Widocznie wtedy tak miało być. Przeznaczenie. Ono wie lepiej. Patrzy perspektywicznie i widzi dalej niż my, zwykli śmiertelnicy, którzy czasami miewają zapuchnięte szparki, zamiast oczu.
Już wiecie, że niecałe dwa lata później wracamy do San Francisco. Teraz przynajmniej wiecie DLACZEGO. Trzeba zamknąć koło historii, dokończyć niedokończone. Postawić ostatni krok. Nawet, jeśli jest to tak mało istotny krok w historii ludzkości. Historia podobno lubi się powtarzać.
Jako że historia na pewno się powtarza, to znowu zaliczamy most, znowu punkt widokowy (chociaż tym razem inny), bo stojąc przy moście… właśnie wyłania się zza chmur – wzgórze w samym mieście! Wcześniej go nie dostrzegliśmy, nie zwróciliśmy uwagi, a może dopiero teraz się wypiętrzyło? Wzgórze jest rozległe i wysokie. Nazywa się Twin Peaks, jak pewne magiczne miasteczko. Wjeżdżamy więc krętą drogą na sam szczyt. Widok jest jeszcze lepszy, jeszcze bardziej spektakularny niż wszystkie poprzednie widoki. Znowu przypadkiem znajdujemy się we właściwym miejscu i czasie. Na szczycie potężnie wieje wiatr, można się na nim położyć. Rozstawić ręce, zaprzeć nogami w ziemi i leżeć na wietrze! Można wylać wodę z butelki, a krople będą skręcać się w szalonym wirze i ulatywać w górę. Można wszystko, bo znów jesteśmy wolni. San Francisco i wolność? Skojarzenie może być tylko jedno, oczywiste. Rok 1967 – lato wolności albo – jak kto woli – miłości.