Indianie z plemienia Szoszonów, czyli Wężowi Ludzie – nie mieli Coltów Peacemaker. I być może dlatego zniknęli z Planety Ziemia, choć byli jednym z największych indiańskich plemion, a ich terytoria ciągnęły się od Kanady, aż po Meksyk. Pomimo niskiego wzrostu i lichej postury słynęli z ogromnej odwagi i waleczności. Wciąż byli na ścieżce wojennej z innymi plemionami – Dakotami, Czejenami lub Czarnymi Stopami. DO CZASU. Czyli do chwili kiedy pojawiły się Białe Twarze z hałaśliwymi Peacemakerami i zaprowadziły pokój. PO SWOJEMU. Na pograniczu Kaliforni i Nevady została malutka osada Shoshone, składająca się z siedmiu, może ośmiu budynków – w zależności od tego, co z owej stojącej substancji, można zaliczyć do kategorii budynków.
Po jednej stronie drogi jest więc mikroskopijny kościółek o skośnym dachu oraz blaszana buda nazwana dumnie Post Office. Zgodnie z reklamą – oferuje usługi faksowe. To dość ciekawa obserwacja, gdyż telefaks w Europie umarł już kilka lat temu, a w USA wręcz odwrotnie. Jest wszechobecny i prawie w każdej wiosce, w sklepach, na stacjach benzynowych lub pocztach można wysłać lub odebrać faks. Wspaniały ukłon w stronę przeszłości, w dobie komunikatorów, które każdy nosi w kieszeni. Nigdzie nie spotkaliśmy jednak urządzenia, które – jako pierwsze – skomunikowało Dziki Zachód z resztą świata, a mianowicie: telegrafu, zamienionego potem na dalekopis, czyli telex. Wiadomości na teleksach przygotowywano na dziurkowanych, papierowych tasiemkach, lecz zanim ostatecznie odeszły do lamusa na początku lat 90-tych XX wieku, udało nam się jeszcze co nieco wysłać za pomocą tej tajemniczej technologii.
Po prawej stronie, jedynej ulicy przechodzącej przez Shoshone, najbardziej okazale prezentuje się siedziba szeryfa. Od frontu posiada szeroki ganek, gdzie – na bujanym fotelu – może zasiadać stróż prawa obserwując przejeżdżające dyliżanse.
Jest także stacja benzynowa, na którą się kierujemy, ponieważ wreszcie wypadałoby zatankować paliwo.
– Hmmmm… zamknięta!
– Tak na oko jakieś 70 lat temu!
Ale widać to dopiero z bliska. Stacja wygląda tak, jakby czas się na niej zatrzymał. Została budka kasowa, podjazd, nad nim szeroki daszek, dwa dystrybutory Chevron – w kolorze czerwonym i niebieskim. Jest nawet wrak samochodu. Widocznie też chciał zatankować i utknął na amen. NA ZAWSZE. Zdążył już pokryć się rdzą.
– Musimy gdzieś zasięgnąć języka, chodźmy do tej budy obok! Wygląda na jakieś biuro lub sklep.
– Chyba również zamknięty? W tym samym czasie, co stacja? – Duże okna szczelnie są zasłonięte oldskulowymi, koronkowymi firankami, co sprawia, że wnętrze lokalu pozostaje tajemnicą.
– Spróbuj pociągnąć za klamkę…
Drzwi otwierają się ze skrzypieniem. Wchodzimy do środka, do niewielkiego pokoju. Och, co my tu mamy? No właśnie…
Co my tu mamy?
Wszystko! Kurwa, wszystko!
Wypchany kojot za szklaną szybą? – Obecny!
Wysuszony grzechotnik? – Jestem!
Nieduży czlowieczek za ladą – Nawet żywy!
Lokalny złoty skorpion, zamknięty w słoiku, na drewnianej ladzie? – Na miejscu!
Są też książki, mapy, napoje, przekąski, plakaty, plansze informacyjne, czapki z wyhaftowanym wzorem złotego skorpiona… jakby ktoś nie wierzył, że to skorpion lokalny – może sprawdzić w słoiku, siedzi tam taki sam. Oczywiście jest także faks. To już drugi w Shoshone! Jest także – wyraźnie wyczuwalny – specyficzny zapaszek sfilcowanej wykładziny, formaliny oraz prawdopodobnie mchu i paproci – które co prawda nie rosną na pustyni, ale w tym pomieszczeniu mogły się wyhodować.
Stojący za ladą nieduży człowieczek – być może potomek Szoszonów – nieproszony, zaczyna opowiadać o okolicy, o faunie i florze… dzielnie wskazując na puszkę z napisem “donacje”.
– A stacja benzynowa gdzieś tu jest?
– Ups… Problem?
– Jeszcze nie, ale wiele nam nie zostało, a klima ciągnie że hej!
– Tu nigdzie nie ma, dopiero po drugiej stronie Doliny Śmierci musicie szukać.
– Jakie mamy opcje?
– Możecie teraz skręcić w prawo w stronę Nevady i tam zatankować…
– I ominąć Death Valley? Nie ma takiej opcji!
– Macie więc dwie inne opcje, od góry lub od dołu… – Kontynuuje rozwlekłą opowieść domniemany potomek Szoszonów.
– Wiem to! – Przerywam – Ale ta od dołu jeszcze niedawno była zamknięta, zasypana.
– Skąd wiesz?
– Z innego wymiaru, to inna historia.
– OK, ale już jest przejezdna – Odpowiada człowieczek i rozszerza usta w uśmiechu, bo dzięki tej wiadomości właśnie otrzymał donację.
Chwilę później, stoimy z naszym atlasem, pod 70-letnim, nieczynnym dystrybutorem paliwa firmy Chevron…
– Pokaż mapę… Zobacz! Jesteśmy tu. Musimy dojechać… o tu, a potem – tam.
– A co jest tam?
– Teraz nie mogę powiedzieć, ale obiecuję, że padniesz. Nigdy czegoś takiego nie widziałeś.
– No to ruszamy! Czyli jedziemy tędy od dołu?
– Tak!
Z bólem serca musimy opuścić lokalną 127. Wielka szkoda, gdyż jest to jedna z tych tras, która z pewnością kiedyś ci się śniła, gdy marzyłeś o Dzikim Zachodzie. Albo gdy oglądałeś kalifornijskie teledyski Depeche Mode i U2…
Dłuuuuga, prosta, gdzieniegdzie pofałdowana, a za jedną fałdą – nadal prosta, do następnej fałdy, a potem też prosta i jeszcze prosta i długa i prosta i długa i prosta i długa… A po jej bokach nic. Kompletnie nic. Beżowa pustynia. Wcześniej mijaliśmy przynajmniej stare, drewniane słupy telegraficzne – obecnie telefaksowe – ale one towarzyszyły nam tylko do Shoshone. Tam skończył się zasięg cywilizacji.
Gdzieś daleko z przodu, na odległym krańcu horyzontu, panoramę wieńczy wysokie i rozległe pasmo górskie, w które ta nasza prosta droga wbija się, jak indiańska włócznia. Musi w nią wnikać i przebijać na wylot. Nie widać przecież żadnej serpentyny na szczyt, żadnego objazdu, tunelu lub estakady. Na pewno przenika tę górę na wskroś i wychodzi gdzieś po drugiej stronie, w innym wymiarze, w krainie wiecznych łowów plemienia Szoszonów.