Temat mamy rozpoznany. W Vegas można wydać każde pieniądze i to zaledwie na jeden nocleg, zależy co będzie inclusive: all czy ultra czy jakoś inaczej. A już szczególnie w rejonie Strip. Powiedzmy sobie szczerze: złote klamki, kryształy, marmury, wnętrza o kubaturze kortu tenisowego… to standard i TO NIE JEST PROBLEM, by coś takiego znaleźć. A na pewno nie nasz problem. Nie dziś.
Trzeba się sporo nakombinować, aby nie przepłacić, a jednocześnie trafić w odpowiednie gusta i optymalną lokalizację. Czyli w przypadku tej podróży – skrojony na miarę, kameralny motel – odpowiednio syfiasty, z położeniem dopasowanym do naszych dzisiejszych oczekiwań: rzut beretem od Strip, z darmowym parkingiem (bo jeśli myślicie, że te wypasione hotele za kosmiczną kasę dają coś gratis – to się zdziwicie), blisko autobusu, stacji kolejki naziemnej Monorail i jeszcze obok lotniska – gdyby potrzebna była szybka ewakuacja.
Tu jest inaczej niż na trasie, gdzie złapanie bazy warto pozostawić losowi lub nieprzypadkowi. W przypadku Las Vegas nie można sobie pozwolić na taką niefrasobliwość i niepotrzebną stratę czasu. Warto wcześniej upatrzyć odpowiednią bazę. Pomimo, że Vegas ma rozbudowaną infrastrukturę recepcyjną – zdarza się długo szukać tej właściwej igły w stogu siana. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, co chce się wykroić, czyli w którym kierunku skierowane są potrzeby konsumenckie. Warto więc zasięgnąć rady profesjonalistów. WELCOME! (To The Pleasure Dome!)
Sucha, pustynna gleba – odpowiednio podlewana – potrafi obficie zaowocować i wydać wspaniałe plony. A jeśli dodać do tego odpowiednio zbilansowanego, ZIELONEGO nawozu? Dlatego, jak grzyby po deszczu, zaczęły kiełkować i wyrastać hotele, otoczone bujnymi ogrodami, a nawet polami golfowymi. Ile zachodu kosztuje utrzymanie soczystych greenów i fairways na pustynnym Dzikim Zachodzie? Aż ciężko to ogarnąć. A co by się stało gdyby nagle zabrakło tu wody? Powróci pustynia i nastanie krajobraz z Blade Runner 2049.
Większość hoteli ma już swoje lata, a ze względu na intensywną eksploatację (z naciskiem na intensywną) wymagane są ciągłe remonty i renowacje. Mimo to, przez cały czas przybywają nowe obiekty.
Każdy liczący się hotel, oprócz źródła wody, posiadł KASYNO – czyli niewyczerpane źródło odnawialnej ZIELONEJ energii. To takie finansowe perpetuum mobile. Oprócz zielonych, honorowane są także inne waluty, a jak się człowiek dogada, to inne, składniki majątkowe też da się oddać pod zastaw. KWESTIA UMOWY i desperacji. O kasynach pewnie jeszcze będzie, gdyż dopiero wjeżdżamy, ale dla osób, które nie miały wcześniej do czynienia… to jest prawdziwe WOW! Nie jakiś tam pokoje czy sale gier, tylko ogromne powierzchnie, wręcz trudne do ogarnięcia spojrzeniem. Zlokalizowane są zazwyczaj na poziomie zero budynków hotelowych. Fabryki marzeń, emocji i systemów. Hale do produkcji uśmiechów: takich wesołych i takich przez łzy. Lecz, żeby nie było tak strasznie i dołująco, tu wszystko przelicza się na kolorowe żetony. Łatwiej stracić lekkie plastikowe krążki, niż pliki banknotów lub ciężkie worki pełne monet.
Prowadzenie kasyn to dość intratny interes, który potrafi otworzyć wiele drzwi. Nawet tych najważniejszych: drzwi do Białego Domu. Początkowo był to interes czysto pralniczy i pierwsze tutejsze hotele przywiązywały dużą wagę do kwestii higieny. Przyjeżdżał jakiś gość, na przykład prowadzący nieczyste interesy lub dźwigający walizkę brudnej kasy, a wyjeżdżał całkowicie wyczyszczony. Wiadomo przecież, że sycylijsko-nowojorscy biznesmeni, którzy tak bardzo ukochali Las Vegas, chętnie tu inwestowali w różne pralnie – zarówno ręczne, jak i chemiczne. A że wiodło im się dość dobrze, szybko i intensywnie, musieli gdzieś lokować nadwyżki środków: piorących i wypranych.
Kasyna są zawsze przepełnione – bez względu na porę dnia. Po pierwszych, szemranych biznesach, do gry weszły wielkie koncerny: medialne, rozrywkowe i deweloperskie i to one rozkręciły miasto na całego, tworząc z niego Świątynię Rozpusty. Hazardowy biznes jest nie tylko opłacalny, ale także ściśle reglamentowany. Nie wszędzie w Vegas można zbudować kasyno. Wręcz przeciwnie: licencje są powiązane z lokalizacją i dotyczą wyłącznie wyznaczonych kwartałów ulic: wzdłuż Alei Strip i ciut dalej na północ. Tam gdzie nasz kameleon ma głowę, a więc w Downtown. Jak to się mówi? Że kameleony lubią psuć się od głowy?
Stąd właśnie – hotele przy Las Vegas Boulevard i w jego najbliższym sąsiedztwie rozrosły się do monstrualnych rozmiarów – by zmaksymalizować zyski na dostępnej powierzchni bezcennego terenu. Tysiąc pokoi pod jednym hotelowym szyldem to maluch. Na nikim nie robi wrażenia. A pięć tysięcy pokoi w jednym hotelu? A jeśli obok dobudowano jeszcze dwa siostrzane, działające w tej samej sieci hotelowej? Las Vegas nie jest jakąś ogromną amerykańską metropolią. Samo miasto liczy sobie około 600 tysięcy mieszkańców. Na razie odetnijmy przyklejone satelity, czyli przedmieścia z niższą, amerykańską, szkieletową zabudową, gdzie przebywa i kręci się dodatkowo około półtora miliona lokalsów. Otóż Las Vegas dysponuje ponad 150 tysiącami pokoi hotelowych. Gros z tych pokoi oferuje typowo amerykański standard: z dwoma dużymi łóżkami typu queen i obłożeniem do czterech osób. Są oczywiście wyjątki, są pokoje mniejsze lub większe. Można więc przyjąć roboczą hipotezę, że – na upartego i upychając na maksa – Las Vegas jest w stanie zakwaterować tylu gości, ilu ma stałych mieszkańców. Las Vegas jest więc NAJwiększym, miejskim hotelarzem na świecie! A jeśli coś jest NAJ na świecie – to właśnie, no ten teges… tu jesteśmy!
– Takżeten, o co ona pyta? Numer rejestracyjny samochodu?
– No tak, chcą nas wpuścić na bezpłatny parking.
– To świetnie! Ale ja pamiętam tylko numer rejestracyjny pierwszego pomarańczowego Malucha, zakupionego przez rodziców, na talon. Pójdę spisać.
– Proszę pani, ile za ten pokój? 50 dolców? Okej, okej bierzemy! Świetna cena.
– Można zaparkować pod pokojem? – Znowu świetnie!
Który pokój? Ten przy basenie? Świetnie świetnie!
– No dobra, jesteśmy na miejscu. Procedura znana. Tradycyjna. Bagaż podręczny!
– Cytryny, scyzoryk! – Dziekciu jeszcze tego nie wie, ale to ostatni raz, gdy widzi ten piękny, składany, żółty scyzor, prawdziwą kosę, która tak dzielnie nam służyła. Może potem wpadła za łóżko?
– Gotowy do akcji? Czy jeszcze na basenik?
– Ja się muszę chwilę zdrzemnąć. Dwadzieścia dwie minuty.
– Cooooo? Człowieku jesteś w Vegas! Tu się nie śpi!
– Ale ja muszę! Ten dzień mnie wykończył. No i poprzednia noc. I poprzednia. I poprzednia. Proszę, tylko 22 minuty. Zgodnie z zasadą… chrrrrrr… chrrrrr….
– 19, 18, 17, 16… ja mam ADHD!
– Chrrrrrrrrrr….
– 5, 4, 3, 2, 1, ZERO! Wstawaj idziemy!
– Nigdy już z tobą nie wyjadę!
– Ostrzegałem, że tak będzie! Gdybym nie ostrzegał…. Jeszcze będziesz prosił!
25 minut później, z czego 3 zajęła kąpiel na hotelowym, a w zasadzie parkingowym basenie…
– A że woda była zimna…
I że skończyły się cytryny…
– A więc w drogę!
– Przyświeca nam pełnia księżyca!
– Niech będzie jako drogowskaz! Wyznaczy nam powrót do bazy.
– Jak dla tych lotników, nad poligonem Nellis.
– Tak. Jak dla lotników.
Aaaaaaby jednak dłużej polatać i nie wpaść od razu w lot nurkowy należy zabezpieczyć balast i zaopatrzenie.
– Obok mamy Restaurację Hooters, najlepsze kurczaki w mieście z osobistą obsługą. Chociaż to sieciówka, więc występuje również w innych miastach.
– Kurczaki? Ja mam płytę The Hooters, tę z All You Zombies, kupiłem na targu staroci za dychę.
– Ja wiem, że ty masz we łbie przegrzane synapsy, ale tym razem nie chodzi o muzykę tylko o chickeny.
– Chicks? Money for nothin’ and chicks for free – jak w piosence? Dire Straits!
– Oj… nie za darmo! Zobaczysz! – Zobaczyliśmy. Najlepsze kurczaki w mieście.
Aaaaaaby dostać się na najbliższą stację kolejki napowietrznej Monorail, czyli najszybszego środka transportu, na linii południe-północ, trzeba przedrzeć się przez kompleks Grand MGM. Jeśli wydaje ci się, że masz niezłą orientację w terenie, znasz dobrze kierunki, umiesz poruszać się na azymut…
– Jak ci ludzie się tu odnajdują? Toż to prawdziwy survival.
– To nie ludzie, to żywe trupy. Zombies. Mają opracowaną jedną trasę. Pokój – kasyno.
W końcu udaje nam się wydostać z matni scalonych ze sobą skrzydeł hotelowych budynków. Długie kilometry korytarzy – pokrytych szaro-buro-brązowymi, mięsistymi wykładzinami – łączą ze sobą gigantyczne kasyna gier, wielkie restauracje i sale kongresowo-sportowo-rozrywkowe. Codziennie, najczęściej na dwie tury, podają tu ulubioną amerykańską rozrywkę – czyli tak zwane show.
Instytucja SHOW pamięta jeszcze czasy Franka Sinatry lub walki Muhammada Ali, bo show może być różnotematyczne. Od 1983 r. największe, jednorazowe wydarzenia, takie jak koncerty gwiazd pop lub zawody sportowe, przeniesiono do hali Thomas & Mack Center, obok kompleksu MGM, już na terenie kampusu uniwersyteckiego Nevady. A w salach hotelowych najczęściej pozostała powtarzalna rozrywkowa papka dla mas. Wszystkie te cyrkowe sztuczki, znikania i inne wygibasy…
Temat znikania jest nawet ciekawy i trzeba się będzie kiedyś nad nim pochylić. KIEDYŚ. A wracając do show, to nieważne na ile tysięcy miejsc przewidziano salę widowiskową i ile razy dziennie wystawiane będzie identyczne przedstawienie…
– I tak wszystkie bilety zostaną sprzedane.
– I tak od tysiącleci. Chleba w kasynach i show na igrzyskach!
– Zawsze to samo, zmienia się tylko scenografia. Oczekiwania pozostają niezmienne.
– No właśnie, to może przyspieszmy?!