Przed nami tabliczka granicy stanu. Kończy się słoneczna Arizona i zaczyna równie słoneczna Nevada. Trzeci słoneczny stan na naszej trasie. Wbijamy się w nią na wysuniętym, południowym cypelku – wprost na wielką, betonową konstrukcję. Nevada słynie z: miasta wariatów, atomu i kilku spektakularnych, megatonowo betonowych wytworów ludzkiej pracy.
PIERWSZY z nich – przed nami.
DRUGI – nieco poniżej.
Oba są ze sobą związane głównie widokowo, ponieważ pełnią zupełnie inne funkcje i powstały w innym czasie. Ale najlepszy widok na ten pierwszy można złapać stojąc na drugim. A najlepsza panorama tego drugiego dostępna jest z pierwszego. Żeby dojechać do drugiego, trzeba przejechać przez pierwszy. Wiadomo już o co chodzi?
Wizytę proponujemy zacząć od zredukowania szybkości, opuszczenia okien samochodu i włączenia odpowiedniej muzyki, najlepiej monumentalnej i jednocześnie radosnej. My wybieramy składankę Jean-Michele Jarre’a typu The Best of… Możecie nam zaufać. Co nieco wiemy o budowaniu klimatu.
Przejechawszy przez ten pierwszy, betonowy wytwór, po około 3 kilometrach, trzeba uważać, by nie przegapić małej odnogi z tabliczką Exit 2 – kierującej na drugi obiekt. Zjeżdżamy. Wąska dojazdówka prowadzi z powrotem. Jeszcze nie widać sedna, a już trzeba się zatrzymać. Kontrola bezpieczeństwa. Agenci sprawdzają, czy dobrze nam z ryja patrzy, czy nie mamy broni albo bomby. Skutki użycia byłyby trudne do oszacowania. Chyba tylko Bruce Willis mógłby uratować sytuację. Kampery przeszukiwane są dokładniej, trzeba zakręcić instalację gazową, a najlepiej odstawić pojazd na parkingu obok i dalej pójść pieszo. My możemy jechać. Mijamy wiele stalowych słupów wysokiego napięcia, co elektryzuje uwagę. Niektóre z tych słupów stoją normalnie – pionowo, ale niektóre są nieco pijane: stoją krzywo, pod kątem, zupełnie jak pijak, który łyknie nieparzystą ilość kolejek. Muza głośniej! Zaczyna się serpentyna na dół. Aby jednak coś zobaczyć, trzeba teraz schylić głowy i spojrzeć wysoko w górę. Uginamy głowy oddając ukłon szacunku i podziwu dla ludzkich możliwości.
– Wolniej!
– Niesamowite!
Długie, bardzo zgrabne, betonowe nogi podpierają most zawieszony nad kanionem. Ludziki na górze są stąd ledwo widoczne. Przed chwilą to my tam byliśmy. Za to teraz idealnie widać podbrzusze konstrukcji. I właśnie teraz trzeba szybko strzelać migawkami, również oczu, jako że dużo się dzieje dookoła – i na prawo i na lewo. Uwagę fokusuje potężny łuk, wygięty nad skalnym rozcięciem, podtrzymujący jasną, długą, prostą płaszczyznę jezdni mostu. Jej długość przekracza pół kilometra.
Most ten ma coś w sobie. Ma coś dla nas, albowiem w jednej kategorii jest on NAJ! na świecie. A mianowicie jest najwyżej zawieszonym, betonowym mostem łukowym. Sam łuk, a dokładniej: dwa równoległe, zespolone pałąki, mają po 323 metry długości. Ich zawieszenie nad kanionem, na wysokości 10-piętrowego wieżowca, wymagało nie lada sztuczek. Użyto w tym celu stalowych naciągów, które usunięto po zamknięciu konstrukcji. Zostało więc samo, bezbronne, łęczysko łuku. Bez cięciwy.
Nazwa mostu ma powiązania militarne. Został on poświęcony pamięci dwóch amerykańskich bohaterów wojennych, z całkiem różnych epok – wojny koreańskiej i afgańskiej i nosi nazwę: Mike O’callaghan – Pat Tilman Memorial Bridge.
A Zgadnijcie jaka rzeka płynie na dole?
– Oczywiście Colorado! – okazuje się, że te dwie wstęgi: Route 66 i Colorado jakoś dziwnie splecione są z naszą marszrutą.
Most zbudowano po to, aby niejako odciążyć drugi obiekt, do którego właśnie się zbliżamy. Wcześniej – cały ruch drogowy pomiędzy Arizoną i Nevadą – kierowany był po koronie tego drugiego. Pomimo, że nie taka była rola. Jego – obiektu i jej – czyli korony.
Suniemy powolutku, przy monumentalnej muzyce, a sznur samochodów wciąga nas na Hoover Dam. Królową tam. W momencie uroczystego otwarcia, w 1935 roku, stanowiła NAJwiększą elektrownię wodną i jednocześnie NAJwiększą betonową budowlę na świecie. NAJ na świecie? Pasuje!
Zapora Hoovera łączy dwa amerykańskie stany oraz dwa brzegi Czarnego Kanionu. Trudno sobie wyobrazić, aby przy obecnym natężeniu ruchu drogowego, mógł się on nadal przelewać przez taką wąską przeprawę. Nie dość, że dojazd do zapory to cienkie, strome serpentyny, wklejone w obie przeciwległe ściany kanionu, to dodatkowo – corocznie – miliony pieszych turystów kręcą się tu bez opamiętania, włażąc pod koła samochodów. Tylko czy można dziwić się ciekawskim? Teraz jedziemy wozem, ale za chwilę sami będziemy na ich miejscu, oszołomieni skalą budowli i jej otoczeniem.
Ameryka żyje z turystyki i potrafi stworzyć, a potem wykorzystać, nadarzające się możliwości: naturalne bądź zbudowane ręką ludzką. Dla takich jak my przygotowano mnóstwo miejsc parkingowych. Bliżej zapory – miejsca są płatne lecz w zamian schowane pod cieniodajnym dachem. Natomiast miejsca darmowe są bardziej oddalone, położone na wyższych kondygnacjach drogowej serpentyny – jeśli tylko możesz pokonać kilkaset metrów z górki i pod górkę w ponad 40-stopniowym upale…
Kanion nazwano Czarnym, ale w rzeczywistości jest on trójkolorowy. Przeważa barwa kakaowa – ciemnobrązowa, która zdominowała górną część skał. Od strony północnej, czyli od wypukłej ściany zapory, tam gdzie wody Colorado zostały spiętrzone, tworząc sztuczny zbiornik Jeziora Mead, pojawiają się dwie dodatkowe barwy. Dolna część skał skrzy się wspaniałą bielą, która świetnie kontrastuje z wierzchnią, brązową warstwą oraz błękitem wód jeziora. To jedno z ładniejszych, aczkolwiek nieoczywistych, zestawień kolorystycznych na całej, dotychczasowej trasie. Zwłaszcza, że biała część odcina się od brązu idealnie równą płaszczyzną, tworząc linię podziału równoległą do lustra wody. Znowu pojawiają się skojarzenia cukiernicze, tym razem w postaci wielkiej, dwuwarstwowej wuzetki – na dole kremowo-białej i na górze kakaowej. Poziom wody w jeziorze, co oczywiste – bywa zmienny. Jeśli po wyjątkowo śnieżnej zimie w Górach Skalistych doszłoby do nagłych roztopów, to rzeka Colorado wypełni nieckę jeziora Mead, aż po szczyt tamy, zasłaniając białą warstwę. Wody jeziora są niezwykle przejrzyste. Z góry, pomimo znacznej wysokości, można obserwować gigantyczne ryby, przypominające kształtem potężne sumy, które – jako jedyne – mają prawo podpłynąć pod samą ścianę zapory, do nadbrzeżnej płycizny, gdzie woda przybiera odcień butelkowej zieleni.
Powierzchnia sztucznego jeziora jest naprawdę imponująca – to jeden z NAJwiększych na świecie zbiorników stworzonych przez człowieka. Zgromadzona tu woda zasila nie tylko najbliższe okolice, w tym pustynne rejony Las Vegas, ale również północną część Kalifornii. Co ciekawe – jezioro ma duże znaczenie rekreacyjne. Można tu uprawiać wszelkie sporty wodne. Stojąc na szczycie zapory co chwilę obserwujemy, jak w okolice tamy, na bezpieczną odległość, podpływają motorówki lub kajaki – zarówno od strony rozległego zalewu, jak i od strony południowej, czyli dolnego odcinka Colorado, wypluwanego przez tamę.
Rejony zapory i jeziora są obowiązkowym celem krótkich wycieczek dla świrów odwiedzających Miasto Grzechu. Podobno, w hotelowych lobby w Vegas, można czasem spotkać gości ze sprzętem nurkowym, wyruszających nad jezioro. Podobno jest tu zatopiony wrak samolotu. PODOBNO. My spotkaliśmy tylko takich, którzy zanurkowali na suchym lądzie, a nawet się utopili. Wraki też spotkaliśmy. A jakże. Bynajmniej nie powiązane z jeziorem, chociaż ze sportem – w pewnym sensie…
– yhmmmm.
Jako że od niedawna, bo od kilku godzin, zaczęliśmy rozważania nad życiem po tej i po tamtej stronie… tamy, stąd pobyt na Hoover Dam wspaniale wpisuje się w nasz nowy – przyczynowo-skutkowy trend myślowy.
Tak wielkie konstrukcje zawsze obarczone są ofiarami. Czyli straty w sprzęcie i ludziach były, są i będą. O ile przy budowie omawianego mostu zginęło tylko kilka osób, to przy jego eksploatacji licznik rośnie. Spektakularna wysokość zaprasza potencjalnych skoczków i oczywiście byli już tacy, którzy skorzystali. Inaczej sytuacja przedstawia się na zaporze. Tam przy budowie zginęła ponad setka robotników. Powstała nawet mroczna plotka, że wielu budowniczych zabetonowano w środku tamy, co jednak nie jest prawdą. Ściany zapory nie zostały odlane za jednym zamachem. To byłoby technicznie nierealne. Taka masa betonu nie wyschłaby przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Stąd konieczne było budowanie etapami – piętrowo, jak z klocków – odlewając niewysokie, betonowe sześcienne kasetony, z bokami o kilkunastometrowej szerokości. Nawet gdyby ktoś wpadł do środka takiego kubika, zanim masa by wyschła, łatwo udałoby się wyłowić delikwenta. Skąd więc takie śmiertelne żniwa? Jak zwykle trzeba zacząć od podstaw. Czyli od rzeki. Aby w ogóle rozpocząć budowę tamy, należało coś zrobić z wodami Colorado. Nie da się przecież zakręcić kurka w Górach Skalistych, a rzeka wciąż płynie. Nie udało się zbudować obwodnicy, gdyż nawet na Dzikim Zachodzie stanowiłoby to za dużo zachodu. Powstał więc pomysł zbudowania czterech podziemnych kanałów, po dwa z każdej strony kanionu, które czasowo przechwyciłyby wody rzeki, przeprowadzając je po flankach terenu budowy. Każdy z tuneli zaplanowano na 17 metrów szerokości. Zaczęto od drążenia skał za pomocą ładunków wybuchowych i… szybko zaprzestano: powstała zbyt wielka rozpierdówa.
Zbudowano więc oryginalny, gigantyczny, trójpoziomowy pojazd. Podwozie połączone było z platformą, na którą miał spadać skalny urobek. Natomiast nad nią, na kolejnych dwóch poziomach pojazdu, od jego czoła, do konstrukcji przymocowano po kilka mocnych, lecz obsługiwanych ręcznie, górniczych wierteł. W tamtym czasie były to świdry z napędem benzynowym, na dodatek – bez odprowadzenia spalin na zewnątrz tunelu – czym nikt się specjalnie nie przejmował. O ile ta platforma wiertnicza poruszała się naprzód w zawrotnym tempie, nawet 14 metrów na dobę (co dorównywało dzisiejszym tarczom TBM na maszynach drążących tunele metra), o tyle zbierała śmiertelne żniwo i siała spustoszenie wśród obsługi. Ludzie padali jak muchy – albo od razu, wskutek pylicy lub wdychania spalin, albo dopiero po jakimś czasie, zapadając na choroby płuc. Rodziny tych drugich w większości nie otrzymały nawet odszkodowania. Ile więc waży ludzkie życie? Nie raz przekonamy się, że tyle co pył na wietrze. W tym wypadku unoszący się z drążonego tunelu.
Czas jednak wrócić do życia, wychylić się i rzucić spojrzeniem poza krawędź tamy. Od strony północnej zapora stanowi wygiętą w łuk ścianę. Gotową przyjąć na swą wyprężoną klatę ogromne ilości wody. Nawet dużo większe, niż zazwyczaj tędy przepływają. Czasem ludzie starają się przewidywać. CZASEM. Wpadli nawet na pomysł, że gdyby wody Colorado wezbrały aż tak bardzo, iż miałyby się przelać przez koronę tamy, to na jej szczycie znajduje się otwór awaryjnego kanału spustowego. Gigantyczna, betonowa, czarna dziura. Taki anal-canal. Tymczasem południowa ściana tamy, swoim wklęśniętym wygięciem, przypomina całkiem sporą zjeżdżalnię. Woda jest zasysana do wnętrza tamy, przez 4 wieże wbite w wody jeziora i trafia na schowane tam turbiny hydroelektrowni. Na dwóch z nich zawieszono zegary. Jeden – wskazuje czas Nevady, odpowiadający strefie pacyficznej, a drugi – czas Arizony, który nie zmienia się sezonowo. Arizona żyje własnym tempem i jest to dość miarodajny wskaźnik. Przyznajmy szczerze – czas Arizony nam podpasował.
Ale teraz stoimy w Nevadzie i nie mamy czasu, aby zwiedzać wnętrze elektrowni wodnej. Warto jednak przypomnieć sobie komedię z dawnych czasów z Chevym Chase – on zwiedzał, a co z tego wynikło? Wodospad humoru.
Nas czekają dziś poważniejsze wyzwania, ponieważ przed nami amerykańska zielona noc. Jeśli ktoś jeździł w młodości na kolonie i obozy, to doskonale wie, że w taką noc nie można kłaść się spać. W zieloną noc trzeba zachować czujność. W tę noc nawet nie wypada pomyśleć o leżeniu. Zwłaszcza, gdy noc ta ma się odbyć w… Mieście Świrów, Mieście Wariatów, Mieście Grzechu, Mieście Zguby i Zagubionym Mieście. A nasz samolot odlatuje jutro o 5 rano…
– He he he, podobno…
– Taaaaaa, tralala…