Co to za pojebany pomysł? No dobra… jak zwykle trzeba się cofnąć do odległej przeszłości. Do czasów Zimnej Wojny. Do naszych czasów. Okresu naszego skażenia. Kiedy to, praktycznie już od przedszkola, chłopaki wychowywane były na dziedzictwie Klossa i Czterech Pancernych oraz fascynowały się militariami. My również byliśmy przesiąknięci bojową atmosferą, urządzaliśmy prawdziwe bitwy w piwnicach i na placach budowy… walczyliśmy na pięści i zapasy – w solówach, na piguły – w zimie, na scyzoryki – w grze w państwa, na hydrauliczne rurki podwędzone z osiedlowego magazynu – w wojnach rycerskich, na kapsle – w meczach piłkarskich i kolarskich wyścigach, na wodne bomby – zrzucane z dachów, na latające kapcie – w szkolnej szatni, na marchewy, supły i kocówy – podczas letnich kolonii. Owszem, nawet gdy braliśmy jeńców, to po chwili wracali oni na wolność.
Nie przypuszczaliśmy wtedy, że w niedalekiej przyszłości, pojawi się potwór groźniejszy nawet od japońskiej Godzilli, że zniewoli na stałe wszystkie dzieciaki, że zamknie je w cyberklatkach, odbierze im wolny czas, wolną wolę i prawdziwych przyjaciół. Powoła je do wirtualnych armii, wciągnie do bitew na ekranach i łączach. Zajebie wszystkich i wszystko.
W naszych bojowych czasach zbierało się i wykorzystywało cokolwiek, co chociaż trochę pachniało prochem lub – jak wojskowe onuce – otarło się o prawdziwe pole bitwy albo przynajmniej o poligon wojskowy. I właśnie stąd wzięły się te wszystkie rzeczy, które można wystrzelić jednym tchem, jak z karabinu maszynowego, BEZ PRZECINKÓW, gdyż pepesza strzelała ogniem ciągłym: komiksy Podziemnego Frontu… książeczki ze znaczkiem Tygrysa… małe żołnierzyki Airfixa… hełmofon czołgowy i maskę pegaz ukrywane przed rodzicami pod łóżkiem… wycinane skąd się tylko dało zdjęcia samolotów… makiety uzbrojenia… figurki rycerzy… gazetki Skrzydlatej Polski… gry w okręty… wycinane pod ławką na lekcjach miniaturowe lotniskowce… mozolnie sklejane modele z Małego Modelarza…. A wszystko to zespolone na wspólnym froncie, pod sztandarami skierowanymi przeciwko sowieckiemu najeźdźcy.
W podstawówce – jeszcze się z Dziekciem nie znaliśmy – więc zapytajmy, jaka u niego była geneza owych militarnych zainteresowań:
– Wiem!… O froncie wschodnim i Armii Czerwonej za małolata się nie czytało. Bo jak tu czytać o okupantach? Chyba w 7 klasie wpadła mi w ręce książeczka Flisowskiego ‘Od Morza Koralowego po Midway’. Wow! Co to było za przeżycie! Amerykańskie wojsko gdzieś na egzotycznych morzach i wyspach Pacyfiku. Lotniskowce i samoloty. Japońskie Zero! A do tego zmagania gigantycznych pancerników z potężnymi działami! Normalnie bajka. A raczej baśń. Coś na kształt Gwiezdnych Wojen, tyle że sto razy lepsze, gdyż prawdziwe. Tak się właśnie zaszczepiłem wojną na Oceanie Spokojnym. Później to się rozszerzyło do całej II wojny. Tobruk, Monte Cassino itp. Ale początek miłości był na Morzu Koralowym (och, jak to brzmi!) I tak zostało. Pamiętasz referaty na historii? Ty miałeś opisać wojnę na Atlantyku, a ja na Pacyfiku. Coś mi się pojebało z datami i myślałem, że moja prezentacja będzie za tydzień. Ale nic to! Przygotowanie zajęło mi minutę i gadałem przez całą lekcję, a i tak potraktowałem temat pobieżnie, bo nie starczyło czasu. Mam wszystkie książki Zbigniewa Flisowskiego i Jerzego Pertka, ciotka z wujkiem przywieźli mi całą walizkę w prezencie ślubnym.