81. #Badwater tylko gdzie ona?

Jako że w obecnym wymiarze, wybraliśmy trasę “od dołu” – skręcamy w tak zwaną Jubilee Pass Road, oznaczoną numerem 178, choć to nazewnictwo oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Jakbyś się rozpędził – nie znając tutejszej topografii – nawet nie zauważysz zjazdu w tę wąską drogę. Drogę, która akurat tym razem – może przypadkiem – a może nie – akurat jest przejezdna. Dlaczego? Pomimo, że jesteśmy w  NAJgorętszym miejscu świata, całkowicie wyschniętym na pieprz, to na jesieni mogą tu nadciągnąć ogromne, monsunowe deszcze. Bywają tak gwałtowne i rzęsiste, iż są w stanie spłukać z gór całe pokłady błota, które zalewają okolicę. Dolina Śmierci musi zmierzyć się wtedy z kolejną niszczycielską siłą, która zalewa drogę, a przy złych wiatrach – nawet budynek Opery Amargosa.

Dolina Śmierci to ogromy, autonomiczny organizm Wielkiego Maga – pozornie uśpionego kolosa. Potrafi zaskakiwać cudownymi sztuczkami. Umie magnetyzować i przyciągnąć z daleka. Jego mózgiem jest miejsce zwane Badwater.  Tam właśnie zmierzamy.

Rzadko się zdarza, by droga miała tak bardzo spękany i jednocześnie taki gładki asfalt. Nie ma w nim żadnych dziur ani szczelin, a pęknięcia niejako wtopione są w równą, wąską nawierzchnię. Tworzą pajęczynę włókien nerwowych wzdłuż ciemnej, asfaltowej nitki szosy – rdzenia kręgowego, zmierzającego do swojego centrum – DO MÓZGU. 
Jesteśmy więc częścią układu nerwowego Doliny. Czujemy się zespoleni z tym organizmem.

Rzadko która droga jest tak cudownie samotna. Jeśli spotkasz na niej inny pojazd – zwłaszcza w szczycie lata – postaw tego dnia los na loterii. Ale nie! Nie postawisz… Bo w Dolinie Śmierci nie ma kiosków żadnych loterii. Nie ma również dostępu do Internetu. Jest tylko rozgrzany, nieregularnie rozłożony cielec magicznego olbrzyma. Pofałdowany, namagnetyzowany wielokomórkowiec – będziemy go badać po kawałku.

W czasach, gdy wszystko było zero-jedynkowe i DZIECINNIE proste, powstał taki, oto utwór. Dziś całkiem zapomniany, lecz żaden inny nie pasowałby lepiej. Zapisujemy więc ku pamięci i poprosimy od drugiej zwrotki…

Aha. Pioruny też się pojawią.

 

…Skąd twój magnetyzm ma moc,
Tym silniejszą, im ty dalej pragniesz być,
W każdą bezsenną noc?
Jak twój magnetyzm mnie wziął,
Na orbitę swą?

Zmień mi orbitę choć raz. 

Czy tak z oddalenia, zawsze widzieć mam,
Twój stu piorunów blask? 

Tak zaślepiona już trwam,
Zbyt długi czas

(Mad Money, Na Twoje Orbicie)

Gdybyś przypadkiem postanowił potraktować te zapiski, jako podręczny przewodnik turystyczny i zamierzał na ich podstawie zaplanować swoją podróż, to informujemy, że szosa nr 190, czyli ta “od góry”, odchodząca od Death Valley Junction, stanowi niejako oficjalny dojazd do wnętrza doliny – stąd może być on dość zatłoczony, a w połowie drogi spotkasz punkt poboru opłat za wjazd na teren parku narodowego. Natomiast mało znana szosa nr 178, czyli ta “od dołu” – nie dość, że jest pusta, to jeszcze bezpłatna. Praktyczne?

Mijamy Ashford Mill Ruins – w Europie pękłbyś ze śmiechu, przejeżdżając obok trzech (tak, słownie i dosłownie trzech) rozwalonych ścianek jakiejś obory. Ot, chatka postawiona z darmowego, okolicznego budulca. Wsparta wiatrem i połączona siłą woli odkrywców nowego lądu. W końcu zawaliła się – gdy odkrywcy odeszli, a wiatr ucichł. Zostały tylko fragmenty postrzępionych ścianek. Do rangi zabytku urasta zaledwie stuletni murek – pamiątka po poszukiwaczach rudy złota. Podczas, gdy na przykład w takiej Szkocji spotykaliśmy podobne ruiny, lecz starsze niż egipskie piramidy. 


Skoncentrujmy się więc na przestrzeni i przyrodzie, gdyż takich zjawisk w Europie raczej nie mamy. Czy można zachwycać się marsjańskim krajobrazem? Utrzymaną w jednej, beżowej tonacji paletą odcieni? A może chodzi o coś zupełnie innego? O niewytłumaczalny, nostalgiczny magnetyzm, który potrafi wciągnąć przybysza w swą bezgraniczną, statyczną głębię, gdzie jedynym ruchomym elementem jest kula sukulentu, toczona leniwie przez gorące powietrze.


Podobnie jak cała Kalifornia, również ten rejon doskonale nadaje się na filmowy plener. 

  • Do jakiego filmu? 
  • Oczywiście kosmicznego! 
  • Który z kosmicznych filmów był najważniejszy? Rozpoczął gwiezdne szaleństwo?
  • Oczywiście Gwiezdne Wojny! 
  • A jakże! – Mijamy Sidewinder Canyon: miejsce nieco ukryte, wszak to miejsce nie z tej Ziemi.
  • Witaj na Planecie Tatooine! – Tu po raz pierwszy poznajemy Luke’a Skywalkera i Bena Kenobi. Tu zostały odnalezione najsłynniejsze roboty galaktyki – niezniszczalny R2D2 i złoty tłumacz C-3PO.

 

Myślę o tym, żeby wyjść już stąd
Powietrze tu nieświeże i niezdrowy swąd
Podróż się przeciąga lecz ty panuj nad sobą
Sprawdź czy działa miecz wracamy inną drogą

Wojny gwiezdne wszystko możesz mieć
Wojny gwiezdne wszystko możesz mieć
Wojny gwiezdne wszystko możesz mieć
Wojny gwiezdne wszystko możesz mieć

Obcy nas ścigają lecz to dla mnie nic
Obi Wan Kenobi on zawsze jest z nami
Niechaj moc będzie zawsze z tobą
Sprawdź czy działa miecz wracamy inną drogą…”

(Wojny Gwiezdne, Kryzys, sł. Maciej Góralski)

Można wybrać się na pieszą wycieczkę w głąb kanionu, ale nie w samo południe, nie w środku lata. Ktoś, kto nadawał tutejsze nazwy, musiał to rozumieć – za plecami kanionu góruje Funeral Peak. Szczyt Pogrzebowy w Dolinie Śmierci. Niby szczegół – ale wymowny.

Tymczasem czarna nitka asfaltu wciąga nas do centrum układu nerwowego doliny. Przed nami Badwater. Tłoku nie ma, niewielki parking – dziś świeci pustką. 
– Czemu?
– Zaraz zobaczysz, tylko staniemy.

Jesteśmy w wyjątkowym miejscu! W NAJniżej położonym punkcie Ameryki Północnej. Na 86 metrach poniżej poziomu morza. Przed nami rozwija się biały, słony jęzor. Ciągnie się na długości ok. 8 km. Tymczasem szerokość całej niecki, w której się znajdujemy, to ok. 12 km. Depresja otoczona jest ostro postrzępionymi wzniesieniami. 
– To co?!? Wysiadamy?
– No to uważaj… Trzy!… Cztery!… Otwieramy drzwi!
– O… rety!
– O… piekarnik!

Po wyjściu z klimatyzowanego, przyjemnie schłodzonego wnętrza samochodu, uderza nas fala gorąca. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju, zaskakujące doświadczenie. Wchodzimy do gigantycznego, rozgrzanego pieca z termoobiegiem. Zupełnie inne odczucie, niż w egzotycznych tropikach, które zazwyczaj oblepiają przybysza duszną wilgocią. Tam czeka się na zbawienny wiaterek, czyli przyjemnie chłodzącą bryzę. Tutaj… wiatr dosłownie parzy. Nie dość, że rozżarzone do białości słońce bezlitośnie strzela w głowę wiązką zabójczych promieni, to na dodatek owiewa nas sucha i gorąca fala powietrza. Zatyka i odbiera dech w płucach. 
– GORĄCO!
– Parzy! – pada takie lub podobne słowo na P, gdyż temperatura jest wręcz nie do zniesienia i znikąd nie ma szansy ratunku. Ani jednej chmurki, ani jednego drzewka, które mogłyby użyczyć kawałeczek zbawiennego cienia. KOMPLETNIE ŻADNEJ NADZIEI. Ani nowej, ani gwiezdnej, ani jakiejkolwiek.

Jedyny pionowy przedmiot wystający ponad płaszczyznę parkingu to czerwony znak drogowy z napisem: STOP – niebezpieczeństwo ekstremalnych upałów – nie zaleca się spaceru po godzinie 10. 
– A jeśli mam już temperaturę, to może się zrównoważy? Jak myślisz?
– Co cię nie zabije to cię wzmocni. Może zadziała, jak jakaś komora… solna?
Wypalimy zarazę!
– Tylko nie stój w miejscu, bo najpierw spalą ci się podeszwy! – Ciemny asfalt parkingu nagrzewa się bardziej niż powietrze – stąd właśnie te pęknięcia. Można na nim usmażyć jajecznicę.

Gdybyśmy mogli wyciągnąć wtyczkę z prądu, wyłączyć ten cholerny piekarnik i obniżyć temperaturę, to pewnie podczaszkowy procesor zacząłby normalną pracę, uruchamiając normalne procesy myślowe. Niestety obecnie pracuje w środowisku przegrzanym, niechłodzonym, stąd mogą pojawiać się odstępstwa od normy: lagi systemu lub nawet niebezpieczeństwo utraty danych – nie możemy za to brać odpowiedzialności. To chyba oczywiste. Karta video, zintegrowana z dwoma wbudowanymi soczewkami widzi właśnie gigantyczne, naturalne lodowisko. W takim upale? Od razu widać, że procesor nie nadąża. Wchodzimy na lód. Jest gładki i równy… jak lód na ślizgawce. Jak suchy lód na Torze Łyżwiarskim Stegny, kiedy dyrekcja podstawówki wpadła na śliski pomysł, że z naszej klasy zrobi klasę panczenistów. 

– Ej, to jest słone!
A jakie ma być? Słodkie? – Rzeczywiście już nam odbija. 

Po bokach wyślizganego jęzora – biała powierzchnia przechodzi w szarą, spękaną, jakby złuszczoną, lodową równinę. Również słoną!  Lepiej jednak trzymać się środkowego jęzora, gdyż wchodzenie na twarde, i ostro postrzępione płaty może być zdradliwe i niebezpieczne. Wystarczy chwila nieuwagi i gotowa kontuzja! Taka kontuzja potrafi każdego sportowca wytrącić z rytmu, a na to nie możemy sobie pozwolić. 

Jeśli jest tu jakieś życie, to musi być schowane pod powierzchnią lodu. Tfu,… soli. Skąd w ogóle wzięło się jezioro? Polodowcowa niecka napełniana była wodami Rzeki Amargosa. Aqua amargosa to gorzka woda. Dziwna to rzeka, dziwne jezioro. Oprócz małej, słonej kałuży na początku jęzora, nie widać kropli wody. Zeszła do podziemi. Czasem jednak, po jesiennych obfitych opadach, woda pojawia się – i to nawet w nadmiarze. Normalnie niewidoczna Rzeka Amargosa, opasująca od wschodu Dolinę Śmierci, potrafiła przecież zalać odległe budynki przy Death Valley Junction.

Jakby tak spojrzeć na mapę – Dolina Śmierci od lewej strony ograniczona jest wysokim łańcuchem górskim. Co prawda za najwyższy szczyt Stanów Zjednoczonych uznaje się Denali (6190 m npm), zwany wcześniej McKinley – lecz ten położony jest na odległej Alasce. Jeśli więc wziąć pod uwagę jednolity, kontynentalny obszar kraju, to NAJwyższy jego stożek znajduje się właśnie na skraju Doliny i nazywa się Mount Whitney (4421 m npm). Z Badwater do podnóży Mount Whitney jest całkiem blisko – tylko ok. 130 km. Dla samochodu to półtorej godziny jazdy. A dla biegacza? 

W Badwater zaczyna się NAJbardziej morderczy ultramaraton na Ziemi, który startuje w depresji przy słonym jeziorze, następnie krąży trasą o długości 135 mil (217 km) wokół Death Valley i kończy się u stóp szczytu Mt Whitney. Stu biegaczy ma wyznaczony limit 48 godzin na pokonanie dystansu. A bieg odbywa się… w najbardziej morderczym okresie, czyli w lipcu! Dlatego od czasu do czasu mijamy ludzkie cyborgi, trenujące wybieganie – w miejscu i porze, gdzie zwykły śmiertelnik nie jest w stanie przejść zaledwie kilkuset metrów bez narażenia się na udar słoneczny. KOSMOS! Rycerze Jedi mogą się schować.

Nie jesteśmy cyborgami, więc wycofujemy się na z góry upatrzoną pozycję w samochodzie, który zdążył już się zaaklimatyzować i obecnie przypomina rozgrzaną puszkę. Klimatyzacja niebezpiecznie połyka resztki paliwa, ale na razie nie będziemy się tym przejmować, zwłaszcza, że od naszego asfaltowego pasa, odrywa się – po prawej –  jeszcze cieńsza, czarna nitka. 
– Skręcamy! Kiedyś nie było tu asfaltu, tylko szutrowa ścieżka.
– Jesteś pewny? To jest droga jednokierunkowa, nie będzie odwrotu.
– Skoro położyli asfalt, to znaczy, że warto.

Nie pożałowaliśmy! 

Spis treści