Tymczasem mijamy Boulder City – Miasto Otoczaków, stworzone na pustyni, w celu zakwaterowania robotników, budujących tamę. Przejeżdżamy koło farm paneli fotowoltaicznych i w końcu mijamy pierwsze, syfiaste, indiańskie kasyna, zbudowane z dala od miasta, na przedmieściach Henderson i Paradise. Prowadzą je potomkowie dumnych wojowników, którzy oddali swe wigwamy, swoje tereny łowieckie, tomahawki i łuki, w zamian za zwolnienie z podatków, tani alkohol i licencje na prowadzenie salonów gier. Kasyna stoją na odludziu, umieszczone w niekształtnych, obrzydliwych, betonowych klockach. Wyglądają tak samo smutno, jak czerwonoskórzy wojownicy po spożyciu ognistej wody. Akurat do tych kasyn przyjeżdża się tylko w jednym celu. Ponieważ te kasyna – w odróżnieniu od ogromnych kasyn-hoteli w Vegas – służą wyłącznie hazardowi i samounicestwieniu. Alkoholowo-narkotycznej anihilacji, w poszukiwaniu złotego cielca i współczesnego Graala.
Cała bajerancka otoczka nie jest tu istotna. Nie ma złotych klamek i kryształowych sufitów. Są za to wyblakłe dekoracje z plastikowych kwiatów i wytarte wykładziny dywanowe, pamiętające zimną wojnę. Nie ma wypasionych, ociekających luksusem butików i komfortowych salonów SPA. Są szemrani kolesie mogący załatwić to i tamto. Nie ma radosnej, rodzinnej atmosfery, są za to tępe, skupione spojrzenia zadaniowców, skoncentrowanych na jednym celu, czekających na cud i zmiłowanie losu. Mocno zdesperowanych albo przekonanych o swej dobrej passie lub nieomylności wymyślnych systemów. Przybyli tu przechodzonymi wozami, a nie stretch limuzynami. Ubrani w sprane dżinsy, a nie wieczorowe stroje.
Mimo tych powierzchownych różnic, jest coś, co łączy wszystkich klientów kasyn – zarówno tych komfortowych jak i tych zapyziałych. Łączy gości, którzy zostali tu zwabieni, jako jednodobowe ćmy oraz tych, na stałe przyklejonych do lepa lub gówna, jak zdezorientowane muchy. Otóż wszyscy oni kombinują, jak wygrać fortunę. Ściąga ich tu żądza pieniądza. Sen z oczu spędza, żądza pieniądza.
– Dodaj gazu, trzeba przejechać, ominąć i zapomnieć.
– Wiesz co? Skoro nic się nie dzieje… Czy widziałeś kiedyś Misia na amerykańskiej autostradzie?
– Misia Grizzly?
– Nie, Misia Barei…
Aaaaaaby odpowiednio dostroić się do czekających nas absurdalnych okoliczności odpalamy na samochodowym laptopie najsłynniejszą polską komedię. Absurd w czystej postaci. Podróż w jego oparach zawsze nastraja pozytywnie, zwłaszcza, gdy jest to podróż w czasie. My jedziemy sobie autokarem, z prezesem Ochódzkim i trenerem Jarząbkiem, a Wy drodzy Czytelnicy, podróżujecie teraz do innego wymiaru, by sprawdzić co robią ci drudzy My, w sensie Oni, kilkanaście miesięcy później. Można? Można!