96. #Lasbajvegasnajt

Atakujemy dalej, uparcie i konsekwentnie, byle do przodu, wszak do świtu pozostało jeszcze kilka długich godzin. Trzeba je jakoś wykorzystać. 

Dwie wygięte w łuk wieże, to Wynn i Encore, szczyt światowego luksusu. Różnią się od innych hoteli w Vegas, gdyż z zewnątrz nie epatują bogactwem. Wręcz przeciwnie! Mogą budzić całkiem skromne skojarzenia. Szklana tafla okien odbija nie tylko złote promienie słońca lub srebrną poświatę księżyca lecz również stanowi lustrzaną barierę dla ciekawskich oczu. Bo gdyby ktoś nagle wygrał tu fortunę? Po co wszyscy mają to widzieć? O tym trąbić? I gdyby nie wiedział co z nią zrobić? A w takim hotelu od razu może sobie kupić wypasione Ferrari, ponieważ akurat ten hotel – taki właśnie salon przypadkiem posiada. Stephen Wynn, hotelowy inwestor i architekt, prywatnie – miliarder, zadbał o wiele szczegółów. Jego flagowy obiekt wręcz nafaszerowany jest technologicznymi nowinkami.
– A z zewnątrz taki niepozorny…
– Od tyłu ma za to najlepsze w okolicy pole golfowe. 
– No to wejdźmy do środka. Ale nie do tego… Tylko tamtego, po drugiej stronie. Coś ci pokażę. Witamy w NAJwiększym hotelu na świecie! 

Ponad 8 tysięcy suit i pokoi oraz potężne centrum konferencyjno – targowe, zespolone w jednym kompleksie. Obiekt składa się z dwóch siostrzanych części, których fronty otwierają się na aleję The Strip, jak rozłożone, stojące księgi: The Venetian i The Palazzo. Na tle ich betonowo-szklanych, rozłożystych konstrukcji, praktycznie niknie i jest niewidoczna charakterystyczna wieża znanej dzwonnicy. A przecież odwzorowana została w skali jeden do jednego! I w miejscu swej oryginalnej lokalizacji – na prawdziwym Placu św. Marka w Wenecji – stanowi wszak główną atrakcję. Tam jej nie sposób nie zauważyć. A tu? Zaledwie stanowi wstęp, tak samo, jak replika Mostu Rialto, co prowadzi do hotelowego wejścia. Mijamy prawie wenecki kanał, przy którym cumują prawie weneckie gondole. W dzień – ubrani w słomkowe kapelusze i pasiaste bluzki prawie gondolierzy – oferują przejażdżki dla chętnych, którzy ustawiają się w prawdziwie długiej kolejce. 

I w takiej oto, prawie renesansowej scenerii, przypomina się scena z dalekiej – prawdziwej przeszłości – gdy po otwarciu prawdziwej żelaznej kurtyny i popuszczeniu komuszej smyczy, rodacy ruszyli – już nie prawie, ale na prawdę – na podbój świata. Choć jeszcze wtedy –  spotkanie rodaka w prawdziwej Wenecji, przy prawdziwym moście Rialto – nie było oczywistą oczywistością. Wtedy, Wenecja nie była jeszcze, jak Krupówki lub Monciak. I w tamtej scenie, nad prawdziwym weneckim kanałem… 

Oto pręży się i wygina elegancka dama. Pozując do zdjęcia, prawdziwie bogatą polszczyzną, nieświadoma, że ktoś obok zrozumie, na cały głos strofuje swego partnera:
– Kurwa rób szybciej to zdjęcie, bo mi się fryzura rozpierdoli!

Tymczasem, w prawie weneckiej scenerii, pomimo późnej pory, nikogo nie dziwią dwa zmierzające do hotelu niedobitki. Porozumiewawczy uśmiech do ochrony otwiera wszystkie drzwi. Nikt o nic nie pyta, nie sprawdza, wszak poruszamy się pewnym, znacząco i odpowiednio usztywnionym krokiem. Wiemy dokąd i po co. Trzeba przemknąć przez pałacowe wnętrza, kapiące przepychem kryształowych żyrandoli, złotych ram i fresków, prawie, jak w Pałacu Dożów. Wystarczy minąć recepcję, przejść przez uśpione (nareszcie!) kasyno, tutaj z wyjątkowo grubym i miękkim dywanem i wbić się do windy. Cel? Trzecie piętro! Normalnie, w dzień, trudno się tu przepchać. Teraz jesteśmy sami. Taka cisza w Vegas, to coś niebywałego, jedynego w swoim rodzaju. ENJOY THE SILENCE! Grzeczne CityCenter wita przybyszów z niegrzecznego Downtown!
Otwórz oczy! Już możesz…
– O rety!? Przecież byliśmy w windzie? W budynku?
– I nadal jesteśmy! Na trzecim piętrze, pod nami kasyno, a nad nami 37 pięter.
– A skąd ponad nami niebo? Błękitne? Przecież dopiero był środek nocy! Ktoś wysłuchał nasze prośby?
– Że OPRÓCZ BŁĘKITNEGO NIEBA…?
– Nic nam więcej…? No właśnie! I gdzie te wszystkie piętra? Jak to jest zrobione? MAGIA!

Można nienawidzić tego miasta, bać się lub szydzić, albo omijać szerokim łukiem. Ale jak już się tu trafi – nie sposób nie paść na kolana z rozdziawioną gębą. Stoimy w samym centrum nierealności. W wymiarze oderwanym od Planety Ziemia. Na środku Placu św. Marka w Wenecji! Tej “prawie”, czy prawdziwej? Nie wiadomo, gdyż w żadnej z nich, ani tam, ani tu, taka pustka normalnie się nie zdarza. 

Pod nami przepływa kanał, raczej nie ten sam, co na zewnątrz, choć nigdy nie wiadomo? A może gondole też wjeżdżają tu windą? Na trzecie piętro?! Tak, jak my wjechaliśmy? Tu wszystko jest możliwe. Chwilowo stoją bezczynnie, czekają na wioślarzy i tłum gości. Podobnie, jak zamknięte obecnie ciągi luksusowym butików, nad Grand Canal Shoppes. Obchodzimy plac, przeprawiamy się przez typowe, weneckie mosty, podziwiamy prawie renesansową zabudowę, wysokie fasady weneckich pałaców, rozświetlone, wytworne, lecz teraz puste restauracje, wystawione na zewnątrz (aczkolwiek wewnątrz budynku – choć nadal trudno w to uwierzyć) kawiarniane stoliki. Przecież to – idealnie błękitne, pokryte delikatnymi obłoczkami – niebo, które roztacza się nad nami, to nie jest jakaś ściema ani fatamorgana. To najprawdziwsza prawda! Prawdziwy jest również balkon jednego z pałaców, z którego w dzień płyną rzewne włoskie serenady i miłosne arie śpiewaków. Ale teraz nic się nie dzieje. Słyszymy jedynie plusk wody. 
– Musisz to sobie wyobrazić.
– Nadal nie wierzę. Chociaż dotykam!
– Czas więc na dalszą podróż.

Wewnętrznymi korytarzami przemykamy na południe, mijamy kolejne klatki schodowe i tajne przejścia, schodzimy do podziemi, obok baru nocnego, miejsca niejednej porażki… i brniemy dalej – przemieszczamy się wzdłuż niezliczonych, wielofunkcyjnych sal konferencyjno-gastronomicznych. Cały hotel śpi mocnym snem. Dopiero, gdy schodzimy jeszcze głębiej, na najniższy poziom, spotykamy pierwsze służby techniczne. To hotelowe zaplecze. Z jednej strony – podziemny hotelowy dworzec autokarowy, podzielony na kilkanaście platform dla autobusów, a z drugiej – prawdziwy terminal wyładunkowy dla ogromnych trucków, które tylko w nocy mogą dowozić całe kontenery zaopatrzenia. Trudno sobie uzmysłowić, jak precyzyjnie funkcjonuje harmonogram dostaw. Ale również i odbiorów. Ponieważ taka ogromna, hotelowa fabryka nie tylko połyka, pożera i trawi tysiące ton towarów. Ona je potem wydala.

Wydostajemy się na zewnątrz, całkiem od dupy strony. I jest to droga tylko w jedną stronę. Teraz czeka nas szybki przeskok przez 3-gwiazdkowy Harrah’s i już jesteśmy po drugiej stronie Strip, w luksusowym Caesars Palace. On również śpi o tej porze, dlatego spokojnie możemy przejść przez odjechane, antyczne wnętrza.
– No, tutaj to dopiero dali czadu! – Cokolwiek skojarzyło się architektowi z hasłem “Starożytny Rzym” – z pewnością znajdziesz w tym hotelu. COKOLWIEK – kolejne słowo klucz. Marzyłeś/-aś kiedyś, by zostać patrycjuszem? Albo gladiatorem? Albo kurtyzaną? Cesarzem? Lwem w Koloseum? – To idealne miejsce dla Ciebie! Hotel zbudowany właśnie na Twoją miarę i cześć! Ave! 

Nagle, niewiadomo skąd, wyrasta przed nami jakiś facet… Nie wygląda ani jak Marek Aureliusz, ani nawet jak Spartakus. Raczej, jak zwykły naganiacz z przedmieść Neapolu. Taki klasyczny Alfonso da bordello. Czyli Pappone. A może to taki nowy trend w luksusowym hotelarstwie? Prywatny Concierge witający już od progu? 
– Panowie czegoś potrzebują?
– W sensie?
– Czegokolwiek… służę pomocą.
– Okej, okay, jeszcze dajemy radę…. – Mimo tej arcy asertywnej odpowiedzi, koleś nie odpuszcza i nie daje się łatwo zbyć.

– Albo czeka na tipa albo rzeczywiście tu pracuje na etacie.
– Musimy go zgubić, bo przyczepił się i ciągnie za nami…
– Jak smród za wojskiem? – Jak mawiał nasz psor Pasterz, od Przysposobienia Obronnego.
– Dobra, wychodzimy na dwór, dosyć już tych hoteli.

Kilka szybkich i niekonwencjonalnych zwrotów akcji między antycznymi rzeźbami i Maestro od załatwiania spraw wszelakich odpuszcza temat. Ale na ulicy nie jest lepiej. O tej porze zaczyna się robić coraz gorzej. Oczywiście zależy jak dla kogo.
– Potrzebujecie czegoś? – zaczepia nas przypadkowy przechodzeń.
– Czy my mamy wypisane na czołach jakieś potrzeby? – Jednak, być może, jesteśmy jedynymi, niewinnymi i bezinteresownymi turystami, przemykającymi o tej godzinie przez CityCenter.
– Zlatują się do nas, jak do jakiegoś żeru.
– Hej chłopaki, może czegoś chcecie? – dosłownie tuż przed nami, z piskiem opon,  zatrzymuje się samochód pełen wesołych dziewczyn.
– Hej, może coś potrzeba? – Parę kroków dalej zaczepia nas czarnoskóry olbrzym w militarnej kurtce.
– Kurcze, to może wrócimy do Downtown? Tam nikogo nie będziemy dziwić i ściągać niczyjej uwagi.
– A może wrócimy do motelu? Zasadniczo, to można się było nasycić. Od blasku tych świateł.
– Od świateł! Kolorowy zawrót głowy.
– A może jest tu jakiś kiosk?

(…)

– Zobacz! Ten facet też się chyba wybiera na lotnisko… Przepraszam, czy mógłby nas pan podwieźć?
– Ale jak? Mam jechać z wami?
No tak.
– To przecież tylko kawałek.

Jeszcze później, w środku nocy

– Ej wstawaj kurwa, czy to nasz samolot?

– A gdzie my jesteśmy?

– No chyba na lotnisku? Przecież to chyba twoja walizka, zobacz…

– A skąd się tu wziąłem?

– Chyba jakiś gość nas podwiózł…

– Jaki gość? Nie było żadnego gościa. Coś ci się śniło, nie zawracaj mi dupy.

Jeszcze jeszcze później później

– Śpisz? Śniła mi się zielona noc.

– W zielonej ektoplazmie?

– Coś takiego. Pływaliśmy w jakiejś mazi, ale było całkiem przyjemnie. Coś mi się przypomniało… Wiesz? Znam ludzi, którzy byli kilka razy w Las Vegas, a nie słyszeli o Downtown! Zawsze tylko te wielkie, rodzinne hotele w CityCenter…

– Szczęściarze! Ale, ale… Wydaje mi się, że znowu zamieniliśmy łóżka…

– Łóżka? A nie ściany?

– Jak to?
– Ej, to był inny pokój. Ewidentnie! Nie było tych obrazków. Coś się nie zgadza.

– Nie wiem, nie pamiętam.

Pamięć – najbardziej nieuchwytny i zawodny ludzki organ. Zanika i odrasta jak wątroba Prometeusza. Gdyby trzymać się mitologicznej retoryki, to iście syzyfową pracą jest ćwiczenie owego organu. Cholernej pamięci. Chyba nikt – z tak zwanych dorosłych – nie wątpi już, że pamięć to ORGAN? I to jeden z ważniejszych! Nie żadna tam funkcja, czy zdolność. Organ, którego brakuje w decydujących momentach, a kiedy wydaje się, że zanikł na zawsze lub został bezpowrotnie wycięty, on powraca. Odnawia się, z wewnętrznego popiołu. W najmniej oczekiwanej chwili. Nie wiadomo dlaczego? Może na skutek skojarzenia, jakiegoś bodźca, lub hujwieczego. I na dodatek, jak to organ, potrafi wydzielać różne ENZYMY. Raz zatruwają nas żółcią – powodując czkawkę lub zgagę, innym razem są jak nektar na podniebieniu – niczym niebiański smak ambrozji. Z pamięcią nie ma żartów! O SŁODKA NIEPAMIĘCI…

O słodka niepamięci

– A gdy jechaliśmy kolejką, to wysiedliśmy przy Qlink, czy do samej pętli?

– Nie jechaliśmy kolejką.

– Jak to nie?

– Przyjechaliśmy autobusem.

– Ale ja dokładnie pamiętam stację Monorail. Pamiętam, jak przechodziliśmy przez ten kolos MGM. Trochę się pogubiliśmy. Pożyczyłeś mi przecież 20 dolców. Kupiłem tam  koszulkę z Lordem Vaderem. Ooooo… tę koszulkę!

– Nie pamiętam. Może kiedy indziej ją kupiłeś?

– Nie rób ze mnie wała. Przejrzę kartę pamięci…

– W głowie?

– W aparacie! Zobacz, tu szykujemy się do wyjścia… jestem w tej samej bluzce, jak pod Las Vegas Sign. Na umywalce twój żółty scyzor, obok El Patron i ten sześciopak… Ale, ale… co ja widzę! Widzę jeszcze takie trzy coolery w puszkach! Pamiętam, że kupiłeś je w Downtown! Hmmmmm…. Ale jak to możliwe? Przecież my dopiero szykujemy się do wyjścia do Downtown!?

– Nie mam pojęcia. A może byliśmy tam dwa razy?
– To wiele wyjaśnia. Musieliśmy tam być dwukrotnie!

– Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się…

– Coś mi świta, że przechodziliśmy koło Mob Museum – Muzeum Mafii i mówiłem ci, że to świetne miejsce i warto byłoby tam wrócić… Można usiąść na krześle elektrycznym, postrzelać na ulicy, oszukać prohibicję…

– I co dalej?
– Później nic się nie nagrało. Aaaaa i jeszcze pamiętam, jak się cieszyłeś, że te puszki mają tyle różnych składników mocy!

Hmmmmm

– No sam zobacz, tu jest jakby bardziej luksusowo…

– Rzeczywiście. Wyjrzę przez okno.

– O kuźwa, tu jest okno! A przecież chyba nie było. Były tylko drzwi….

– Wstawaj! To inne miejsce! Patrz!

– Ja pierdolę, jesteśmy wysoko! Na oko… jakieś piąte – szóste piętro?!

– To jak do cholery oznaczyłeś powrót do bazy?

– Mieliśmy iść w kierunku na reflektor z Luxoru! Albo na azymut – na księżyc! Wisiał nad motelem.

– Może się przesunął?

– Motel czy księżyc? To gdzie my właściwie jesteśmy?

– Ej, nie wierzę! Wygląda na Downtown!? Fremont Street! Czyli trzeci raz? Jakby Golden Nugget do nas mrugał. Złośliwy skurwiel.

– Mnie to raczej wygląda na lepki język. Zostaliśmy połknięci?!

– A to co? Jakieś bilety? Skąd się tu wzięły?

– Cały czas miałem wrażenie odlotu. Śnił mi się jakiś samolot. Ty też tam byłeś. Jakie bilety? Na samolot? Zostały?

– Nie, jakieś inne. Chyba do muzeum.

– Coooo? W życiu nie byłem w muzeum, podobnie jak w teatrze. No może raz, na Dziadach, czy Balladynie, ale w połowie nas baba od Polaka wywaliła więc się nie liczy.

– No tak, miała prawo. My też coś wcześniej wywaliliśmy. Z tego co pamiętam.

– Bardziej pamiętam wtedy, niż wczoraj.

– To typowe, w pewnym wieku pamięć długotrwała lepiej działa niż…

– Możesz mniej gadać? Łeb mi pęka! Powiedz lepiej co to za bilety?!

– Atomowa Nevada… Instytut Energii…? Nie mam pojęcia. Jest tylko że welcome, godzina 10. A teraz jest dopiero dziewiąta.

– Oooo, to ciekawe! Zwijamy się! Jest adres?

– W Vegas wszędzie jest blisko! I nie ma korków! Mówiłem, że to świetne miasto!

Spis treści