 metrów od nas, w miejscu do którego właśnie zmierzamy, następuje eksplozja. Detonacja. Jakaś siła bądź energia rozsadza szklany sześciopak złocistego napoju. Na naszych oczach. Wybuch jest na tyle spektakularny, że w promieniu kilku metrów rozrzuca rozbite szkło i polewa wszystko dookoła wzburzoną pianą.
– Wystrzałowe cuda?
– To znowu ONI? Huczne powitanie?
– Z pewnością jest to jakiś znak. Dobrze, że nie 3 sekundy później, bo byłby to trwały, odłamkowy znak.
– Wychodzimy stąd!
– To nie znak! To wskazówka – dokąd mamy jechać…
Gdyby ktoś podróżował do Los Angeles z dziećmi, pewnie od razu kierowałby swoje kroki do Disneylandu. Gdyby to był wyjazd z kobietą – zapewne pierwszym celem byłoby Beverly Hills. Ale, że jest to wyjazd z Dziekciem, to… wicie – rozumicie, zwiedzanie musi się zacząć od czegoś mocno wystrzałowego, takiego jak…