Wyjeżdżamy na południe. Po drodze realizujemy jeszcze zasadę nr 3. Zapasy są niezbędne. Ale kupujemy również duży, dmuchany przedmiot. Nie wiadomo przecież co nas czeka.
Do wyboru jest – na lewo: autostrada 101, szybka i bezpłciowa oraz na prawo: CA-1 tak zwana Jedynka, czyli kalifornijska trasa stanowa nr 1, zwana miejscami jako Pacific Coast Highway. Trudno się zdecydować na wybór… Bo jeśli pojedziemy 101, to można odbić potem znowu w lewo, na Park Narodowy Sekwoi. Ale mamy takie skrzywienie i wolimy…
– Jedynką! – Chociaż Mieciu ostrzegał nas, że spędził na niej pełne dwa dni. Ale może trzeba do tego podejść z dystansem? Co nieco już się nauczyliśmy.
– A dokąd właściwie jedziemy?
– Głupie pytanie! Wzdłuż oceanu, trafimy do Los Angeles, a potem może do tych kaktusów w Joshua Tree.
– Czyli mamy plan?
– Nie rozśmieszaj mnie – zabrzmiało jak wróżba i tak właśnie – niniejszym – zostało zanotowane.
– A może kiedyś napiszemy książkę?
– Jaką książkę? Pamiętnik z wakacji?
– Nie! Książkę taką, jak nasza muzyka. Jak najlepsze albumy z naszych czasów. Książkę koncepcyjną, którą trzeba przeczytać od deski do deski, a nie urywkami, taką w której coś wynika z czegoś, stanowi nierozerwalną całość. A jednocześnie taką, jak rock progresywny. Długą, zawiłą, z kilkoma przebojami, ale nie stroniącą od wypełniaczy czasu… niby zwykłych, a jednak niezwykłych.
– Coś jak połączenie Floydów i Marillion?
– W zasadzie to ona już się pisze. Sama. Możemy coś tam zanotować, dokleić jakieś fotki i zrobić podkład muzyczny.
– Nic nie pisze takich książek, jak samo życie. Po prostu samo życie!
– I najważniejsze, aby czytać po kolei!