Nieprzypadkiem tytuł tego rozdziału zapisano wielkim literami.
No dobrze, zbliża się wieczór, bagaże wrzucone do hotelu, co robić? Nie będziemy ściemniać, że kumple, którzy spotykają się raz na ileś tam lat świetlnych, będą sobie czytali do snu bajki. Odłóżmy takie bajki między bajki.
@Zasada nr 1: bez alkoholu też można się bawić. Ale po co?! Bo kumple muszą się napić. Szczerze i bezwzględnie. Oczywiście na wesoło. Bo ważna jest przy tym @Zasada nr 2. Jeśli zamierzasz to robić na smutno, w ogóle nie startuj w tej dyscyplinie.
Tylko, że w Ameryce Północnej, stosowanie zasady nr 1 może nie być takie proste, jak w Polsce. Bo Ameryka jest zdradliwa dla alkohofila. Bardzo to skomplikowane i niezrozumiałe, ale różne stany, różne miasta lub hrabstwa wprowadzają przedziwne, popieprzone zmyły i utrudnienia. Brak alku w normalnych spożywczakach i supermarketach? To bolesny standard i często trzeba szukać tzw. likierni, czyli wyspecjalizowanych, dedykowanych alkohofilom sklepów. O możliwości zakupu “paliwa” na stacji benzynowej, to nawet najstarsi Indianie nie pamiętają. A jeszcze dodatkowo – władze utrudniają ludziom życie – wprowadzając godziny prohibicji sklepowej. Chcesz się napić wieczorem? Kupić przysłowiową flaszkę na kwadrat? W wielu miejscach to niemożliwe! Trzeba szukać baru.
Inna kwestia to ceny. W USA jest całkiem znośnie, porównywalnie do naszych, polskich realiów. Wyroby lokalne lub meksykańskie są tańsze, natomiast te importowane z Europy – zazwyczaj droższe. Ale już w takiej Kanadzie wszystko stoi na głowie. Alkohol jest mniej więcej trzykrotnie droższy niż w USA, za to władze faszerują ludzi legalną i ogólnodostępną trawą. Taki eksperyment społeczno-demograficzny z zamierzonym efektem. Jeśli nie wiesz co ma na celu, być może masz już mózg wypalony ziołem.
Kolejny, powiązany temat, to zakres oferty. Szczególnie bolesny w obszarach piwnych. Piwo importowane, europejskie – dostępne jest rzadko i tylko w dużych sklepach. Można zaryzykować stwierdzenie, że przeciętny europejski piwosz wydala z siebie smaczniejszy mocz, niż piwa amerykańskie. O meksykańskich Modelo już było i jeszcze będzie, więc jest to inna kategoria.
Lokalne, amerykańskie wyroby piwopodobne, zwłaszcza te koncernowe, w większości nie nadają się do spożycia i przypominają raczej jakiś słomkowo-kukurydziany, nagazowany napój. Na szczęście – taki znawca tematu jak Dziekciu – potrafi poruszać się po amerykańskiej sklepowej półce i wskazać coś przyswajalnego.
Bo oto @Zasada nr 3: w obcym środowisku zawsze musisz mieć zapasy. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć, gdzie się znajdziesz i jak się sytuacja rozwinie. Ty musisz być przygotowany na wszelkie ewentualności. Udajemy się więc z hotelo-motelu za najbliższy róg ulicy, gdzie w sklepiku z mydłem i powidłem stoi lodówka.
– No to zaczynamy!
– Psssssssyk!
Pierwsze browce obalamy natychmiast przed sklepem. @Zasada nr 4: alkohol na ulicy – spożywaj kulturalnie. Czyli z torebki lub innej szmatki, chowając w niej butelkę. Dzięki temu unikniesz niepotrzebnych kłopotów. No chyba, że ich szukasz i idziesz na zwarcie. Ale to nie nasza kategoria. Zgodnie z zasadą nr 3 – resztę zapasów zanosimy do pokoju.
– To ja się chwilę zdrzemnę – mówi Dziekciu i ku mojemu przerażeniu odpływa o tak młodej godzinie. Co prawda nasz dzień trwa już dość długo – zaczął się w Vancouver. A dodatkowo mój dzień trwa jeszcze dłużej – rozpoczął się jeszcze w Warszawie! Te krótkie lotnicze drzemki nie zaliczają się przecież do kategorii snu.
– Ej wstawaj! Idziemy w miasto!
– Daj mi spokój – mruczy spracowana i zmęczona kłoda na sąsiednim łóżku. Trochę mogę go zrozumieć. W końcu urlopu nie widział od dawna, a gdy teraz się wyrwał z kieratu, łyknął… wolności – padł.
– Sto jedenaście, 112, 113, 114 zaczynam odliczać sekundy, gdyż ja – wręcz przeciwnie, nie czuję zmęczenia. Naładowany jestem adrenaliną. Ci którzy mieli szczęśliwe nieszczęście bywać ze mną na wyjazdach, znają ten stan – Dziekciu, daję Ci 22 minuty!
@Zasada nr 5: szybka regeneracja. 22 minuty to podstawowa jednostka regeneracyjna. Na krócej nie warto się kłaść, a na dłużej nie można, bo człowiek się rozleniwia i staje się rozlazły. 22 minuty to czas akuratny, taki by odzyskać trochę sił, a nawet złapać krótki sen.
Może to wtedy, a może wcześniej kiełkuje w głowie pomysł. Nie możemy powiedzieć plan, bo poruszamy się bez planu. Może – nazwijmy to doraźnym celem. Przez chwilę działa jeszcze polski smartfon, loguje się przez hotelowe WiFi. Przez chwilę – ponieważ szlag właśnie trafia ładowarkę i zaraz padnie bateria. Szybkie przeszukiwanie Internetów i oto zostaje wyznaczony krótkoterminowy cel – do realizacji na dziś. Klub muzyczny. Oczywiście w tym mieście, od dziesiątek lat nierozerwalnie związanym z muzyką, mieście kreującym jej trendy, a nawet będącym stolicą niektórych z nich, znalezienie jakiegoś klubu muzycznego pewnie nie stanowi problemu. Ale chora ambicja wymyśla sobie klub tematyczny, mroczny, nowofalowy, gotycki – taki z lat 80-tych. Z naszych czasów. A taki klub w San Francisco jest tylko jeden. Nazywa się Cat Club i znajduje się gdzieś w centrum. W Downtown. Wystarczy zapisać adres, ktoś przecież pokaże nam drogę.
– Ruszaj się kurwa! – ściągam Dziekcia za nogę z łóżka. Nie będziemy przecież marnować nocy na spanie! W grobie się wyśpisz! – zawsze warto mieć w zanadrzu kilka takich skutecznych tekstów motywacyjnych, zwłaszcza, gdy pracuje się w zespole. Zwłaszcza, że powoli zapada zmrok. Udało się! Nie ma co się przechwalać, ale przeważnie się udaje. Zwłaszcza, że w zanadrzu pozostaje pewna, tajemnicza pierwsza poprawka – związaną z Zasadą numer 5.
Dopijamy browary i naładowani tą pozytywną energią ruszamy w miasto. To znaczy przed siebie, ulicami San Francisco. Los nam sprzyja. Okazuje się, że San Francisco to bardzo przyjazne miasto. Przyjazne dla alkoholololo. Nie ma tu jakiejś cholernej prohibicji, nie obowiązują zakazane godziny lub rewiry. Jesteśmy więc prawie jak w domu. A może lepiej niż w domu? Wszak nie ma tu homepolice.