– No! Jesteśmy! Mapka nie kłamie. Jest gdzie zaparkować, więc weźmy co potrzeba i ruszamy.
– Myślisz, że to ta ścieżka?
– Innej nie widać. Ale stoi tablica informacyjna z mapą, to się zorientuję. – Idziesz się zorientować.
– OK, ja poczekam! – Czekam.
– Słuchaj, tam są dokładnie rozpisane odległości. Do przejścia mamy jakieś półtorej mili.
– Czyli około dwa i pół kilometra w jedną stronę. To do południa uwiniemy się w tę i z powrotem. Zanim zacznie na maksa przypiekać. Co bierzemy na drogę?
– To krótki odcinek, weźmy po jednej wodzie, powinno wystarczyć. Jakby co, to chyba będzie tam jakiś kiosk, albo strumyk. Pisali, że to znane miejsce.
– OK! Idziemy! Szkoda czasu na gadanie.
– Fajna ścieżka, sporo krzaczków…
Lepiej chodź drogą, więcej piachu, ale przynajmniej nie wleziesz na grzechotnika lub inne cholerstwo.
– Zrobię fotki – ładne jukki! Pięknie kwitną, u nas ludzie hodują je w ogródkach, a tutaj na dziko w naturze. A tam jakie żółte kaktusy!
– Popatrz, tabliczka – głęboki piach! Pewnie po to, żeby ktoś samochodem nie wjeżdżał?
– A kto by tu się pchał, chyba jakiś debil?
– Kurcze, jakie exxxtra widoki, uwielbiam takie panoramy! Sto kilometrów płaskiej pustki schodzącej w dół! I kompletnie nic! Jak myślisz gdzie ten kanion? Tam gdzie te góry?
– Nie, no skąd! To ma być blisko. Półtorej mili – pisali. Oooo! zając, zając – złap szaraka zoomem!
– Hmmm, wiesz co? Bo idziemy już chyba 60 minut i to całkiem żwawo, a jak się znam na geografii, to człowiek spaceruje z szybkością ok. 5-6 km na godzinę. Czyli nawet przy złych wiatrach powinniśmy już dojść. Żadnych turystów też jakoś nie widać? Dziwne…
– Spokojnie, oni się tłoczą od głównego wejścia. Są ślady quada, więc ktoś tu był.
– Kiedyś na pewno. Na Księżycu też znajdziesz ślady opon. Też ktoś kiedyś był.
– Ten czerwony piach tutaj bardziej przypomina mi Mars.
– Przekonałeś mnie. Dobra, idziemy dalej. – Prawie mnie przekonałeś, bo z tyłu głowy zaczyna pulsować czerwona lampka, taka z sondy marsjańskiej.
– Idziemy…
– Idziesz…
– Idę…
– Skąd się wzięły te wydmy?
– No właśnie, z daleka była tu płaska pustka – Tymczasem droga zamieniła się z równej na górzystą. A za jedną górką druga. A za drugą trzecia itd.
– Wiesz co? Ja podzieliłem sobie butelkę wody na zakładany czas do celu. Powinniśmy już dawno tam być. Dość oszczędnie moczyłem usta, a pół butelki już nie mam.
– Sam nie wiem, ale to musi gdzieś tu być.
– Jesteśmy teraz na szczycie wydmy. Mamy w miarę rozległą perspektywę. Czy widzisz w zasięgu… powiedzmy 5 kilometrów… coś co wskazuje na obecność kanionu?
– Na razie nic nie widzę. Ale Grand Canyonu też nie widzieliśmy, dopóki nie zatrzymałeś się na jego krawędzi.
– O ile znam się na geografii – sorry, że się powtarzam – to kanion kojarzy mi się z jakimiś skałami, urwiskiem, dziurą w ziemi lub jakimiś innymi, odznaczającymi się elementami. Czy widzisz coś takiego?
– Na razie nic nie widzę – Też się powtarzasz.
– Ukształtowanie terenu rzeczywiście schodzi coraz niżej, ale najniższy punkt oddalony jest stąd o wiele kilometrów i rzeczywiście, być może, płynie tam jakaś woda. Wiemy przecież, że jeśli ma być kanion, to musi tam płynąć rzeka albo przynajmniej potok. Rzeki płyną zazwyczaj w najniższym, widocznym punkcie terenu. Czy mówię logicznie?
– (…)
– Zauważ, że my poruszamy się teraz równolegle do tego najniższego pasma. Ale gdybyśmy chcieli tam dojść, to sorry, nie dzisiaj. Zobacz ile przeszliśmy…
– No nawet już nawet nie widać…
– Właśnie! …A zobacz, jak tam jest jeszcze daleko. I tam dopiero zaczynają się prawdziwe chaszcze. Tu było w miarę równo i przejrzyście – tam musielibyśmy się przedzierać przez krzaczory i niepewny grunt.
– Kurwa.
– Drugi odznaczający się element, to te skały przed nami, z lewej. Ale wtedy zaczęlibyśmy zataczać łuk. Czy to mogą być TE skały? Może i tak. Z tym, że do nich mamy na oko 6-7 km.
– To ja już nie wiem gdzie jesteśmy.
– Masz tę ulotkę?
– Nie, została w samochodzie.
– Aha, a przypominasz sobie ten plan na tablicy?
– Wydaje mi się, że tak, ale już zgłupiałem, no bo to powinno być tutaj, nawet dużo wcześniej. A może jeszcze kawałek dalej?
– No dobrze, zaryzykujmy przejście na kolejną wydmę, idąc w tym samym kierunku, czyli w dół. Może stamtąd będzie coś widać.
– OK.
– Ale umówmy się, że jeśli stamtąd nic nie zobaczymy, to wracamy. CHOĆBY SKAŁY SRAŁY. Dobrze? Umawiamy się tak? – Czerwona lampka świeci coraz intensywniej.
– Chodźmy i zobaczymy.
Po kilku kolejnych minutach nogi robią się cholernie ciężkie – nie tylko dlatego, że idziemy góra-dół, góra-dół, chociaż teren finalnie się obniża – to jeszcze musimy brnąć w głębokim, sypkim piachu.
– Jesteśmy w umówionym miejscu. Widzisz coś?
– Nie.
– Spróbuj włączyć telefon, może lokalizacja zadziała?
– Próbowałem, zostało mało baterii, a lokalizacja wariuje. Kropka pośrodku białej plamy. Ani kierunku, ani nic. Wyłączyłem.
– No to wracamy?
– Chyba tak. – Chyba powoli się przełamujesz. – Wiesz co? Chyba mam udar. Nie wiem gdzie jesteśmy. – Chyba masz udar. Coś kiedyś mówiłeś, że nie lubisz takiego ostrego słońca. Bo ja, na przykład wręcz nie znoszę!
– Dobra, spadamy stąd Dziekciu, nie ma co. – W tym momencie odwracamy się na pięcie, a napięcie sięga zenitu.
– Ja pierdolę!
– Ja też!
– Widzisz to co ja? He?
– Eh? ta góra? – O ile do tej pory szliśmy w miarę powoli, bo teren był falisty – ale jednak prowadził coraz niżej… to po zwrocie, w tył mamy przed sobą jedną, wielką, złoto-czerwoną, piaszczystą górę. A nad nią: jedną, wielką, złoto-czerwoną, słoneczną kulę. Po zrobieniu zaledwie kilku kroków – nagle zaczyna kręcić się w głowie, nogi odmawiają posłuszeństwa, język staje kołkiem.
POWER-OFF.
KONIEC SZLAKU.
Obecnie stanowimy jeszcze bardziej zgrany i uzupełniający się duet:
– Słuchaj, tędy nie podejdziemy, nie ma takiej opcji.
– Ale ten Kanion musi tu gdzieś być, jestem tego pewny! Jeszcze go poszukajmy! – coraz bardziej bredzisz w malignie, chociaż to ja mam gorączkę. Czyżby przemówił do Ciebie jakiś wyimaginowany bóg słońca? Horus? Ten z okładki Eye in The Sky, The Alan Parsons Project? Czy bardziej ten z płyty Vision Thing Sisters of Mercy? Zachowujesz się jak jakiś pieprzony, Słoneczny Dyktator, których kilku już przeżyliśmy i próbujesz głupio rozkazywać. Trzeba jak najszybciej obalić dyktatorskie zapędy i ostatecznie zarządzić odwrót.
– POSŁUCHAJ UWAŻNIE i SPÓJRZ NA MNIE: szliśmy po łuku, więc musimy zaryzykować i wracać skrótem, czyli po cięciwie. To znaczy na skuśkę!
– Ale to też jest pod górę!
– Tak, ale teren wygląda na bardziej utwardzony i co jakiś czas widać drzewka. Można się schować w cieniu i co chwilę odpoczywać. Ponadto cięciwa jest zawsze krótsza niż ramię łuku. LOGICZNE? Wspinamy się!
– “Normalnie nienormalni… głupi i głupszy w podróży! Jeden znalazł ulotkę, nawet jej nie zabrał i na jej podstawie rzucił na szalę coś ciężkiego, wyciągnął gruby kaliber. I teraz łazi po krzakach i szuka Kanionu, bo ‘gdzieś tu musi być’, jakby kanion był jakąś cholerną szpilką w stogu siana. A drugi nie sprawdził, zabrał małą butelkę wody na pustynię i polazł z gorączką…. Szkoda gadać!” – WIEMY KTO TAK POWIE!
ALE NIE MY! Bo w zgranym duecie nikt się nie skarży, nie narzeka, nie płacze. I w zgranym duecie nie ma konfidentów. Możemy się tylko z siebie śmiać. Baranim głosem, ale zawsze śmiać. Co nam pozostaje?
Przez pierwszy odcinek wydmy wdrapujemy się na czworaka, bez butów. I tak już dawno pełne były piachu, który obcierał stopy. Łapiemy się źdźbeł trawy, a pokonanie kilkunastu metrów traktujemy jako sukces. Okupiony wypiciem kolejnych łyków z opróżnionej do połowy butelki. Lecz przynajmniej teraz – znajdujemy się wśród krzaków, które choć na chwilę litują się zbawiennym cieniem – pod warunkiem, że wczołgujesz się tam w pozycji horyzontalnej. Ale przecież trudno tak zostać na dłużej. A jeszcze trudniej poruszać się naprzód.
Jeszcze kilkanaście takich żabich skoków i zdobywamy kolejny przyczółek. Zieloną oazę. Piniowy lasek, który wyrósł przed nami nie wiadomo skąd.
– Tu jest całkiem przyjemnie! – Wysokie drzewa porastają spory pas ziemi i zapewniają życiodajny cień. Niestety, po prawej stronie sosno-podobnego zagajnika, piętrzy się długi – wysoki na około 30 metrów – wał ziemi, który może wskazywać, że za nim coś jest…
– Tam musi być Kanion!!! – krzyczysz!
– Dziekciu, uspokój się. Obiecaliśmy już sobie!
– Ale na pewno tam jest kanion – za tą górką! Damy radę, pociągnę Cię!
– Robię to tylko dla ciebie – Sam nie wiem, jakie licho mnie kusi. Może ta sama ciekawość, która zabiła kotka?
– Dawaj, To ostatnia górka! A jeśli za nią jest strumień?
– Włazimy.
– Włazisz.
– Włażę.
– No i co?
Za górką nie ma nic. Oprócz piachu i niezbadanej przestrzeni oraz nieprzebranych chaszczy.
Ponownie koniec szlaku. Koniec ulicy Alternatywy. Po raz który? Czwarty?
Z nowej pozycji – na szczycie ziemnego, wysokiego wału – lepiej widać horyzont. A przed nim kolejne, tym razem skaliste, wzniesienia….
– Może tam jest ten jebany, mityczny Kanion? To zaledwie jakieś 8-10 km stąd!
– Nic nie rozumiem. Przecież była ulotka, widziałem zdjęcia, w Internecie też pokazywali!
– Może to były zdjęcia z innego miejsca? Przecież Czerwony Kanion jest dość długi. Albo były to zdjęcia zmanipulowane, wyrwane np. z najpiękniejszego Kanionu Antylopy i dla zmyły oznaczone tutaj. Zdjęcie raz wrzucone do sieci zostaje na amen. Będzie powielane przez setki serwisów i serwerów i już nikt się nie dowie, co było naprawdę, a co jest fałszywe i zmontowane. Nikt nic nie zdementuje. Nie wiadomo co jest autentyczne przy takiej masie fekaliów i dezinformacji. Za dużo tego.
– Ale…
– Mam taki pomysł. Może poleżymy sobie, w tym lasku jakiś czas, przeczekamy południe i ruszymy z powrotem, gdy słońce zelży? I tak nie mamy już wody – podejście pod ostatnią górkę wyssało z butelki pozostałe krople. SUCHO.
– Pamiętasz, jak w naszych czasach, było głośno o górniku Alojzym Piontku? Siedem dni bez wody wytrzymał w zawalonej kopalni. Nawet w Relaxie narysowali o nim komiks.
– No tak, ale on pił to, czego my nawet już nie mamy, wszystko z nas wyparowało.
– Na co się gapisz?
– Coś mnie zastanawia. Zobacz te zakręcone placki dookoła. Co ci to przypomina?
– No jak to co? Wyschnięte gówna. – Odpowiadasz zgodnie z prawdą.
– Otóż to! Wcześniej ich nie było. A teraz są. Dlaczego? Bo jesteśmy w przyjemnym cieniu?
– Hmmmmm?
– A może taki cień nie tylko dla nas jest przyjemny? – Drążę w gównie.
– Na to wygląda.
– A jakie zwierzęta tu żyją? Na tym terenie?
– Zająca już widzieliśmy, ale on sadzi dość małe bobki.
– No właśnie, a tu mamy konkretne kabany! To nie są odchody żadnych saren, ani kozic i temu podobnych płochliwych ssaków – ich gówna są jak ich STRACH: rzadkie i szeroko rozsiane.
– Pozostają niedźwiedzie. Chociaż dla misia jest tu zbyt płasko i chyba za gorąco.
– Ale może to jakieś misiowe miejsce schadzek albo rui? Mogą przychodzić do lasku na romantyczne randki – o, z tamtych skałek. Co to dla nich 10 kilometrów?
– Spotkanie z misiem nie jest przyjemne. Ale właśnie mi się przypomniało coś innego. Czytałem gdzieś, że w Utah na pustyni trzeba uważać, gdyż żyje tu coś gorszego. O wiele groźniejszego.
– Eeee?
– KUGUARY!
– Coooo?
– No! pumy! Takie płowe.