Zaraz po zakończeniu liceum mama Dziekcia załatwiła nam fuchę w spółdzielni studenckiej. Praca polegała na tym, by spakować do plecaków jakieś ulotki i zawieźć je do innego miasta, pod wskazany adres. Zajęcie nie było skomplikowane. Należało udać się na dworzec, odsiedzieć kilka godzin w pociągu, dostarczyć towar, zainkasować gotówkę, znaleźć sklep z piwem, wydać gotówkę, wrócić pociągiem do domu. Co ciekawe, droga powrotna przeważnie była bitwą o wejście do wagonu i walką o zdobycie miejsca, choćby w korytarzu, przy kiblu. W ten sposób odwiedzaliśmy np. Wrocław i Poznań, ale najbardziej zapadł nam w pamięci wyjazd do Trójmiasta, gdyż po załatwieniu formalności służbowych, natychmiast ruszyliśmy do portu w Gdyni, gdzie można było zwiedzić jedyny zachowany polski okręt z okresu II wojny światowej – ORP Błyskawica. Za naszego życia istniał jeszcze drugi, równie słynny okręt podobnej klasy – kontrtorpedowiec ORP Burza, on także spokojnie sobie służył jako okręt-muzeum. Ale komuszy system, który jedynie potrafił wszystko dookoła niszczyć, postanowił w 1977 roku zezłomować historyczny, polski niszczyciel. System zniszczył niszczyciela. Pociął na żyletki chlubę Polskiej Marynarki Wojennej, która przecież nikomu nie wadziła, stała sobie cicho przy nabrzeżu, ku uciesze zwiedzających i na pamiątkę – dla przyszłych pokoleń! A to tylko jeden z miliona powodów, by nie trawić tego systemu.
Wszyscy udają, że to system, chowają się za systemem, tłumaczą działaniem systemu lub systemowym błędem. Lecz to nie system stworzył sam siebie. Ktoś kiedyś powiedział, że ludzie to kurwy.
Pamiętacie? Jeśli coś jest NAJ na świecie to jest to właśnie dla nas. Dlatego zasuwamy z Dziekciem do Gdyni, bo nadal trwa cholerna komuna i nie wiadomo co jej jeszcze odjebie. Jedziemy zobaczyć Okręt Rzeczypospolitej Polskiej Błyskawica – NAJstarszy na całym świecie – zachowany – niszczyciel wojenny. ORP Błyskawica w 1937 r., czyli w momencie przystąpienia do służby posiadała wyporność 2144 tony. Tymczasem gdzieś tam, w odległej Ameryce… na prawie mitologicznym pancerniku USS Iowa, zaledwie jedna, kolumna artylerii głównej, ważyła więcej niż cały nasz niszczyciel. USS Iowa miał trzy takie kolumny artyleryjskie, a także inne NAJ. Dlatego właśnie tam udajemy się obecnie…
– Co włączyć na drogę?
– Alien Sex Fiend!
– Koncert z Japonii?
– Oczywiście!… Tora Tora Tora… Attack! Attack! Attack!
– USS Iowa był obecny w Zatoce Tokijskiej, przy podpisaniu kapitulacji przez Cesarstwo Japonii w II wojnie światowej.
Jeśli chodzi o samą kategorię – NAJ na świecie – nawet, gdy ktoś nie interesuje się militariami – to warto zobaczyć owo dzieło ludzkiej myśli technicznej, podobnie jak zwiedza się Most Golden Gate, Tamę Hoovera lub Wieżę Eiffla.
Jedziemy zobaczyć najbardziej zaawansowaną technologicznie liniową jednostkę pływającą, która – pomimo swojego wieku 80-latka i muzealnego statusu – nadal jest w stanie ruszyć do boju. Tak! Właśnie to jest najbardziej niesamowite w całej tej historii. Że ludzkość, która w tak zwanym międzyczasie wysłała staki na podbój kosmosu, nie była w stanie wymyślić lepszego i potężniejszego okrętu bojowego. Nie będziemy nikogo zanudzać detalami. Wystarczy iż udowodnimy – nie po raz pierwszy zresztą – że oldskul rządzi!
Można budować programy gwiezdnych wojen, rozwijać kosmiczne technologie, lasery i bajery, które w pewnym momencie – w chwili przesilenia konfliktu – wszystkie okażą się gówno warte. Wystarczy zastosować odpowiednie środki magnetyczne, które zablokują sygnał satelitarny i wszystkie procesory, obrazowo mówiąc – wyłączą cały prąd. Pewnie wszędzie na świecie. I wtedy – te zaawansowane komputerowe cacuszka – staną bezradnie w miejscu. A taki pancernik nadal będzie pruć fale, gdyż opiera się na prostej, analogowej technologii i niezawodnej mechanice. I gdy już dopłynie do celu, to drżyjcie ze strachu wrogowie i módlcie się w przyspieszonym tempie, gdyż nawet nie zdążycie się schować. Ponieważ w ciągu każdej minuty – dziewięć 16-calowych (czyli 406-milimetrowych) pocisków, ważących łącznie 10 ton – wystrzelonych razem z 9 armat, z trzech obrotowych wież głównych pancernika, wspieranych dodatkowo sieczką artylerii średniej, rakietami tomahawk i innymi fajerwerkami, zmiecie z powierzchni ziemi wszelkie badziewie. Praktycznie wszystko. Pozostawiając swoją jednostkę niezatapialną. Gdyż żadna inna armia świata nie ma odpowiednich środków do przebicia takiego pancerza. Jeszcze kiedyś, dawno temu, japońskie pancerniki Yamato i Musashi mogły stanąć do bezpośredniej walki, ale one – już dawno temu – zmieniły się w elementy dekoracyjne rafy koralowej.
Pełna salwa boczna pancernika dosłownie wysysa spod okrętu wodę, tworząc ogromny lej próżniowy pod jego burtą, lecz konstrukcja jest na tyle doskonała i stabilna, że nie powoduje to zachwiania kadłuba. Może napieprzać dalej!
Amerykanie poświęcili temu projektowi wszystkie dostępne siły, nie licząc się z kosztami. Dziadek Iowa (który ma jeszcze trzech braci w podobnym wieku) już kilkakrotnie był odstawiany na boczne tory, ale gdy przychodziła potrzeba, wdrażano programy reaktywujące i przywracające go do służby. Stąd potężny liniowiec jest cały czas pieczołowicie konserwowany oraz – na wszelką ewentualność – zabezpieczane są dla niego części zamienne.
USS Iowa pływał więc i walczył nie tylko podczas II wojny światowej, ale także podczas konfliktu koreańskiego, wietnamskiego, w trakcie zimnej wojny i w czasie wojny w Zatoce Perskiej. Zaliczył większość mórz i oceanów na naszej planecie, zaglądając nawet na Bałtyk. Był najszybszą jednostką pływającą tej klasy, gdyż na luzie rozwijał prędkość 33 węzłów, czyli ponad 60 kilometrów na godzinę. I nawet jeśli nigdy już nie wypłynie w rejs bojowy, to sama świadomość takiego wsparcia powoduje, że nikt nie zamierza pociąć bohatera na żyletki.
To jest jedno dno. A drugie jest takie, że Amerykanie mają całkowicie konserwatywne i niereformowalne podejście do swej tożsamości narodowej, tradycji wojskowej i polityki historycznej. Chciałoby się nawet zastanowić, czy i jak można logicznie takie podejście wytłumaczyć i uzasadnić? Przecież jeszcze 200 lat temu biegały tu bizony, po całkiem pustych stepach. MOŻNA?
My w każdym razie moglibyśmy długo opowiadać, jak łazimy po wszystkich dostępnych zakamarkach okrętu, po poszczególnych pokładach na kilku piętrach, jak zaglądamy w lufy armat, sprawdzając, czy udałoby się z NAJwiększego kalibru wystrzelić któregoś z nas. Próbujemy ogarnąć skalę przedsięwzięcia. Na przykład taki mostek dowodzenia – serce okrętu o ścianach stalowo-betonowych, grubych jak w bunkrze przeciwatomowym – tylko z jednym wejściem do środka. Kiedy okręt ruszał do akcji drzwi te ryglowano na cztery spusty i gdyby, w wyniku jakiegoś uderzenia coś się w takim ryglu zacięło – przebywający w środku ludzie pozostaliby w środku na amen. Takich ścian nie dałoby się przeciąć.
Sprawdzamy kabiny dla zwykłej załogi, ale również kajuty oficerskie i admiralskie, a nawet suitę prezydencką. Sam prezydent Roosevelt miał przyjemność korzystać z tego okrętu, płynąc na spotkanie ze Stalinem i Churchillem na konferencji w Teheranie. W tak ogromnej pływającej fortecy ciekawy jest każdy element – od przysłowiowego sracza, aż po areszt, zbrojownię, kuchnię i mesę. A że Amerykanie potrafią ze wszystkiego wycisnąć maksa, to nawet sklepik z pamiątkami robi wrażenie.
Dziekciu najchętniej wlazłby do którejś kabiny, zabunkrował się, zatrzasnął rygle i tak został, ale niestety trafił na mnie. Nawet szczury morskie kiedyś opuszczają okręt.
– Przykro mi, musimy płynąć dalej.